Wenezuelczycy walczą o przetrwanie

Mérida była kiedyś bogatym miastem. Teraz ludzie uciekają do stolicy lub za granicę. Reportaż z Wenezueli.
z Méridy (zachodnia Wenezuela)

29.08.2022

Czyta się kilka minut

Centrum Méridy, sierpień 2022 r. / JOANNA GOCŁOWSKA-BOLEK
Centrum Méridy, sierpień 2022 r. / JOANNA GOCŁOWSKA-BOLEK

Lotnisko krajowe w Méridzie, kiedyś ćwierćmilionowym mieście, jest zupełnie inne od międzynarodowego. Tamto było prawie puste. A na krajowym sporo ludzi, kilka lotów dziennie. Wenezuela to ogromny kraj, nie ma dróg i kolei, podróżowanie samolotem to jedyna opcja.

Urzędnik przy stoliku spisuje długopisem nazwiska z dokumentów do zeszyciku. Przy moim nazwisku ma problem, próbuje dwa razy, kreśli, w końcu zostaje tylko „Joanna” i numer paszportu. „Ty jesteś Joanna z Polski” – uśmiecha się. „Polonia, Wojtyla, Walesa, Lewandowski”. I jeszcze: „Wodka, wodka”. „Podróżujesz sama?” – wraca pytanie na wszystkich punktach kontrolnych.

W samolocie jestem chyba jedyną pasażerką z Europy. Pilot wita mnie przez megafon „Joanna z Polski”. Dostaję brawa.

Kto mógł, wyjechał

Odpędzam tłum lokalnych taksówkarzy, sprzedawców i naciągaczy. Nie kupuję wymiętoszonych przekąsek ani ­kolorowych napojów w plastikowych woreczkach. Ktoś mnie szarpie za rękaw, ktoś popycha, podbiega policjant i grozi mu palcem.

Wsiadam do „mojego” samochodu, zamówionego wcześniej na cały pobyt w Méridzie. Siedzi w nim kierowca Fabián i „jego kobieta”, czyli Lenina Stalina. „Jestem Nina” – przedstawia się na dzień dobry. Siadam z tyłu. Nina mówi cały czas, opowiada o Méridzie. Było to bogate miasto, teraz bieda. Ludzie pouciekali do stołecznego Caracas albo do Kolumbii i Chile. Nina opowiada o szwagierce, bratanicy, o koleżankach, sąsiadkach. Wszyscy wyjechali. Niektórzy zostawili starych rodziców, dziadków. Niektórzy wraz z dziadkami małe dzieci.

Przejeżdżamy przez opustoszałe wsie. Opuszczone domy, zamknięte sklepiki, porzucone auta wrośnięte w ogródki. Nie ma tu nikogo. Czasem między domami zaplącze się wychudzony pies albo koza. Z kiedyś 28-milionowej Wenezueli w ciągu ostatnich dwóch dekad wyjechało za granicę 6,8 mln ludzi. Wielu z tych, co zostali, przeniosło się z prowincji do Caracas – stolica w ciągu dekady zyskała blisko 2 mln mieszkańców, rozrosły się fawele dookoła miasta. Czy im tam lepiej niż tutaj?

Doba w kolejce

Długa droga przez las deszczowy, przez Andy. Lotnisko leży półtorej godziny od miasta. Kiedyś było czynne lotnisko w samej Méridzie, ale od lat jest nieczynne – zdewastowane, z dziurawym pasem startowym, z rozkradzionym wyposażeniem. Nikt go nie zamierza remontować. Trzeba korzystać z tego odległego lotniska pośrodku niczego.

Zatem wszyscy przebijają się przez dżunglę do miasta, a droga, która pewnie kiedyś była główną arterią, wije się między górskimi pasmami. Co jakiś czas znika we wnętrzu góry. Tunele ciągną się kilometrami. Kiedyś musiało to być imponujące, teraz – niewygodne i niebezpieczne, bo asfalt się urywa, miejscami rwące rzeki wyłupały kawałki zbocza, trzeba znać drogę, aby wiedzieć, gdzie zwolnić, co ominąć, jak przejechać bokiem.

Na drogach mnóstwo złomu – bo trudno to nazwać samochodami. Jeżdżą na słowo honoru. Wiele aut rozkraczonych na poboczach, wokół zniechęceni kierowcy, bez nadziei na pomoc.

