Weredycy, sangwinicy oraz dyplomaci

W sytuacji konfliktu prezydenta z obozem rządowym nie może być mowy o podwójnej podległości politycznej ambasadorów. Tym bardziej - o wykonywaniu przez ambasadora dyrektyw politycznych prezydenta, sprzecznych z polityką rządu.

19.05.2009

Czyta się kilka minut

Piotr Łossowski pisał w swojej "Dyplomacji Drugiej Rzeczypospolitej" o obrazie idealnego dyplomaty (powołując się na François de Callieresa), że ten "powinien się odznaczać takimi przymiotami, jak bystrość, zręczność, giętkość umysłu, posiadać rozległą wiedzę, a zwłaszcza umiejętność trafnego i subtelnego sądu. Inni autorzy podkreślali, że dyplomata musi umieć tłumić uczucia osobiste i zachowywać spokój i zimną krew we wszelkich warunkach. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, Harold Nicolson w swej klasycznej rozprawie o dyplomacji pisze, że dyplomata powinien charakteryzować się umiłowaniem prawdy, dokładnością, spokojem i cierpliwością, zrównoważonym usposobieniem, skromnością i lojalnością".

Askenazy, Szembek i inni

Polska międzywojenna miała wielu wybitnych szefów przedstawicielstw dyplomatycznych za granicą (istniała wtedy ich hierarchia: wyższą rangę posiadały ambasady, niższą - choć spełniały tę samą funkcję - poselstwa zagraniczne). Wśród nich wymienić należy przede wszystkim Szymona Askenazego - posła RP w Genewie przy Lidze Narodów; Kazimierza Olszowskiego - posła RP w Berlinie, następnie posła, a potem ambasadora w Ankarze; Stefana Przeździeckiego - najpierw wieloletniego szefa protokołu dyplomatycznego w Warszawie, później posła RP, a następnie ambasadora w Rzymie; Władysława Skrzyńskiego - posła RP w Madrycie, potem posła, a następnie ambasadora w Watykanie; Jana Szembeka - posła RP w Brukseli, a następnie w Bukareszcie (potem wiceministra za czasów Józefa Becka); Józefa Lipskiego - posła, a następnie ambasadora RP w Berlinie; Kazimierza Pappé - posła RP w Pradze, potem ambasadora w Watykanie; Edwarda Raczyńskiego - ambasadora RP w Londynie (po 1939 r. ministra spraw zagranicznych w rządzie Sikorskiego, potem prezydenta RP na obczyźnie). Wybitnymi szefami placówek dyplomatycznych bywali także ministrowie spraw zagranicznych: Konstanty Skirmunt - minister w roku 1921, wcześniej polski poseł w Rzymie, potem poseł i ambasador w Londynie; August Zaleski - minister w latach 1926-32, przed przewrotem majowym polski poseł w Atenach, a potem w Rzymie (po 1939 r. minister spraw zagranicznych w rządzie emigracyjnym Sikorskiego, później prezydent RP na obczyźnie).

Wszyscy oni odeszli już do wieczności, z naszej perspektywy spory, w jakie byli za życia uwikłani, bledną, pozostaje zaś jako niesporny ich wybitny wkład w polską dyplomację. Przydzielanie cenzurek żyjącym jest trudniejsze, bo nasza wiedza jest i uwikłana w bieżące spory, i jeszcze niepełna. Odstąpmy zatem od analogicznej próby prezentacji najlepszych dyplomatów III RP. Można jednak spróbować powiedzieć, jakie cechy charakteru predestynują do funkcji dyplomaty, jakie zaś są obciążeniem w znaczeniu merytorycznym (wiadomo bowiem, że od strony politycznej dochodzi tu, niestety, do niejakiego pomieszania kryteriów). Trzeba również, pomimo powyższych zastrzeżeń, odnieść się do przypadku Anny Fotygi jako kandydatki na ambasadora przy ONZ. Bo jest to przypadek szczególny.

Ambasador i polityka

Ambasador nie kreuje polityki zagranicznej, lecz ją zaledwie wykonuje z polecenia swojego szefa, czyli ministra, oraz z polecenia szefa szefa, czyli premiera. Tak było już we wspomnianej epoce lat 20. i 30., tak jest w dwójnasób dzisiaj, w dobie internetu. Oczywiście istnieje kwestia stopnia specjalizacji wiedzy ministra i jego ambasadora. Niemal zawsze ambasador jest lepiej zorientowany w stosunkach panujących w kraju, przy którego rządzie jest akredytowany, niż minister. Mając ten atut w ręku i dysponując innymi przymiotami umysłu, może ambasador niekiedy współkreować politykę rządu w stosunku do tego kraju czy regionu. Także wówczas jednak formalnie decyduje minister, a rozumny ambasador, nawet będąc w tej sytuacji szyją, która kręci głową, nie będzie tego publicznie eksponował.

