Więc idziem żyć

Pytanie o polską tradycję romantyczną powinno być stawiane właśnie dziś, wobec pedagogiki i propagandy mającej przygotować kolejne pokolenia naszych dzieci do spektakularnego samobójstwa patriotycznego.

30.08.2021

Czyta się kilka minut

Rekonstruktorzy powstania warszawskiego. Toruń, 31 lipca 2017 r. / GRZEGORZ OLKOWSKI / POLSKA PRESS / EAST NEWS
Rekonstruktorzy powstania warszawskiego. Toruń, 31 lipca 2017 r. / GRZEGORZ OLKOWSKI / POLSKA PRESS / EAST NEWS

Najnowsza książka Stefana Chwina „Oddać życie za Polskę. Samobójstwo altruistyczne w kulturze polskiej XIX wieku” pokazuje wyraziście, jakie problemy ma wybitny intelektualista reprezentujący postawę racjonalistyczno-liberalną z kulturą, którą większość Polaków uważa za narodową. A także jak nieskuteczne są strategie stosowane przez środowisko, z którego się wywodzi, wobec tego, co uważa za śmiertelnie groźne, a co budzi jego ledwo skrywaną – a nie wątpię, że szczerą – niechęć.

W niechęci, potęgowanej przez bezradność wobec utrzymującej się realnej władzy wampirycznego patriotyzmu, Chwin nie jest odosobniony. Jego książka to nie samotny, wyjątkowy głos, ale reprezentatywny przykład postawy, która wydaje mi się szeroko rozpowszechniona (oczywiście w wielu odcieniach) wśród polskiej inteligencji liberalno-demokratycznej i lewicowej. To właśnie o tej postawie jako o „dystansie wobec własnego narodu”, jeśli nie wręcz „ojkofobii” z radosną satysfakcją mówią od lat PiS-owscy przywódcy i propagandziści (także ci uważający się za intelektualistów). Obawiam się, że „Oddać życie za Polskę” da wielu z nich nowe paliwo i niestety ułatwi uniknięcie istotnej dyskusji.

Pedagogika wampiryczna

Zgodnie z podtytułem, tematem książki jest „samobójstwo altruistyczne”. Pod tą (mocno problematyczną) kategorią, wziętą od klasyka antropologii Émile’a Durkheima, Chwin rozumie taki rodzaj samobójstwa, które jest motywowane dążeniem do realizacji i zachowania wartości ważnych dla samobójcy i grupy, do której należy. Analizuje kolejne przykłady patriotycznych śmierci, które uznaje za takie właśnie samobójstwo, łącząc przypadki postaci historycznych z bohaterkami legend i postaciami literackimi.

Obok tak znanych figur, jak Wanda, Reytan, Ordon, Konrad, Kordian czy Michał Wołodyjowski, pojawiają się także patriotyczni samobójcy, którzy nie zdobyli aż takiego rozgłosu, jak Rajnold Suchodolski czy Karol Levittoux. W końcu za samobójstwa zbiorowe uznane zostają też polskie powstania – styczniowe i warszawskie.

Przykłady XIX-wieczne zestawiane są tu z późniejszymi o stulecie, co prowadzi do wysuwania krytycznego ostrza w stronę dzisiejszej, PiS-owskiej Polski. Tę Chwin atakuje głównie przy pomocy nieco emocjonalnych wzmianek, nie analizując jednak szczegółowo jej mitologii i patriotycznej pedagogiki. Dąży raczej do odsłonięcia jej mityczno-historycznego zaplecza, którego rdzeń stanowi nakaz poświęcenia życia za Polskę w samobójczym akcie mającym być radykalną realizacją jedynej alternatywy stojącej przed „prawdziwym Polakiem”: tryumf albo zgon. A ponieważ tryumf Polsce – „jednemu z niedużych narodów zamieszkujących Ziemię” (s. 98) – rzadko jest dany, to kolejne pokolenia Polaków same na stos rzucają swój życia los i karmią Ojczyznę-wampirzycę swoją krwią. Odrzucają przez to – co Chwina interesuje szczególnie – chrześcijańską interpretację samobójstwa jako grzechu, demaskując w ten sposób niezgodność rodzimej wiary patriotycznej z katolicyzmem.