Mijamy ze dwie stacje benzynowe, opuszczone, zarośnięte dżunglą. Na kolejnej, czynnej, wije się kolejka na wiele kilometrów. Po benzynę czeka się co najmniej dobę. I nie można tankować do pełna. Jeszcze niedawno ropa była niemal za darmo, w dowolnych ilościach, zawsze. Zdarzają się napady złodziei na cysterny z paliwem.

Kawa w tunelu

„Mój” taksówkarz jedzie nieostrożnie, wpada w dziury, hamuje i przyspiesza bez sensu. Chcę zapiąć pasy, ale nie działają. Wjeżdżamy w tunel i ścigamy się z innymi. „Mój” taksówkarz podjeżdża za blisko, ten drugi przyspiesza. Tamto auto nie wytrzymuje, urywa mu się kawał blachy i uderza w naszą przednią szybę. Huk, hamowanie, zarzuca nas na ścianę.

Wygrzebujemy się z auta. Ten drugi samochód też się zatrzymał. Wybiega z niego mężczyzna, na oko 40-latek, chwyta się za głowę, przeklina. Nie może zapalić silnika i uciec, dlatego tak krzyczy. Kolejne auta zatrzymują się, blokują mu drogę ucieczki. Ktoś wzywa policję, czekamy długo. Tu nie ma ubezpieczeń i odszkodowań. Nie ma jak reperować samochodów, bo brakuje części zamiennych i nie działają warsztaty.

W końcu nadjeżdżają mundurowi. Wysłuchują wersji „mojego” taksówkarza, wyciągają tamtego na środek i zaczynają go okładać pięściami, potem kopać. „Płać, musisz zapłacić!” – wykrzykują. Słyszę, że w jego samochodzie płacze dziecko. Krzyczę, by go zostawili. Policjanci zdziwieni, kim jestem. Tłumaczę, że jestem zagraniczną dziennikarką i wszystko opiszę. „Mój” taksówkarz każe mi się zamknąć i wsadza mnie na siłę do samochodu. Policjanci grożą mi: „Żadnych zdjęć, nie nagrywać”. Ale puszczają tamtego faceta. Z jego auta wybiega dziecko, może 4-letni chłopczyk, i przytula się do niego z płaczem: „Tatuś, tatuś, boję się...”.

Tunel jest już całkiem zablokowany przez ciężarówkę z bydłem na ubój. Śmierdzi niesamowicie, krowy ryczą. Próbuję dodzwonić się do znajomych, którzy na mnie czekają, ale w tunelu nie mam zasięgu. No to czekam. Ktoś puka w szybę. Jakaś kobieta podaje mi kubek kawy z termosu. Kawa jest gęsta, lepka od cukru, pachnie Andami. Cudowna.

Policja na motorach wraca. Chłopczyk zaczyna krzyczeć ze strachu, zsikał się na środku drogi. Jego ojciec blady jak papier. Wysiadam znowu, podchodzę do nich. Złe spojrzenia. Ale jest spokojnie. Już nikt nikogo nie bije. Facet podpisuje jakiś dokument. Daje policji zwitek banknotów. Kręcą głowami, że mało. Wyciąga jeszcze coś i daje „mojemu” taksówkarzowi.

W końcu auta dookoła rozjeżdżają się. Krowy też. I my odjeżdżamy ledwie poruszającym się samochodem. Droga do miasta zajmuje kolejne trzy godziny, bo przednia szyba rozbita, trzyma się na słowo honoru, chybocze, nic nie widać, a samochód co chwila staje.

Tukany za oknem

Za to hotel wynagradza wszystkie trudy. Jest przepiękny. To raczej posada niż hotel. Składa się z wielu małych domków, pomiędzy nimi cudowna zieleń, a w przejściach między domkami, w holu i restauracji wiszą obrazy z galerii sztuki. A nuż jakiś zbłąkany turysta się skusi?

Tylko że tu nie ma turystów. Hotel jest niemal pusty.

W recepcji wisi ładna płaskorzeźba Jana Pawła II, przyozdobiona kwiatkiem.

Biorę prysznic w lodowatej wodzie, strzepuję z łóżka jaszczurki i tropikalne robale, i kładę się, żeby trochę się przespać, zanim obudzą mnie rozwrzeszczane papugi i tęczowodziobe tukany.

