Uśmiech królowej. W czym tkwi fenomen Olivii Colman

Olivia Colman to urodzona antygwiazda. Zanim stała się faworytką publiczności i królową ekranu, zjadła zęby na serialach i sitcomach. Dziś nazywa się ją dobrem narodowym.

28.02.2022

Czyta się kilka minut

Olivia Colman jako królowa Elżbieta  w serialu „The Crown”, sezon 3. / DES WILLIE / NETFLIX / MATERIAŁY PRASOWE
Olivia Colman jako królowa Elżbieta w serialu „The Crown”, sezon 3. / DES WILLIE / NETFLIX / MATERIAŁY PRASOWE

Jej role uchodzą za esencję brytyjskości, zazwyczaj w sztywnym, arystokratycznym wydaniu, choć przecież wnoszą do filmu naturalne iskrzenie, coś uroczo swojskiego i „babskiego”. Na ekranie wcielała się w postacie biegunowo różne, bo i w monarchinie, i służące, bywała wyrodną matką, wredną macochą i troskliwą córką. A także podwójną morderczynią, zdeterminowaną detektyw z prowincji, ciężarną agentką wywiadu i żandarmem w spódnicy. Niezależnie od kameleonowych zdolności Olivia Colman reprezentuje aktorstwo nowej ery, uprawiane przez dojrzałe, błyskotliwe, świadome swojej wartości kobiety.

Angielski humor

Jest zaprzeczeniem hollywoodzkiego glamouru. Podczas gdy jej rówieśnice (rocznik 1974), jak Penélope Cruz, Amy Adams i Eva Mendes, z powodzeniem udają, że ciągle mają najwyżej trzydzieści lat, ona chętnie grywa osoby starsze od siebie i zdaje się nie wstydzić lekkiej nadwagi czy zmęczonej twarzy. Ani króliczego – lub kociego, rodem z Cheshire – uśmiechu, który może oznaczać wszystko. Bywa przepraszający i jednocześnie bezczelny. Serdeczny i filuterny, z charakterystycznymi dołkami w policzkach. Rozbrajająco szczery i jakby skrywający napięcie. Plastyczna twarz Colman stała się sojuszniczką jej talentu.

Na ironię mógłby zakrawać fakt, że dopiero u progu pięćdziesiątego roku życia, kiedy wiele jej koleżanek po fachu drży przed przymusową emeryturą i staje się zakładniczkami medycyny estetycznej, otrzymała najlepsze propozycje i zyskała wreszcie należyte uznanie. Seriale „Broadchurch” i „The Crown” tudzież Oscar za rolę królowej w „Faworycie” Yorgosa Lanthimosa zapoczątkowały ciąg spełnień. Dzisiaj jej dorobek ekranowy liczy ponad setkę tytułów i pod względem jakości przejawia tendencję zwyżkową.

Niebawem do polskich kin trafi najnowszy film z jej udziałem – „Córka”, reżyserski debiut Maggie Gyllenhaal na podstawie powieści Eleny Ferrante. To ukoronowanie (nomen omen) talentu Colman, której wróży się drugą statuetkę Amerykańskiej Akademii. Jeśli miałaby w przyszłości dostać nagrodę za całokształt, w laudacji powinny znaleźć się nie tylko wyrazy uznania dla jej zawodowych umiejętności, ale i określenia „inteligencja”, „skromność”, „poczucie humoru”, „ludzkie ciepło”.

Nawet podczas oscarowych podziękowań w 2019 r. strzepnęła z siebie brokat i spontanicznie zaczęła wspominać trudne aktorskie początki, kiedy to musiała chwytać się dorywczych prac, m.in. jako sprzątaczka (rozważała też bycie położną). Wcześniej studiowała nauczanie początkowe na Cambridge, gdzie zresztą poznała swego męża, Eda Sinclaira, niedoszłego prawnika, przyszłego scenarzystę i producenta – są w związku do dziś i wychowują razem trójkę dzieci. To on specjalnie dla małżonki napisze w 2021 r. znakomity miniserial „Ogrodnicy”, dostępny na HBO GO. Ale pierwsze role telewizyjne rozmaitego kalibru grywała już dwadzieścia lat wcześniej, zaraz po ukończeniu bristolskiej Old Vic Theatre School.

