Wenezuelska sztuka przetrwania

Głód i poczucie zagrożenia to codzienność mieszkańców Wenezueli. Jak się żyje w kraju, który socjalistyczny reżim doprowadził do ruiny?

28.05.2018

Czyta się kilka minut

Kolejka przed bankomatem w Caracas. / ALVARO FUENTE / NURPHOTO / SIPA / EAST NEWS
Kolejka przed bankomatem w Caracas. / ALVARO FUENTE / NURPHOTO / SIPA / EAST NEWS

Karaibskie słońce właśnie zaszło za horyzont. Siedzimy w salonie z widokiem na morze. Sąsiadka moich gospodarzy, Mónica, przyszła w odwiedziny, licząc na filiżankę kawy. Dziwi się, gdy słyszy, że jestem z Polski: – Nikt nie przylatuje do Wenezueli z własnej woli – komentuje. – Przynajmniej nikt normalny.

Zatroskana o moje władze umysłowe, dopija ostatni łyk.

Jest spokojnie. Przez ostatnie godziny Wenezuela zachowywała pozory normalności. Znajomi z właściwym sobie poczuciem humoru mówią, że dopilnują, aby Wenezuela w Polsce nadal kojarzyła się głównie z wyborami miss piękności.

Nagle gaśnie światło. Śmiech milknie, słychać trzask porcelanowej filiżanki o podłogę. – No to teraz poznasz prawdziwą Wenezuelę – mówi María José, a brzmi to jak złowrogie proroctwo.

Nie rozumiem, dlaczego tak stresują się brakiem prądu. Tłumaczą, że światła może nie być nawet przez kilkadziesiąt godzin. Brak prądu oznacza brak wody. No i większość kuchenek jest elektryczna. A w zamrażalniku zaczną się rozmrażać zapasy jedzenia. Zapasy przygotowane na ostateczny kryzys.

Ktoś zbliża się z latarką, łapie mnie za rękę: – Chodź. Pokażę ci coś. Takiej ciemności jeszcze nigdy nie widziałaś.

Wychodzimy na balkon. Miejscowość pogrążona jest w mroku. – Prawdopodobnie w całej Wenezueli jedynym miastem ze światłem jest teraz Caracas.

I tak mamy szczęście. Tu, w La Guaira, blisko stolicy, takie sytuacje zdarzają się rzadko. Za to np. w San Cristóbal, mieście położonym blisko granicy z Kolumbią, braki prądu są tak częste, że mieszkańcy gotują już tylko na węgiel, a do wiader zbierają deszczówkę.

Po 24 godzinach bez prądu oficjalny komunikat obwieści, że awarię spowodowały jaszczurki, które przegryzły kable. Niektórzy w to wierzą.

Bonus za zachowanie

Mieszkańcy głodują. Rząd próbuje prowizorycznie zaradzić sytuacji, ale każda z takich prób kończy się jeszcze większą katastrofą.

1 maja, w związku z Dniem Pracy, ogłoszono podwyżkę płacy minimalnej. Naród powinien się cieszyć. Jednak reakcja ludzi jest przeciwna: w ostatnim dniu kwietnia ludzie masowo robią zakupy. Kupują wszystko i cokolwiek. Podwyżka płac jest bowiem równoznaczna ze wzrostem cen. Siła nabywcza pozostaje więc taka sama. Ceny będą rosły do czasu, aż rząd je zamrozi.

Taki scenariusz powtarza się co parę miesięcy. – Jeszcze cztery godziny temu na kilo mięsa osoba na moim stanowisku pracowała miesiąc – mówi Johan Mujica, profesor na jednym z największych uniwersytetów. – Za tydzień wyjeżdżam z kraju. Mam córkę. Z czego ją mam nakarmić? – dodaje drżącym głosem i widzę, jak ten potężny, mierzący prawie dwa metry mężczyzna jest bliski płaczu.

Minimalna pensja, nawet po podwyżce, nie starcza na kupienie kilograma sera. Przy odrobinie szczęścia można za to zdobyć paczkę płatków owsianych.