Zagłodzeni

Universidad de Los Andes. Swego czasu jedna z najważniejszych uczelni w Wenezueli i w ogóle w krajach andyjskich. Przestronny kampus, dużo zieleni, zacienione alejki. Kiedyś zapewne piękne uniwersyteckie miasteczko, dziś popadające w ruinę. Budynki osuwają się ze stoków, dróżki pozarastane, chodniki dziurawe.

Trwa trymestr letni, sporo studentów. Naprawdę sporo? Na uczelni jeszcze kilka lat temu studiowało 60 tys. osób, teraz zostało niespełna 15 tysięcy. A reszta? Uciekła z powodu biedy. Część do Kolumbii, niektórzy do Caracas. „Aby tam studiować?” – pytam. Śmiech. Nie, aby tam próbować przeżyć.

Spora sala, klimatyzowana. Ludzi pełno, chyba zgonili tu wszystkich studentów obecnych na kampusie. Jest trochę problemów technicznych z prezentacją, więc zaczynam od krótkiej lekcji o Polsce. Potem prezentacja już działa. Mówię o polskiej gospodarce, transformacji, przemianach w Europie. Padają pytania. Pierwsze o demokrację. Ale też o to, co zrobić z gospodarką, jak mają dźwignąć się z kryzysu, z katastrofy ekonomicznej, jak zwalczyć hiperinflację. Jak zwalczyć biedę. Takich pytań w Caracas nie słyszałam.

Słucham opowieści o parze starszych profesorów tej uczelni, którzy przeszli na emeryturę, ale nie byli w stanie za nią przeżyć. Nie mieli krewnych za granicą. Nie kupowali lekarstw, w końcu przestali kupować jedzenie. Parę tygodni temu znaleziono ich zagłodzonych na śmierć w ich mieszkaniu.

Do Polski

Obiad w stołówce uniwersyteckiej. Przez okna wdziera się rozbujała roślinność. Ostatnio sporo padało, drzewa i krzewy rozrosły się ponad miarę, nikt tu niczego nie przycina, o nic nie dba, ogrodnicy uciekli już dawno, brakuje sprzątaczek i obsługi.

Wewnątrz mało ludzi, niewiele osób zamawia cokolwiek. Na nas czeka jakaś zupa i coś w rodzaju kanapek z gęstym zielonym sosem. Przy okazji dowiaduję się, że często nie ma wody i prądu, a talerze wtedy są tylko wycierane papierem. Wiem, że po tym posiłku będzie mnie bolał brzuch, ale grzecznie zjadam swoją porcję. Na szczęście kawa jest doskonała.

Niespodzianka: w holu przed biblioteką wisi nasza wystawa! Ta wystawa przygotowana na 200-lecie Uniwersytetu Warszawskiego. Wtedy, sześć lat temu, uczelnia w Méridzie dumnie wystawiała ją na naszą prośbę. Teraz ją odkurzyli i ustawili znowu. Spontanicznie wygłaszam w bibliotece pogadankę o UW. Dostaję brawa.

Wszyscy chcą jechać do Polski.

Gdzie Putin ma rację

Seminarium z kadrą profesorską. Rozmawiamy o polityce zagranicznej, a właściwie o Rosji i wojnie w Ukrainie. Bardzo ich to interesuje. Propaganda rosyjska jest tu niezwykle aktywna i widać, że robi swoje – choć to naukowcy, więc szukają także innych źródeł informacji, chcą poznać, zrozumieć. Jednak są przekonani o słuszności decyzji Putina. Tłumaczę, prostuję, wyjaśniam. Kiwają głowami. Co z tego zostanie?

Rozmawiamy o potencjalnej współpracy między uczelniami. Od razu wiem, że to będzie zbyt trudne. To się nie uda. Nie teraz. Może kiedyś.

Wymyślam pretekst, by nie iść z nimi na kolację. Odnajduję „mojego” taksówkarza. Z radością chwali się, że pożyczył nowy samochód od szwagra i zawiezie mnie do hotelu.

Nazwanie tego środka transportu „nowym samochodem” to nadużycie. Z przodu to jest toyota, z tyłu ford. Sklecony z dwóch odrębnych części, pouzupełniany dodatkami z innych marek, co się udało znaleźć i dopasować. Ale jeździ. „Zatankowany!” – oświadcza dumnie kierowca. Stał całą noc w kolejce, żeby zdobyć benzynę.

