O pasterstwie

O co chodzi z tą Owczarnią i Pasterzem? Z tym mitem, metaforą, czy jak sobie to nazwiemy. I zarazem z realną rzeczywistością, w której przyszło nam żyć i na którą się godzimy od dwóch tysięcy lat?

14.12.2020

Czyta się kilka minut

 / FOT. JACEK TARAN
/ FOT. JACEK TARAN

Patrzę przez okno na moje stado. Na moją owczarnię. Listopadowe słońce srebrzy siwe grzbiety. Stoją spokojnie przed furtką i czekają, aż je wypuszczę na łąkę, na ostatnią trawę zwarzoną przymrozkiem. Potem, gdy już wyjdą, widuję je to tu, to tam w pagórkowatym krajobrazie. Drepcą, skubią, polegują. Znikają za wyniosłością, by znów się pojawić w zaroślach po lewej, gdzie wynajdują zielone pędy jeżyn. Potem zabierają się do beli siana, którą systematycznie wyżerają od środka. A potem znowu gdzieś w górę, w stronę wyschniętego jaru porośniętego krzewami i samosiejkami olch i jesionów, dziką różą i tarniną. Tam też sobie coś znajdują. Ruchliwe, delikatne pyszczki przebierają wśród pędów, gałązek i listków. O zmierzchu zjawiają się u furtki i spokojnie czekają, aż je wpuszczę. A jeśli nie, to idą sobie pomiędzy świerki i modrzewie rosnące za ogrodzeniem i układają się na ziemi, żeby żuć i drzemać. Właściwie mogłoby mnie nie być. Czasami patrzą na mnie przez chwilę, a potem powracają do swojego owczego świata. Obojętne i samowystarczalne. Tak, daję im pić. Otwieram furtkę. Gdy są zaniepokojone, nie patrzą w moją stronę ani nie szukają mojego towarzystwa. Zbijają się w ciasne stadko i czekają, aż strach je opuści. Właściwie jestem dla nich nikim.

No więc, o co chodzi z tą Owczarnią i Pasterzem? Z tym mitem, metaforą, czy jak sobie to nazwiemy. I zarazem z realną rzeczywistością, w której przyszło nam żyć i na którą się godzimy od dwóch tysięcy lat? O co chodzi z tym archetypicznym obrazem, na którym długowłosy aryjczyk niesie przewieszone przez kark jagnię? Ocalił je, wydobył spomiędzy cierni, może z paszczy wilka i teraz niesie je, by dołączyło do stada. Ale jeśli to jagnię jest płci męskiej, to pożyje mniej więcej do jesieni. Urodziło się późną zimą, w lutym, u progu wiosny i pójdzie pod nóż jesienią. Jak przeważająca część jego męskich braci. Ponieważ samce są zabijane i zjadane. Nic po samcach w stadzie. Wystarczy kilku rozpłodowców dopuszczanych do żeńskiego stada jesienią. Żeby się rozmnażało znów i od nowa wydawało swoją samczą połowę na zagładę. Długowłosy aryjczyk niesie jagnię na zabicie. I nie jest to żadna metaforyczna ofiara, tylko odwieczny kołowrót śmierci, który produkuje mięso, żebyśmy się nażarli.

A jeśli jagnię to owieczka? Będzie rodzić i rodzić. Rok w rok, najczęściej wiosną. Aż się zestarzeje i osłabnie, i wtedy pasterz też ją zarżnie, tak jak wcześniej wszystkich jej męskich potomków. Niczego innego nie znajduję w obrazie długowłosego aryjczyka niosącego na ramionach jagnię. Niczego poza opowieścią o władzy nad rozpłodem i nad zadawaniem śmierci.

Lecz poza wszystkim tamten pasterz, mimo że raczej aryjczyk, to jakoś wyglądał. Można było uwierzyć, że podnosi brudnawe, z lekka cuchnące jagnię, zarzuca je sobie na kark i schodzi kamienistą ścieżką wśród cierni do stada. Można nawet uwierzyć, że jest w stanie odpędzić wilka. Że coś go jednak łączy z owczarnią. Choćby zapach.

Z następcami jest już inaczej. Ledwo idą w swoich operowych strojach, podpierając się parodiami pasterskiego kostura. Trudno sobie wyobrazić, że mogliby unieść owcę. Prawdę mówiąc, trudno sobie wyobrazić, że mogliby unieść cokolwiek. Trudno sobie wyobrazić, że pachną czymś innym niż zleżałą, ciężką tkaniną przesiąkniętą wonią szaf, których od stuleci doglądają obce ręce. Woń owiec? Dobre sobie. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ją czuli, to zrobili wszystko, by się od niej uwolnić. Raz na zawsze zapomnieć o smrodzie trzody, który przywodzi na myśl życie. Czasami słucham, jak mówią w tej ich „pasterskiej rozgłośni”. I nie wiem, do kogo mówią ani o czym. Słucham martwej mowy. Martwego języka. Słucham okrągłej gadki, pustej jak cymbał brzmiący. Jakby żaden z nich nie czytał prologu do Ewangelii św. Jana. A jak czytał, to i tak nic nie zrozumiał. Ślą przez higieniczny eter oddzielający ich od owczarni wzdęte od pychy okrągłe komunikaty. Słuchaliście kiedyś? Myśl ześlizguje się po tym jak po szkle, jak po miedzi brzęczącej. Nawet jakbyś chciał odpowiedzieć, to po prostu nie ma jak, bo nie ma na co.