Jednak i na to rząd znalazł sposób. Obywatele mają szansę zdobycia bonusów: drobnych sum pieniędzy, które są naliczane na tzw. Carnet de la Patria (Karcie Ojczyzny). Zdobywanie bonusów przypomina kartę stałego klienta w supermarkecie i grę miejską w jednym. Wymaga ono konsekwentnego udziału w życiu społeczno-politycznym, tj. przemieszczania się z jednej manifestacji rządowej na drugą. Za marsz w pochodzie pierwszomajowym – bonus. Za udział w wiecu starego-nowego prezydenta Maduro – bonus. Z okazji karnawału – bonus. Za zajście w ciążę – bonus w postaci 600 tys. (czyli ok. 1,50 złotego). Obywatelska postawa popłaca.

Radzenie sobie

W odpowiedzi na masowy głód rząd umożliwił obywatelom zakup tanich paczek z żywnością, tzw. CLAP. Zwykle taka paczka zawiera podstawowe produkty, jak mąka, cukier, olej, ryż czy fasola. Czasem znajdzie się też papier toaletowy lub mydło.

Produkty te pochodzą z pomocy humanitarnej, głównie z Meksyku i Brazylii. Owa pomoc jest szansą zarobku nie tylko dla rządu Wenezueli, ale też dla bardziej „przedsiębiorczych” obywateli. Niektórzy kupują kilka paczek CLAP, a potem sprzedają je na czarnym rynku z kilkukrotnym zyskiem.

Ale czy można ich potępiać? Sztuka „radzenia sobie” i „kombinatorstwo” są tu jedyną szansą na przetrwanie. Czarny rynek i tak kwitnie – nie tylko dzięki pomocy humanitarnej CLAP.

W Wenezueli sprzedać można wszy- stko. Łącznie z gotówką. Jeszcze rok temu, w związku z nadzwyczajnie wysoką inflacją, Wenezuelczycy ważyli pieniądze. Dziś gotówka jest na wagę złota. Rząd z uporem dodrukowywał banknoty, czym tylko dokarmiał hiperinflację. W efekcie waluta (bolívar fuerte) straciła tak na wartości, że dziś handel gotówką nie ma sensu. Praktycznie wszystkie transakcje odbywają się za pomocą kart płatniczych.

Tymczasem, jak słyszymy, cała gotówka znalazła się na granicy z Kolumbią, gdzie służy przemysłowi narkotykowemu. Również przemyt ropy wymaga gotówki – nawet zdewaluowanej. W granicznym mieście Cúcuta sklepy, w których sprzedaje się gotówkę, cieszą się ogromnym powodzeniem.

Podczas gdy czarny rynek obraca tonami boliwarów, mieszkańcy Caracas walczą nawet o najmniejsze banknoty. Sporo ich to kosztuje. Za sto tysięcy boliwarów w gotówce płacą dwieście tysięcy przelewem. Z bankomatu można wyciągnąć dziennie tylko dwadzieścia tysięcy.

Jeżeli dodać do tego możliwość wypłaty trzydziestu tysięcy w kasie bankowej, łącznie dziennie można zdobyć około pięćdziesięciu tysięcy. To równowartość 0,042 dolara amerykańskiego. Aby uzyskać taką sumę, Wenezuelczycy stoją w kolejce do banku nawet po kilka godzin. Ale nie mają wyjścia. Np. za bilety autobusowe można płacić tylko gotówką.

Deszcz banknotów

Jedziemy z Caracas do La Guaira. Wyprzedza nas autobus miejski. Kierowca przyspiesza, otwiera okno i wyrzuca banknoty. Na oko wartości setek tysięcy boliwarów. Na naszej przedniej szybie lądują banknoty o wartości stu boliwarów. Włączamy wycieraczki.

Ze względu na problem z gotówką Wenezuelczycy płacą tym najniższym banknotem, który oficjalnie już nie istnieje. Rząd próbował bowiem zaradzić inflacji m.in. przez wycofanie banknotu wartości stu boliwarów. Posłuszni obywatele stali w kilometrowych kolejkach, żeby oddać je do banku.

Nic z tego. Problematyczne sto boliwarów nadal krąży po kraju. Jeden przejazd autobusem kosztuje od pięciu do siedmiu tysięcy boliwarów. Nie mając innego wyjścia, ludzie wręczają kierowcom siedemdziesiąt banknotów – każdy o wartości stu boliwarów. Absurd sytuacji, desperacja i bezsilność sprawiają, że kierowcy wolą pozbyć się dodatkowego obciążenia i wyrzucić banknoty.