Bo zanim stała się faworytką publiczności i królową ekranu, Colman zjadła zęby na serialach i sitcomach. Tamże, w produkcjach kręconych dla Channel 4 czy BBC, mogła ćwiczyć swój komediowy dryg, i to w najlepszym towarzystwie. Dość przypomnieć, że jej debiut „Bruiser” miał wśród scenarzystów takie głośne dziś nazwiska, jak Ricky Gervais i Richard Ayoade. Pojawiła się także w brytyjskiej wersji „The Office”, a jej występy w popularnych serialach typu „Peep Show”, „Zielone skrzydło” albo „Piękni ludzie” to kwintesencja tego, co się zowie angielskim humorem, z całym jego sarkazmem i autoironią.

Kino się upomniało

Przez lata szukała możliwości, by zagrać wreszcie na poważnie, w każdym tego słowa znaczeniu. Z pomocą przyszedł jej znajomy reżyser Paddy Considine i zaproponował udział w „Tyranozaurze” (2011) u boku Petera Mullana. Wcieliła się tam Colman w pracownicę sklepu charytatywnego, ofiarę przemocy domowej i kobietę u progu alkoholizmu, która mimo głębokiej wiary i miękkiego serca zostaje doprowadzona do ostateczności. Z tego filmu pamięta się przede wszystkim przepastne oczy aktorki, podbite fioletowym sińcem. Ale jest w nich czystość i nadzieja, a poniekąd i zapowiedź innych ról dramatycznych, na czele z „Ojcem” Floriana Zellera. Dziesięć lat temu kino wreszcie upomniało się o nią na serio.

To chyba Lanthimos jako pierwszy zobaczył w owym dobrotliwym spojrzeniu zupełnie inny potencjał – dwuznaczność czy wręcz okrucieństwo. Nim powierzył aktorce główną rolę w „Faworycie”, obsadził ją w surrealistycznej dystopii „Lobster” (2015), gdzie była dyrektorką hotelu dla singli, przemieniającą swych klientów w zwierzęta, o ile w wyznaczonym czasie nie udało im się znaleźć swej drugiej połówki. Egzekutorkę brutalnej inżynierii społecznej zagrała Colman z iście angielskim chłodem, lecz w pierwszoligowej międzynarodowej obsadzie, przekraczając tym samym krąg aktorów i aktorek ściśle brytyjskich.

Sukces serialowej trylogii „Broadchurch” (2013-17) przypieczętował tę pozycję, stawiając ją w jednym szeregu z takimi osobowościami rodem z Wysp, jak Helen Mirren czy Judi Dench. Amerykański serial „Mare z Easttown” jest w dużej mierze dłużnikiem filmowego śledztwa w hrabstwie Dorset, współprowadzonego przez miejscową sierżant Ellie Miller. W finale pierwszego sezonu zwyczajność i emocjonalność pani detektyw zostały wystawiane na wyjątkowo ciężką próbę. Czy ktoś zdołałby wyrazić to lepiej niż Colman?

Odtąd jej kariera toczy się wartko na małym i dużym ekranie. Sporo w niej kompromisów – rólek w średnich komediach romantycznych czy filmach grozy, ale i zaskakujących, nowych wyzwań, typu występ w dokumentalno-musicalowym eksperymencie „London Road” (2015), jako że Olivia Colman potrafi także zaśpiewać. Skupmy się jednak na aktorskich perełkach. Do takich należy bez wątpienia rola w serialu „Fleabag” (2016-19) Phoebe Waller-Bridge. Postać dwulicowej matki chrzestnej, która podstępnie staje się macochą, a zarazem pseudoartystki, która z tym samym wyrachowaniem pogrywa seksem w swojej sztuce, pozwoliła lepiej wybrzmieć tytułowej Fleabag – pogubionej, ciągle eksperymentującej, choć na swój sposób autentycznej trzydziestoparolatce. Podobno Colman uprosiła twórczynię serialu, by jej bohaterka została przedstawiona w jak najgorszym świetle. Po czym swoją interpretacją sprawiła, że właśnie ta przebiegła i arcyzłośliwa mistrzyni drugiego planu stała się ulubienicą wielu widzów – czysta perwersja.

Królowe i inne

Wszystko to miało być dopiero preludium do rozpisanej na dwa sezony kreacji – w serialu „The Crown”, gdzie Colman dźwigała koronę Elżbiety II w średnim wieku. Nie popadając w karykaturę, doskonale podrabiała jej sposób bycia i akcent, co wymagało pracy nad motoryką („mówią, że poruszam się jak farmer”) i nad wrodzonym cockneyem. Ponieważ mało kto posiada zakulisowy dostęp do tej postaci, wykreowała ją w ścisłym tego słowa znaczeniu, pokonując mielizny scenariusza, zarzuty o niezgodność z pierwowzorem i własną nadekspresję.