Temu kompleksowi Chwin nie przeciwstawia wprost żadnej alternatywy poza przebijającą z jego autorskiej narracji trzeźwą racjonalnością. Opiera ją głównie na psychoanalizie, uznawanej najwyraźniej za metodę ściśle naukową, oraz na dość prostym pragmatyzmie, sugerującym (ale tylko sugerującym), że Polacy zamiast ginąć powinni raczej negocjować lub przyjmować wzór Hioba cierpiącego w milczeniu i pokorze. Brak wyrażonej wprost alternatywy odczytuję jako unik, a nawet jako chęć zachowania poczucia wyższości właściwej dla postawy krytycznej, która nicuje i demaskuje, ale na pytanie „co wobec tego robić?” nie może dać odpowiedzi.

Ten unik jest zrozumiały. O wiele trudniej zrozumieć i zaakceptować sposób, w jaki Chwin ustawia sobie „przeciwnika”. Analizując interesujące go postawy nie wchodzi w ich głąb, nie zajmuje się ich własną strukturą i znaczeniami, ale ocenia przy pomocy kategorii z zewnątrz. Widać to zwłaszcza w powracających analizach polskiej religijności (nie tylko patriotycznej), którą z uporem zestawia z dogmatycznym katolicyzmem (lekceważąc przy tym jego historyczną zmienność). Wynikiem tego zestawienia jest oczywisty wniosek, że polski konglomerat religijno-mityczny tylko zewnętrznie, pozornie i częściowo jest katolicki. Chwin najwyraźniej uważa to za jakąś ważną demaskację, choć rzecz to oczywista i od dawna wiadoma. Od odkrycia, że Mickiewicz czy Słowacki byli mocno problematycznymi katolikami, o wiele ciekawsze jest to, jaką wiarę przekazują ich dzieła i jakie ewentualnie miejsce w tych oryginalnych i złożonych systemach zajmuje samobójstwo.

O tym jednak Chwin nie traktuje, podobnie jak nie zajmuje się całą złożonością mitu Wandy i kontekstami, w jakich się pojawiała (lekceważące pominięcie kluczowego w tej kwestii Wyspiańskiego, bo nadmiernie rzecz skomplikował, to unik wręcz popisowy), ewolucją postawy Mickiewicza, zwłaszcza w okresie, gdy zaczął „czynić poezją”, mistyczną twórczością Słowackiego, której przywołanie z pewnością mocno skomplikowałoby prostą kategorię główną, czy całym ogromnym zespołem tekstów i przykładów odrzucających wzór samobójczy.

W efekcie zamiast monografii problemu, z jakim istotnie mierzyli się Polacy w XIX i XX wieku, a który wcale nie stracił aktualności w wieku XXI, otrzymujemy zestaw esejów z tezą. Niektóre z nich – zwłaszcza finałowy esej o Wołodyjowskim – są inspirujące i odkrywcze, większość jednak drażni podporządkowanymi tezie uproszczeniami i odruchową idiosynkrazją blokującą próby głębszego zrozumienia tego, z czym autor się nie zgadza. To właśnie – obawiam się – ułatwi przeciwnikom Chwina rozprawę z jego książką i oddalenie dramatycznych pytań, z którymi powinni się skonfrontować.

Taki nam się snuje dramat

Jest jasne, że pytanie o zabójczy, wampiryczny aspekt polskiej tradycji romantycznej powinno być stawiane właśnie dziś, wobec narastającej fali pedagogiki i propagandy chwalebnej śmierci za ojczyznę, stanowiącej w istocie przygotowanie kolejnych pokoleń – powiedzmy to wprost: naszych dzieci – do powtórzenia aktów spektakularnego samobójstwa patriotycznego.