Wedle naszych obecnych uregulowań konstytucyjnych politykę zagraniczną prowadzi rząd, prezydent zaś jedynie reprezentuje Polskę na zewnątrz. W ramach zaś owej reprezentacji prezydent ma pewien wpływ na kwestie personalne w MSZ. Sprzeczne z tą oczywistą lekturą przepisów Konstytucji interpretacje prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego obozu politycznego nie mają najmniejszych podstaw prawnych. Inaczej musielibyśmy założyć, że polski ustrojo­dawca w roku 1997 świadomie i dobrowolnie godził się na paraliż polskiej polityki zagranicznej w okresach koabitacji. Zresztą te interpretacje są zwyczajnie nieudolne. Prezydent Kaczyński oświadczył pod koniec kwietnia: "Zgodnie z art. 133 konstytucji ambasadorów mianuje prezydent. Tyle mam do powiedzenia"("Gazeta Wyborcza", 28 kwietnia). Szkoda, że tylko tyle. Prezydent zapomniał dodać, że art. 144 ustanawia zasadę kontrasygnaty, a artykuł 144,3 wśród kompetencji wyłączonych spod tej zasady nie wymienia mianowania ambasadorów. W praktyce zasada kontrasygnaty jest stosowana, inaczej wojna o nominacje ambasadorskie, w tym o nominację dla Anny Fotygi do Nowego Jorku, nie byłaby możliwa. Ta wojna była (jest?) możliwa tylko dlatego, że dla wysłania polskiego ambasadora na placówkę potrzebna jest zgoda i prezydenta, i premiera. Jednak na tym formalny wpływ prezydenta na politykę zagraniczną się kończy.

Zatem ambasador nominowany do dowolnego kraju czy organizacji międzynarodowej (jak ONZ) lub ponadnarodowej (jak UE) musi reprezentować linię polskiej polityki zagranicznej, a tę wytycza rząd - nie prezydent. W praktyce może się zdarzyć, że wpływ prezydenta będzie znaczący, szczególnie poza okresami koabitacji, gdy kompetencja i walory osobiste prezydenta sprawiają, że w taki czy inny sposób wpływa on na decyzje premiera i ministra. Jednak formalnie to są zawsze decyzje premiera i ministra.

Szczególnie więc w sytuacji konfliktu prezydenta z obozem rządowym nie może być mowy o jakiejkolwiek podwójnej podległości politycznej ambasadorów, a już tym bardziej o wykonywaniu przez ambasadora dyrektyw politycznych prezydenta, sprzecznych z polityką rządu. To jest - wydawałoby się - elementarz.

Waszczykowski i Fotyga

Jednak w naszym pięknym kraju przytrafiają się różne dziwne rzeczy. W lecie 2008 r. wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski (przejęty przez rząd PO w spadku po PiS jako kompetentny negocjator w sprawach amerykańskiej tarczy antyrakietowej) okazał się nielojalny w stosunku do rządu, bowiem kłóciło się to z jego lojalnością w stosunku do prezydenta. Minister Sikorski odwołał go, bo tak powinien postąpić każdy minister. Za to prezydent Kaczyński - zapewne w nagrodę za zasługi - przyjął go do pracy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.

W sporze o Annę Fotygę sytuacja jest do pewnego stopnia podobna. Nikt mnie nie przekona, że premier Tusk z ministrem Sikorskim zaproponowali jej kandydaturę na ambasadora przy ONZ w uznaniu jej kompetencji. Musiał to być jakiś deal z prezydentem Kaczyńskim.

Do podstawowych kwalifikacji dyplomaty należy sprawianie sympatycznego wrażenia w kontaktach z prasą. Józef Beck, długoletni minister spraw zagranicznych, wiedział to, zatem sam będąc kostycznym wojskowym, wziął sobie do pomocy Jana Szembeka, człowieka jowialnego, który w jakimś stopniu naprawiał ten niewątpliwy defekt charakterologiczny szefa. A były to czasy rządów autorytarnych, kiedy politycy w większym stopniu mogli sobie pozwolić na oschłe kontakty z mediami. Dziś mamy demokrację, minister musi być zwyczajnie sympatyczny, musi mieć w sobie to coś, co niewątpliwie posiadał Bronisław Geremek: dar atrakcyjnego dla mediów, syntetycznego ujęcia skomplikowanych problemów. Przede wszystkim jednak minister nie może przed mediami ani uciekać (przesławne "bez komentarza" Anny Fotygi), ani dawać w rozmowach z dziennikarzami wyrazu swoim humorom. Dobry dyplomata nie może być typem sangwinika.

Do podstawowych umiejętności dyplomaty należy także - gdy trzeba - umiejętność dyplomatycznego milczenia. Wspomniana na wstępie cecha dyplomaty, jaką jest "umiłowanie prawdy", z pewnością w rozumieniu Harolda Nicolsona nie oznaczała, że idealny dyplomata jest typem weredyka. "Umiłowanie prawdy" to tutaj raczej dążenie do jej poznania, chłodna analiza rzeczywistości pozwalająca widzieć więcej, niż widać na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka.

Anna Fotyga jest i sangwinikiem, i weredykiem (słynna fraza na posiedzeniu komisji sejmowej, że czuje się poraniona przez obecną polską politykę zagraniczną). W ostatnich tygodniach szczególnie ta druga cecha charakteru byłej pani minister zyskała rozgłos. Nic dziwnego. Nawet w naszym pięknym kraju, gdzie dzieją się rzeczy straszne i śmieszne, zamiar kandydowania na ambasadora przy ONZ przez kogoś, kto się fundamentalnie nie zgadza z polityką rządu, który ma tam reprezentować, jest jednak pewnym ekscesem.

Podobno prezydent Lech Kaczyński nie będzie już forsował tej kandydatury. Jeśli tak, byłby to dowód jakiejś elementarnej racjonalności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2009