Po drodze zwiedzamy centrum Méridy. Piękne miasto z cudownymi, ciepłymi mieszkańcami.

Żyję dzięki dzieciom

Wieczorem spotkanie z ważnym profesorem, byłym burmistrzem Méridy. Umawiamy się w kawiarni hotelowej. Jest przepiękna, jak galeria sztuki. I pusta. Zamawiam kawę, sok i ciastko. On nie zamawia nic. „Widzisz, moja droga, nie stać mnie na nic. Nawet na kawę” – tłumaczy.

Spędzamy trzy godziny – on opowiada, ja słucham i co jakiś czas zadaję pytania. Pewnie naiwne. Mówi, że jako profesor kilka lat temu zarabiał równowartość ok. 2 tys. dolarów, stać go było na wygodne życie. Teraz zarabia 100 dolarów na miesiąc, jego żona nie zarabia w ogóle. Kawa w tej restauracyjce kosztowała 6 dolarów, sok z pomarańczy 4 dolary, a ­najprostsza arepa z warzywami 6,5 dolara. Ceny są drukowane na oddzielnej kartce, bo zmieniają się co chwila. Tu jest inflacja nawet w dolarach. Profesor wylicza: „Żyję tylko dzięki moim dzieciom. Mam czworo dzieci, dwoje mieszka w Montrealu, jedno w Madrycie i najmłodsza córka w Londynie. Oni mi co miesiąc przesyłają pieniądze. Bez tego umarłbym z głodu”.

To najciekawsza z moich rozmów w Wenezueli. Uczę się rozumieć ten kraj i Wenezuelczyków. Widzę ogromne różnice między Caracas a prowincją. To dwa różne kraje. Oba nieszczęśliwe na swój sposób.

Do szpitala ze swoim

Umawiamy się jeszcze na drugi dzień, ale tym razem on zaprasza do domu, żona ma przygotować kolację. „Widzisz, nie stać mnie, aby zaprosić cię choćby na kawę do restauracji” – smutno podsumowuje.

Żona profesora okazuje się przemiłą starszą panią. Przygotowuje skromne, ale pyszne przekąski. Siadamy na wygodnej kanapie, w domu widać oznaki dawnej świetności i obecny upadek finansowy. Pełno obrazów, makatek, bibelotów, piękne meble.

Pani profesorowa opowiada, że zachorowała na raka. W Wenezueli nie ma lekarstw. Są szpitale, ale do szpitala trzeba zabrać wszystko swoje: lekarstwa, ­strzykawki, rękawiczki jednorazowe, nawet swój papier toaletowy. I zapłacić za paliwo do generatora prądu, bo często odcinają miejskie zasilanie.

W Wenezueli w ogóle nie da się kupić żadnych lekarstw, chyba że w Caracas, gdzie funkcjonują cztery w miarę wyposażone apteki. Jednak też bez skomplikowanych leków. To jak się leczyć? Trzeba zapłacić przemytnikom, by przewieźli medykamenty przez zieloną granicę z Kolumbii. Do wyboru są dwie organizacje przestępcze, trudniące się takim przemytem. Pierwsza to partyzanci z ELN – rebelianci wygnani z Kolumbii, przygarnięci przez Nicolása Maduro, od dziewięciu lat prezydenta Wenezueli. Radzą sobie tu nieźle, przenieśli swoje kolumbijskie struktury narkohandlu po prostu na drugą stronę granicy. Druga to armia wenezuelska: wojsko na granicy zajmuje się przemytem ludzi, lekarstw, żywności. I oczywiście narkotyków.

Profesor i jego żona umówili się z gangsterami na przemyt chemioterapii z Kolumbii. Za jedną jej porcję musieli zapłacić 1400 dolarów. Potrzebne było osiem. Do tego inne lekarstwa. To pochłonęło wszystkie ich oszczędności, sprzedali samochód i wartościowe przedmioty. Ale żona wyzdrowiała.

A jeśli ktoś nie ma pieniędzy na przemycane lekarstwa? Cóż, to po prostu umiera.