Kiedyś chodziłem z córką do kościoła. Może nawet nie chodziło o wiarę, bo ta podobno jest łaską, a nie owocem rytuału. Chciałem, żeby córka wiedziała, z jakich mniej więcej źródeł wywodzona jest tożsamość jej kraju. Dziś widzę, jaki byłem okrutny. Staliśmy w lodowatych wnętrzach i słuchaliśmy ględzenia proboszczów i wikarych, którzy próbowali trzymać się polszczyzny. Przekazywaliśmy sobie ten nieszczęsny „znak pokoju”, który napełniał nas zażenowaniem, ponieważ nie był żadnym znakiem, tylko jeszcze jednym pustym gestem, za pomocą którego zganiano nas, stado, do kupy.

Po paru latach córka zapytała: „Musimy tam chodzić?”. „Nie, nie musimy” – odpowiedziałem i poczułem wstyd, bo to ja powinienem wcześniej zapytać: „Czy w ogóle chcesz?”. Ale byłem dzieckiem owczarni, którego nikt nigdy o nic nie pytał.

Niedawno napisałem w mejlu: „Powiedz, proszę, co naprawdę wtedy czułaś?”. „Chyba przede wszystkim potworną nudę”. Nic się nie zmieniło. Czułem w jej wieku to samo. Pamiętam, że tylko raz byłem podekscytowany. Na rekolekcje przyjechał prawdziwy kaznodzieja z jakiegoś zgromadzenia, bo stał na ambonie w habicie, co stanowiło dodatkową atrakcję. W swej „homilii”, chociaż wtedy mówiło się po ludzku „kazanie”, opowiadał o piekle i mękach, które nas czekają, gdy będziemy grzeszyć. To było plastyczne, pełne konkretu, ognia, płonących ciał, diabłów rozdzierających potępieńców na kawałki. Piękny, potężny realizm. Iście biblijna epika. Pamiętam, że nie mogłem spać. Ale nie dałbym głowy, że przez własne grzechy. Zagłębiałem się raczej w sadystyczne wizje. Wracałem do nich pamięcią. By tak rzec, nie mogłem od nich oderwać zamkniętych oczu w ciemnościach pokoju. To zapamiętałem. Bo to było fizyczne, i przejmujące mimo swojej potworności. Było o śmierci w męczarniach, ale może w jakiś sposób przypominało życie? I tylko to przez te wszystkie lata? Tak. I zapewne umarłbym na stojąco z nudów, gdyby nie dziewczyny, którym można było przyglądać się ukradkiem.

A potem po latach, gdy prowadzałem córkę na ofiarę i torturę nudy niczym Abraham Izaaka na górę Moria, słyszałem nudę i pustkę już zupełnie świadomie. Ale czego się spodziewać, gdy mowa i słowa, które mają być słowami zbawienia, grzęzną między naszą swojską Scyllą a watykańską Charybdą. Jak mają przemawiać ci wszyscy nieszczęśni pasterze, skoro z jednej strony ich świat wypełnia kłamliwy bełkot dyrektora z Torunia, a z drugiej hieratyczna grafomania naszego Nadpasterza. To jest diapazon i widnokrąg. Po lewej kleista ględźba, w której czasem trudno rozpoznać polszczyznę, po prawej zaś retoryczny spacer po wodach jeziora Genezaret. Posłuchajcie obydwu. Nie znajdziecie schronienia, pociechy, nie znajdziecie ludzkiej opowieści, która choć na jotę przypominałaby wasze życie, wasz los. A potem posłuchajcie biskupów. Zwłaszcza tych, co tak bardzo rwą się do głosu, by nauczać, karcić i straszyć owczarnię. Posłuchajcie, jak wyimaginowana i kiczowata wzniosłość miesza się z językowym i myślowym kalectwem. Jakby ktoś puszczał nagranie od tyłu. Posłuchajcie, jak można mówić bez końca, by w istocie nie powiedzieć niczego.

Wygląda to tak, jakby trzoda wiedziona była ku zagładzie. W każdym razie duchowej. Jakby ci wszyscy podstarzali faceci prowadzili ludzką rogaciznę na mentalną rzeź. Do wielkiej przemysłowej ubojni. Do religijnego szlachtuza. Albo na pustynię, gdzie wszyscy pomrą z duchowego głodu i pragnienia. I zaprawdę: los zgubionych owiec będzie godzien zazdrości.

Zbliża się Boże Narodzenie, Betlejem, stajenka, więc na koniec powróćmy może do prawdziwego pasterstwa. Widzieliście Państwo, jak idzie tysięczne stado owiec przez góry, znaczy się, jesienny redyk? Jak szeroka, spokojna fala. Tysiąc pyszczków poskubuje ostatnią trawę, cztery tysiące raciczek niespiesznie drepcze. Juhasi idą ze stadem, ale prawie tak, jakby ich nie było. Dbają tylko o to, by zwierzęta nie poszły gdzieś na „ludzkie” i nie narobiły szkód albo nie wyległy nagle na szosę. Owce idą same. Te najstarsze po prostu pamiętają drogę. Wszystko odbywa się wolno i spokojnie. Każdy pasterz wie, że wystraszone, spłoszone stado to jest nieopanowany żywioł. Coś jak fala powodziowa z mięsa i wełny. Więc tylko pogwizdują i pokrzykują uspokajająco. Aż chciałoby się zacytować niektóre zawołania, ale idą Święta i trochę nie wypada. Wieczorem stado po prostu zatrzymuje się i układa do snu. Pasterze rozpalają ogień i śpią razem ze zwierzętami. Tak jak robili przez cały wypas, przez wiosenne i letnie miesiące. Są brudni i cuchnący. Przesiąknięci wonią dymu i swoich owiec. Może to nieco ryzykowne stwierdzenie, ale można powiedzieć, że żyli życiem swojej trzody. Chronili ją przed nagłym strachem, przed wilkiem i zgubieniem. I spali zazwyczaj gorzej i krócej niż stado, bo przecież musieli czuwać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020