Dodajmy, że nie było to jej pierwsze spotkanie z monarchinią – jeszcze w 2012 r. zagrała królową matkę w „Weekendzie z królem” Rogera Michella, który przeszedł bez większego echa. Za to wspomniana wyżej produkcja o brytyjskich royalsach okazała się wielkim osiągnięciem w dziedzinie telewizji, również za sprawą aktorki. Jej słynny króliczo-koci uśmiech idealnie wyrażał królewską strategię; żelazna etykieta była tutaj przykrywką dla emocji i niepopularnych decyzji. Tylko niespokojne oczy Colman zdradzały czasami to, co być może kryło się pod powierzchnią. Jej wysokość, grana w serialu przez trzy wykonawczynie w różnym wieku, wiele zawdzięcza swemu środkowemu wcieleniu, a już na pewno uczłowieczenie i ocieplenie wizerunku.

Trudno też patrzeć na serialową monarchinię bez odniesień do tej o rok wcześniejszej – we wspomnianej „Faworycie”. Królowa Anna Stuart została sportretowana przez Lanthimosa w końcówce swego panowania, czyli na początku XVIII w., ale scenarzyści wyjmują tę postać z typowo historycznego kontekstu. Dla Colman to okazja, by ożywić na ekranie cudownego potwora, wyłuskać z monarszych krynolin marudną, schorowaną, starzejącą się kobietę, o której względy rywalizują, głównie w alkowie, młode dwórki. Ale która pomimo swej uprzywilejowanej sytuacji pozostaje osobą nieszczęśliwą, traktowaną marionetkowo, niespełnioną w miłości i macierzyństwie. Jeżeli udaje się nam zobaczyć tragizm w tej groteskowej bohaterce – królowej otoczonej królikami – to znowu dzięki aktorstwu. Colman przytyła na potrzeby filmu aż szesnaście kilogramów i zagrała nad wyraz cieleśnie, bez zahamowań w kwestiach erotycznych. Pod względem psychologicznym, o czym wspomina w wywiadach, zdała się raczej na instynkt i empatię niż na tradycyjny proces budowania roli – i znowu się opłaciło.

Podobną, budzącą współczucie monstrualność udało się jej stworzyć we wspomnianych „Ogrodnikach”. Oto niepozorna bibliotekarka w szarym prochowcu i wełnianym berecie morduje wraz z mężem swoich starych rodziców i zakopuje ich zwłoki w ogrodzie. Ale z odcinka na odcinek ta psychopatka i mitomanka uciekająca w świat filmowej fikcji stopniowo odsłania ukrytą w środku skrzywdzoną dziewczynkę, chorobliwie uzależnioną od miłości, bezbronną wobec swoich demonów. Scena sądowa, gdy Susan zostaje skonfrontowana z faktami, to popis aktorskiej wrażliwości najwyższej próby, odnajdujący w przerysowanej antybohaterce coś głęboko ludzkiego.

Zmysłowa obecność

Jednak prawdziwą miarą kunsztu Colman są role bardziej kameralne i dyskretne, również te rozegrane w cieniu pochłaniających ekran kreacji. Na przykład w „Ojcu”, gdzie Anthony Hopkins był chorym na alzheimera starcem, ona zaś jako jego córka starała się umościć go w obcej, powyginanej przez chorobę czasoprzestrzeni. Na twarzy aktorki, nominowanej za tę skromną rolę do Oscara, bezgraniczna cierpliwość ścierała się z coraz większą bezradnością i stopniowe „znikanie” ojca stawało się tym bardziej bolesne.

Istny wachlarz sprzecznych, acz subtelnie artykułowanych emocji wyraża i wyzwala jej najnowsza kreacja, w „Córce”. Gdyby ktoś się obawiał, że nie mógł się udać transfer Ferrante na wyspy greckie i że profesor literatury ściśle związana z Neapolem stała się tu Amerykanką, może być spokojny. Mimo licznych przesunięć i skrótów adaptacja dokonana przez Gyllenhaal wydobywa uniwersalność tej prozy. A Colman jako Leda Caruso, która podczas samotnych wakacji rozpamiętuje swoje macierzyństwo, w szczególności trudną decyzję o porzuceniu na kilka lat dwóch małych córek, wprowadza nas w rzadko uczęszczane rejony kobiecej intymności.