Niektórzy przyjęli inną taktykę i wprowadzili handel wymienny. Mercedes, która w ubiegłym tygodniu wracała z Maracaibo do stolicy, opowiada, że nie miała gotówki na bilet. Kierowca poprosił, by kupiła mu śniadanie, płacąc kartą. Chleb i kawa kosztowały tyle, co trzy przejazdy.

Prezydent Maduro i na problemy z transportem znalazł sposób. Zapewnił obywatelom darmowe przejazdy dodatkowymi autobusami. Choć słowo „autobus” jest tu eufemizmem. To raczej rodzaj pojazdu, który w innej rzeczywistości służyłby najwyżej do transportu zwierząt. Wenezuelczycy najpierw stoją po parę godzin w kolejce, by wsiąść do „autobusu”. Następnie walczą, żeby z niego nie wypaść.

Kobiety z dziećmi mogą liczyć ewentualnie na wwmiejsce z tyłu. W tej części pojazdu szczeliny między deskami są większe, co umożliwia w miarę swobodne oddychanie.

Przejazd metrem też jest darmowy. Kolejny przejaw polityki państwa opiekuńczego? Nie. Wydrukowanie jednego biletu kosztowałoby więcej niż wartość przejazdu.

Głód czyni złodzieja

Kryzys sprawił, że Wenezuela jest dziś jednym z najniebezpieczniejszych państw świata. Kradnie się tu wszystko i wszędzie.

Przejazd metrem jest jedną z lepszych okazji do kradzieży. Złodzieje jadą za darmo, a wychodzą z zyskiem. Znajomi ostrzegali, że w metrze mogę pożegnać się z telefonem. Zaryzykowałam. Bo jak wielu twierdzi – obecnie metro jest jakby skondensowanym odzwierciedleniem sytuacji w kraju.

Ale telefon zostawiam w samochodzie. Torebkę też. Kilka dolarów, które zawsze noszę (aby w razie czego mieć co oddać bandytom), włożyłam do sportowego paska i wsunęłam pod spodnie.

Spuszczam głowę, żeby nikt nie zauważył moich jasnych oczu. Obok mnie stoją Wenezuelczycy i widać po nich, chyba jeszcze bardziej niż po mnie, że nie są z Caracas. Torby swobodnie wiszą im na ramionach. Towarzysząca mi Mercedes mówi im wprost, że wyglądają na łatwy łup. Dodaje, że jakby była złodziejką, już by nic nie mieli. Zdezorientowani mężczyźni wysiadają na najbliższej stacji.

Praktycznie nie ma miejsca, w którym można czuć się całkowicie bezpiecznie. Jadąc autem, nikt nie zatrzymuje się na czerwonym świetle. Lepiej łamać przepisy niż narażać się na to, że zostanie się obrobionym w oczekiwaniu na zielone.

Napaści z bronią, a nawet zabójstwa dokonywane są często przez motocyklistów. W efekcie chyba każdy cierpi już na „syndrom motocykla”. Motocykliści wykorzystują uchylone okna samochodów i chwilę nieuwagi pasażerów, by dokonać napaści.

W czasie jazdy samochodem dostaję więc instrukcje: „Wjeżdżamy na autostradę. Na tym odcinku możesz uchylić okno”. Albo: „Szyby do góry! Za nami motocykl”.

Gdy słyszymy charakterystyczny silnik, automatycznie się kulimy, jak gdyby to miało nas uchronić przed niebezpieczeństwem.

W imię władzy

Głód i ciągłe poczucie zagrożenia to dzisiaj codzienność Wenezuelczyków. Nic nie wskazuje, żeby ta sytuacja miała się zmienić.

Socjalistyczny prezydent Nicolás Maduro, spadkobierca Hugo Cháveza, właśnie wygrał kolejne wybory. Choć słowa „wygrał” i „wybory” to znów eufemizmy: ani nie były to wybory, ani Maduro ich nie wygrał. Był to wyreżyserowany plebiscyt, w którym wynik ustalono z góry.

Naprawa gospodarki nie wydaje się być w centrum zainteresowania głowy państwa. Łatwiej zastraszyć naród pogrążony w głodzie. Łatwiej też go zadowolić małym bonem lub workiem ryżu.

Ważne, aby reżim się trzymał. W imię Cháveza, w imię socjalizmu, w imię rewolucji. A także w imię przemytu.

Bo tu chodzi tylko o władzę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2018