Taki jest ledwo ukryty sens politycznego i kulturowego programu polskiej prawicy, która utrzymuje się u władzy nie tylko dzięki transferom pieniędzy na cele społeczne, ale też dzięki przyjęciu roli obrońcy polskości straceńczych gestów. Oczywistym tego przykładem jest kult „żołnierzy wyklętych” i powstańców warszawskich, oczyszczonych ze wszystkich ambiwalencji i wątpliwości, osadzonych w rolach jednoznacznie heroicznych. Tyle tylko, że – wbrew powtarzanym do znudzenia interpretacjom – nie są to heroiny i herosi romantyczni, ale raczej pseudoklasyczni (pseudo- czy neoklasycyzm to także kultura polska XIX wieku). Między tymi, którym wykrzykuje się na ulicach „cześć i chwałę”, a mającymi tysiące wątpliwości i pozostającymi w procesie przemiany Konradem i Kordianem, jest odległość wręcz kosmiczna. Podobnie jak między nimi a pseudoklasycznym właśnie „Hektorem krzemienieckim” Wołodyjowskim.

Te różnice Stefan Chwin zaciera, przeskakując nad złożonością historycznych i kulturowych procesów, które zamieniły wieloznaczność romantycznego dramatu poetyckiego na melodramatyczne efekty przyciągające czytelników gazetowych seriali Henryka Sienkiewicza. Uogólniona teza tej książki jest taka, że sojusz katolicko-romantyczny uczy Polaków gotowości do śmierci, więc ten sojusz i tworzące go elementy trzeba odrzucić. Nie bardzo tylko wiadomo, na rzecz czego? Racjonalnego pragmatyzmu? Ale sam Chwin go wykpiwa, pisząc z niechętnym dystansem o realizującym taki właśnie program Jerzym Zawieyskim.

Wskazuje jednak nie wprost, co znaczyłoby wyrzeczenie się romantycznego mitu samobójczej niezgody: akceptację świata jako rządzonego prawem silniejszego, świata, w którym spokój, szczęście i dobrobyt budowane są na zbrodni i przemocy, świata, w którym przeciwko przeważającym siłom nie ma sensu protestować z tego prostego względu, że są przeważające. O takim świecie Mickiewicz powiedziałby, że jego Bóg jest carem. Możliwe bardzo, że świat taki właśnie jest, i możliwe, co dziś widać na naszej wschodniej granicy, że Polska prawicy do niego dołącza. Ale czy z tego wynika, że należy się na to godzić i cieszyć z pozycji brutalnych zwycięzców?

Możliwe (a tu chyba zgodziliby się z Chwinem politycy prawicy), że tak buduje się „normalne państwo”. Nie wiem. Wiem, że przez ostatnie dwa stulecia ludzie tworzący kulturę, którą uznaję za rodzimą, odpowiadali: nie, weto! To weto powtórzone wielokrotnie na różne sposoby przez największych mistrzów języka, który jest i moim matczynym, zostało okupione śmiercią tysięcy. Być może Chwin ma rację, że zostali oszukani. Ale niezależnie od tego, w co wierzymy, ci polegli swoją śmiercią ustanowili realność swojej wiary. Można ją czytać prosto jako wiarę w zbawczą śmierć za ojczyznę, ale można też szerzej i głębiej – jako niezgodę na ograniczenie sensu życia do troski o przetrwanie mimo wszystko.

Polskie mity i dramaty, które Chwin interpretuje według przyjętego schematu, można wszak widzieć inaczej: jako wyraz potrzeby sensu wyższego niż przeżycie. Wielu polskich bohaterów wcale się nie zabijało, ale wszyscy oni (nawet ci „pozytywistyczni”) przekazywali i odbierali inną polską lekcję: warunkiem życia sensownego jest uznanie istnienia czegoś od życia ważniejszego, co w szczególnych sytuacjach oznacza wystawienie się na niebezpieczeństwo utraty życia, a nawet konieczność rozegrania dramatycznego przedstawienia własnej śmierci. Nawet jeśli dla niektórych z tych ludzi źródłem poszukiwanego sensu była ojczyzna, to nie wolno zapominać, że ci sami ludzie natychmiast pytali: „jaka?”.