Socjalizm zawsze zwycięża

Mam lot do stolicy o szesnastej, ale rano lokalne władze ogłaszają, że tunele będą zamknięte z powodu prac remontowych. „Mój” taksówkarz tłumaczy, że trzeba jechać okrężną drogą, co najmniej cztery godziny.

Wyjeżdżamy z samego rana, a ledwie zdążę. Droga jest kręta, wąska, często się urywa, bo ostatnie deszcze rozmywają ją i nikt nie naprawia. Za to widoki gór zapierają dech w piersiach. Zatrzymujemy się czasem, by poszukać jakiegoś przejazdu, potem samochód rusza z trudem. Modlę się w duchu, żeby nie rozkraczył się gdzieś na tym pustkowiu, tu ani nie da się do nikogo dodzwonić, ani znaleźć innego transportu.

Przejeżdżamy przez kilka miejscowości. Raczej opuszczone, zaniedbane. Obraz potwornej nędzy. Na rozwalających się murach nieczynnej szkoły widać odrapane murale z podobiznami Maduro oraz jego poprzednika Hugo Cháveza, który w 1999 r. został prezydentem i rozpoczął socjalistyczny eksperyment.

„Socjalizm zawsze zwycięża” – głosi hasło na murze.

Na jednym z opuszczonych przystanków, na który od lat nie zajeżdża żaden autobus, siedzi młoda dziewczyna w ciąży. Płacze.

Influencerka

W Caracas prosto z lotniska kierowca wiezie mnie opancerzonym mercedesem na przyjęcie. Trafiam w środek imprezy. Na stole piętrzy się mnóstwo przekąsek, tak wykwintnie podanych, że nie wiem, jak się do nich zabrać. Nie zdążam zapoznać się z przekąskami, a już wjeżdżają palety grillowanych mięs. „Wołowina z Urugwaju, świeżo sprowadzona!” – słyszę zapewnienia. Drogi alkohol. Przy naszym stoliku siedzi dziesięć osób, a w całej restauracji, luksusowej i drogiej nawet jak na Caracas, jest pełno ludzi. Muzyka na żywo, nastrojowe oświetlenie. Z tarasu piękny widok na wybrzeże.

Siedzę obok tutejszej influencerki. Ufarbowana na bardzo jasny blond, paznokcie w kolorach flagi narodowej, staranny makijaż. Podkreśla, że skończyła studia za granicą. Opowiada głównie o nowych lokalach, które się otwierają w stolicy, o modnych klubach. Wspomina od niechcenia, że za jej obecność na tym przyjęciu, gdy tylko wrzuci zdjęcie tej restauracji na swojego Instagrama, zainkasuje 500 dolarów. Za jedno zdjęcie. Tak zarabia na życie.

Interesy

Właściciel restauracji zaprasza mnie do obejrzenia jego nowego sklepu, tuż obok. Sprowadza najlepsze alkohole świata. W lodówkach pełno mrożonego mięsa, z naklejonymi plakietkami: to z Argentyny, to z Urugwaju. Jest też sporo słodyczy, papierosy, cygara. Zwracam uwagę na jednorazowe grille, takie które u nas w Biedronce można kupić za kilkanaście złotych. Tu kosztują 70 dolarów i są towarem luksusowym. Brykiet do grilla i rozpałka też.

Właściciel tłumaczy, że do tej pory mieszkał w Miami i głównie tam robił interesy, ale od kiedy Donald Trump nałożył sankcje na Wenezuelczyków związanych z reżimem Maduro, już nie może wyjeżdżać do USA. Z nudów inwestuje w Caracas. Ma już kilka sklepów i dwie restauracje. Zajął się budowaniem biurowców, dwa już stoją, teraz buduje kolejne. „Caracas kwitnie” – przekonuje.

***

Na odchodne dostaję propozycję od influencerki. Koniecznie chce odkupić mój plecaczek. Jest kolorowy, skórzany, służy mi jako podręczna torebka. Wenezuelce spodobało się logo polskiej firmy, u nich nie ma takich. „Dam ci za niego 300 dolarów. Albo 400. Ile chcesz. Sprzedaj” – prosi.

Uparłam się i nie sprzedałam. Ale pozwoliłam, żeby zrobiła sobie z nim selfie. Wrzuci na Insta, to zalajkuję.©

Autorka jest latynoamerykanistką, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Aby przeżyć