W marcu

Wreszcie nadeszły te dni. Śnieg leży już tylko gdzieniegdzie na północnych stokach. Wieczorem przychodzi przymrozek i rano ziemia szkli się białoszarym blaskiem.

21.03.2015

Czyta się kilka minut

Wschód jest pomarańczowozłoty. Za to o zmierzchu niebo na zachodzie ma seledynowy odcień. Gdy wszystko pociemnieje, zjawia się jasna i lodowata Wenus.

Po ciemnościach zimy, gdy mokra przestrzeń stawia fizyczny opór, późny marzec przynosi coś w rodzaju stanu nieważkości. Widać tak daleko, że ogranicza nas jedynie własny wzrok. Ale bez trudu można sobie wyobrazić, co jest dalej: światło, światło, światło bez granic. Aż po czarny Kosmos, a może i dalej.

One też czują to wszystko. Mają żłób pełen siana, ale ilekroć pojawię się na podwórku, podnoszą lament: „Wypuść nas! Na niebie świeci Wenus, a ty nas więzisz!”. Próbuję tłumaczyć, że nie ma jeszcze trawy, że tylko się nachodzą, a nie najedzą. Ale one, jak to one, odpowiadają chórem, jedna przez drugą, i robi się rwetes jak w szkole. Dyplomatycznie znikam z pola widzenia, ale wystarczy, że stukną drzwi, zaskrzypi deska na tarasie i już wszystko zaczyna się od nowa: „Wschód jest pomarańczowozłoty, zachód seledynowy, ptaki rozmaite już przyleciały, a my tutaj, jak w jakimś owczym obozie!”.

Któregoś dnia daję w końcu za wygraną, chociaż do świętego Jerzego jeszcze całe tygodnie. Otwieram zagrodę, otwieram furtkę na łąkę. Wychodzą ostrożnie, podnoszą głowy, obwąchują jasne i ostre powietrze poranka. Stąpają niepewnie po twardej, bezśnieżnej ziemi. Ale to trwa tylko chwilę. Zaczynają biec w górę rudego stoku, w stronę szarozielonego lasu. Stają chwilę nad potokiem, żeby się napić, potem ruszają znowu w podskokach, jakby woda uderzyła im do głowy. Rwą w górę na wyścigi i wierzgają. Widzieliście kiedyś wierzgającą owcę? Nie? To proszę się przy okazji przyjrzeć: oto co znaczy radość niepomna własnej śmieszności. Oto co znaczy prawdziwa wolność. Mało im tyłków nie pourywa.

Idę za nimi pokornie, niczym dobry pasterz. Wcale jednak nie jestem im potrzebny. Nawet nie spojrzą. Po jakimś czasie uspokajają się nieco i zabierają do skubania. Zielone dopiero wyłazi, ale one skrzętnie po trawce, po ździebełku z precyzyjnym zapamiętaniem. Trzy kroki i trawka. Cztery i jakieś ledwo-ledwo zielone, ale już z sokiem w środku. Robią dwa kilometry i zbiera się tego może garstka. Nic to, że żłób pełen, że wygoda pod dachem, wiadra z wodą stoją, a wieczorem będzie owies i marchewka. Idą naprzeciw zimnego dnia, pod północny wiatr, ponieważ po zmierzchu na zachodnim niebie pojawia się Wenus.

Po jakiś czasie mają dość. Znajdują zaciszne miejsce prawie pod lasem i zalegają. Zaczynają przeżuwać swoje owcze żniwo. Miarowo, w jednostajnym rytmie, jak wełniste maszyny. Trzydzieści ruchów szczęki, przerwa i oczekiwanie, aż kolejna porcja cofnie się z żołądka do pyska i od nowa. Trzydzieści pięć przeżuć i znów.

Mania jak zwykle leżała w pewnej odległości od reszty. Podszedłem i kucnąłem nieopodal. Popatrzyła na mnie czujnie i już miała wstać, ale się uspokoiła. „A, to ty”. „Tak, to ja. Widzieliśmy się godzinę temu” – odpowiedziałem. „Zniknąłeś mi z oczu. A my owce mamy, wiesz, krótką pamięć”. „Wiem. Czasem nie poznajecie mnie już po trzech minutach. To chyba nie jest wygodne” – zastanowiłem się głośno. „Po prostu zaczynasz wszystko od początku i tyle” – mruknęła, nie przerywając żucia. A potem zapytała: „Znowu ci się coś śniło, że tak późno przyszedłeś?”. „Tak. Śnił mi się Kościół katolicki” – odpowiedziałem nieśmiało. „Co ci się śniło?” – zapytała i jej pysk na chwilę znieruchomiał. „No Kościół, wiesz. Ludzie mają… jakby to powiedzieć… coś w rodzaju religii, wierzą, znaczy… No i żeby wierzyć, mają Kościół”. „Wszyscy?” – zapytała. „Prawie” – odpowiedziałem wymijająco. Zapatrzyła się w błękitną przestrzeń, gdzieś w stronę Uherca. „My chyba w nic nie wierzymy. Wiesz, ta nasza pamięć… Zaraz byśmy zapomniały” – odparła melancholijnie. – „Ktoś by nam musiał cały czas przypominać”. Ożywiłem się: „No właśnie. To u nas robi Kościół”. Chciałem ją jakoś pocieszyć i zaraz dodałem: „Wiesz, wierzymy też w baranka”. Spojrzała na mnie z ukosa: „Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyście wierzyli w owieczkę, ale cóż... No, muszę już iść”. Reszta wstała już jakiś czas temu i schodząc w dół stoku, skubała wątłą zieleń. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2015