Głęboki kryzys, w którym się znaleźliśmy, przejawia się, moim zdaniem, w podwójnym strywializowaniu tych poszukiwań. Z jednej strony zostały one sprowadzone do skandowania „Bóg, Honor i Ojczyzna!” oraz rojeń o „wielkiej Polsce”. Z drugiej, do uznania, że dostatnie i spokojne życie jako takie jest najwyższą wartością. To podwójne uproszczenie oznacza podwójne wyrzeczenie się własnej przeszłości, która naprawdę myślała o wiele głębiej niż gazety „Polska” i „Wyborcza”. Po obu stronach współczesnego, pogłębiającego się polskiego sporu popełniamy ten sam błąd: nie czytamy i nie mierzymy się z naszymi wielkimi, którzy usiłowali przemyśleć, rozegrać i przetworzyć polskie nieszczęścia, mity i fantazmaty, tylko wyciągamy z nich lub przeciwko nim hasła, którymi zastępujemy konieczność dania własnej odpowiedzi.

Nie stargam cię ja – nie! – Ja, u-wydatnię!…

Inne zasadnicze uproszczenie, którego przykładem jest książka Stefana Chwina, polega na sprowadzaniu dzieł sztuki (i to sztuki dramatycznej!) do jednowymiarowych deklaracji programowych. Tymczasem wielkość Mickiewicza, Słowackiego i Wyspiańskiego (by wymienić tylko tych trzech) polega na tym, że nieustannie podejmowali wysiłek mierzenia się ze sprzecznościami, których realność przeżywali w swoim życiu i od której nie uciekali. Ich najważniejsze dzieła to nie artykuły gazetowe i wyrwane z kontekstu aforyzmy, ale dramaty, czyli konstrukcje artystyczne mające nam dać szansę na zmierzenie się z realnością polskich sprzeczności i uwikłań oraz udzielenie im własnej odpowiedzi.

To oczywiście nie jest łatwe i nic dziwnego, że polska kultura wielokrotnie uciekała przed tą trudnością na poziom zawadiackich piosenek, popularnych seriali i haseł skandowanych na tłumnych demonstracjach. Ale czy to znaczy, że mamy zacierać różnice między nimi a prawdziwymi dziełami sztuki? Między powstańczą piosenką a romantycznym dramatem? Czy nie oznacza to akceptacji dla tego procesu uproszczenia, który przerobił wysoki i wymagający polski romantyzm na powieść w odcinkach i szkolny bryk, a chrześcijaństwo – co o wiele gorsze – na estetykę patetycznych ceremonii i pałkę władzy?

Nie neguję tego, że w procesie wieloletnich przemian i przesunięć Polacy przerobili labirynty arcydramatów na proste a zabójcze lekcje. Być może Polska rzeczywiście nie żyje Mickiewiczem, Słowackim i Wyspiańskim, ale Sienkiewiczem i Kurskim. Uznanie jednak, że nie ma między nimi różnic, i unieważnienie złożoności źródłowego (by tak rzec) polskiego romantyzmu uważam za kapitulację przed tym procesem, którego straszliwe skutki Stefan Chwin sam widzi i opisuje.

Trzeba też zapytać o skuteczność napędzającej tę (i nie tylko tę) książkę propozycji całkowitego i bezwarunkowego odrzucenia polskiego romantyzmu. Konieczność tego aktu jako podstawowego warunku uwolnienia od śmiercionośnych scenariuszy powtarzana jest co najmniej od stulecia. Wykorzystując artykuł Marii Janion, trzydzieści lat temu ogłoszono już nawet „śmierć romantycznego paradygmatu”. I co? I nic. Żyje sobie. Nie tylko wrócił w czystej postaci w samo centrum Warszawy i kraju w kwietniu 2010 r., ale pięć lat potem zdobył i nadal sprawuje realną władzę.

Gołym okiem widać, że skuteczność programu negacji romantyzmu w realnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest żadna. Może demonstracyjne odcinanie się od niego daje części inteligencji poczucie intelektualnej wyższości nad ciemnym tłumem, ale w sytuacji politycznej i w kwestii wpływu na kształt polskiego życia nic nie zmienia. Także dlatego, że odrzucenie romantyzmu i – co u Chwina ściśle powiązane – katolicyzmu oznacza wyjście poza ostatnie kilkaset lat historii i kultury rodzimej, w której jako swojskiej wychowywani są nasi rodacy.