W jednej z pierwszych scen obwarowana książkami Leda, wylegująca się na plaży niczym zadowolona z siebie foka, zauważa młodą kobietę, baraszkującą z córeczką w grajdołku nieopodal. Ów obrazek szczęśliwego macierzyństwa zaczyna ujawniać niewidzialne dla innych pęknięcia – zmęczenie, znudzenie, ciągłą kontrolę ze strony rodziny... Tajemnicza więź, jaka wytwarza się między dwiema kobietami na różnych etapach życia, o różnej pozycji społecznej, przywołuje wspomnienia kluczowe dla przeszłości Ledy, kiedy po urodzeniu dzieci jej uniwersytecka aktywność stanęła pod znakiem zapytania. W serii retrospekcji, gdzie Ledę gra rozedrgana i również nominowana do Oscara Jessie Buckley, powraca nieudane małżeństwo, frustracja wywołana domowym chaosem, hałasem, kieratem, a wreszcie nagłe przebudzenie i jego dramatyczne następstwa.

Zaczynamy rozumieć, skąd wzięła się postać Colman – zdystansowanej obserwatorki, wchodzącej w kurtuazyjne relacje i zarazem powściągliwej przy bliższym poznaniu. Aktorka całą sobą wyraża tę osobność i pewien rodzaj zdziwaczenia bohaterki. Jednocześnie z każdą sceną coraz lepiej rozumiemy jej irracjonalne zachowanie, czasem ledwie prowokacyjne, to znów ocierające się o ryzykowne przekroczenie.

Nie jest to bowiem opowieść o macierzyństwie jako źródle cierpień. „Córka”, chwilami śmiało flirtując z konwencją thrillera, opowiada raczej o tych wszystkich niewypowiedzianych, wstydliwych myślach czy emocjach, jakie towarzyszą kobiecie w wypełnianiu najtrudniejszej z życiowych ról. Poprzez osobę Ledy film uruchamia dyskusję o prymacie instynktu macierzyńskiego i o rodzicielstwie za wszelką cenę. Polemizuje z mitami narosłymi wokół „cudu narodzin” i z jego dobroczynnym wpływem na kobiecą samoidentyfikację. Ukazuje ambiwalencję zarówno utraty, jak i odzyskiwania siebie. Kiedy w jednej ze scen kobieta bierze do rąk ukradzioną na plaży lalkę, z wnętrza zabawki wylewa się szlam i wypełza obły robal.

Niejedyna to w filmie metafora (Gyllenhall gospodaruje nią nader szczodrze), służąca konfrontacji dojrzałej bohaterki z własną historią, ukazaniu zasadniczej przemiany, jaka się w niej dokonuje, tudzież zintegrowaniu obecnej Ledy z tą dawną. Widzowi pomaga w tym intensywnie zmysłowa obecność Colman w kadrze. Trzeba przyznać, że jeszcze nigdy kamera nie była aktorce tak oddana. Jej naturalna, oblana słońcem twarz w obiektywie Hélène Louvart staje się osobną opowieścią. W zbliżeniach tych zawiera się cała filozofia filmu, będącego jedną wielką introspekcją, to znów percepcją zapośredniczoną, filtrującą wszystko przez skórę i mózg Ledy. Na taką rolę czeka się całe życie i Colman w pełni na nią zasłużyła.

Dziś nazywa się ją dobrem narodowym – za chwilę zobaczymy ją jako zdziwaczałą pannę Havisham w „Wielkich nadziejach”, miniserialu BBC według Dickensa – a przy tym udało jej się pozostać sobą: zatwardziałą domatorką, zaangażowaną bardziej w pracę charytatywną niż życie towarzyskie. W krótkim czasie zdążyła otrzymać najważniejsze nagrody filmowe, w 2019 r. dołączył zaś do tej kolekcji Order Imperium Brytyjskiego otrzymany z rąk księżniczki Anny, niedługo przed premierą trzeciego sezonu „The Crown”. Biorąc pod uwagę indyjskie korzenie aktorki (jeden z jej XIX-wiecznych przodków poślubił kobietę pochodzącą z Biharu) można dopatrzyć się w tym jeszcze jednej ironii losu. Ciekawe, co na to brytyjska królowa. ©

CÓRKA („The Lost Daughter”) – reż. Maggie Gyllenhaal. Prod. Grecja/USA/Wielka Brytania/Izrael 2021. Dystryb. Monolith Films/Velvet Spoon. W kinach od 4 marca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Uśmiech królowej