Zasadnicze pytanie brzmi: wyjście ku czemu? Po rozbiorowej katastrofie kultury szlacheckiej i transnarodowej cywilizacji oświeconych Mickiewicz i jego sojusznicy mogli zaproponować wyjście ku kulturze ludowej. Dziś nie jest to już możliwe. Co zostaje? Tworzenie tożsamości europejskiej? Otwarcie się na zmiany globalne? Życie poza ściśle określoną tożsamością, w akceptowanej płynności? Wszystko to są jakieś rozwiązania, ale obawiam się, że ich realizacja – jeśli w ogóle możliwa – wymaga wielu lat. W chwili, w której jesteśmy, spotyka się zaś z realną niezgodą większości, która takie propozycje traktuje jak próbę wydarcia tego, co uznaje (nawet jeśli bez głębokiej świadomości i wiedzy co do zawartości tego zasobu) za swoje dziedzictwo. I tego dziedzictwa nie chce się wyrzec.

Ja też nie chcę się go wyrzec, choć przecież widzę wszystkie śmiercionośne zagrożenia. Nie chcę się wyrzec Słowackiego, Wyspiańskiego, Mickiewicza, Osterwy i Grotowskiego (że pozwolę sobie wymienić taką osobistą listę) i nie chcę ich zostawiać w łapach tych, którzy fałszują ich myśli i dzieło, wykorzystując jako narzędzie dla urabiania swoich politycznych popleczników. Walkę ze śmiercionośnymi uproszczeniami polskiej tradycji prowadzić trzeba nie przez jej odrzucanie jako zbrodniczego szaleństwa (nawet jeśli i takie postawy generowała), ale przez podejmowanie nieustannej pracy nad pogłębionym jej odczytywaniem, a przede wszystkim odczynianiem.

Skoro romantyzm przez lata i wciąż upraszcza się do zabójczych haseł, to na żadne upraszczanie – także o znaku przeciwnym – nie można sobie pozwolić. Romantyzm – tę może jedyną autentyczną i niepodrabialną rodzimą odpowiedź daną światu z głębi polskiego doświadczenia kulturowego i historycznego – trzeba potraktować nie drwiąco, lecz serio. Rozgrywając sprzeczności, wyostrzając je, radykalizując, szukając możliwych, potencjalnie skutecznych alternatyw przeciwko łatwości bojowych piosenek i scenariuszy akademii ku czci.

Czytając książkę Stefana Chwina miałem nieodparte wrażenie, że jej autor niczego nie chce się z żadnego z czytanych źródeł dowiedzieć – szuka w nich jedynie potwierdzenia tego, co już sam świetnie wie. Dawni artyści są dla niego zamknięci w dawności i niczego nikogo nie mogą już nauczyć. Taka postawa oczywiście nie jest rzadkością, a nawet może nie powinna dziwić u zawodowego intelektualisty, czyli osoby, której się słucha, bo sprawia wrażenie, że wie więcej.

Możliwa jest jednak też postawa zupełnie inna, uznająca, że ci dawni stworzyli coś, co może nam dziś pomóc. Nie dlatego, że byli „wieszczami”, ale dlatego, że byli wielkimi artystami, którzy rozegrali ukryte i wciąż działające dramaty ludzi żyjących w tej części świata i mówiących ich językiem. Wtedy wraca się do nich nie po to, by pokazać, co i dlaczego się stało, i co najwyżej odrzucić negatywne skutki trwania tamtych „mitów”, ale by wejść w artystycznie rozpracowywany i zostawiony do ponownego rozegrania labirynt wspólnego losu rozumianego jako niemożliwe do odrzucenia, kulturowo-historyczne uwarunkowanie życia tu i teraz – mojego życia.©

Stefan Chwin „Oddać życie za Polskę. Samobójstwo ­altruistyczne w kulturze polskiej XIX wieku”, wydawnictwo Tytuł, Gdańsk 2021 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2021