Uporu życzę, uporu

Jerzy Pilch, pisarz: Wstaję o szóstej, by dzień wydawał się dłuższy. Upaja mnie sytuacja, kiedy od świtu jest świetna pogoda, a ja do wieczora nie muszę nigdzie wychodzić. Mogę dłużej nic nie robić.

28.03.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Georgiew dla „TP”
/ Fot. Andrzej Georgiew dla „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamiętasz dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyłeś swoje nazwisko w druku?

JERZY PILCH: Lato 1968 r. Harcerski dwutygodnik „Na Przełaj”, rubryka KMA – Klub Młodych Autorów. Wysłałem jakąś pierwszą pierdołę – pamiętnik. Te godziny, które spędzam przy pamiętniku, są święte itd. Typowe wynurzenia grafomana. KMA to wziął, zobaczyłem swoje nazwisko w gazecie i postanowiłem zostać pisarzem totalnym, wykorzystującym wszystkie gatunki literackie – poezję, eseistykę, nawet utwór dramatyczny napisałem, któremu dałem tytuł „Mgła”. W KMA debiutował też Zdzisław Jaskuła – i jemu udało się przebić.

No dobrze, ale jakie to były emocje – zobaczyć tekst wydrukowany?
Bardzo dziwne. Pamiętasz początek „Zbrodni i kary”, kiedy Raskolnikow publikuje artykuł na temat korzyści z zabijania? Dostojewski świetnie oddaje stan cierpkości w obliczu debiutu. Jest to u niego dobre, nie tyle jako osiągnięcie pisarskie, ale jako odtworzenie tego stanu. Odkryłem, że doświadczałem tak samo mocno jak Raskolnikow – nie, żebym się z nim porównywał. Rzecz potem już nie do powtórzenia.

Miałeś wtedy szesnaście lat.
Odbyło się zimowisko dla autorów KMA. Ale rodzice uznali, że lepiej bym jechał do Wisły, z czego karnie się wywiązałem. Potem redaktorki KMA przyjechały do Krakowa poznać ich aktywnego autora. Matka napiekła ciasta, zaparzyła kawy, stary założył garnitur i wszyscy siedzieliśmy przy stole. Ja osłupiały, milczący, bo wyćwiczony, że jak dorośli rozmawiają, to młodszemu wtrącać się nie wolno. W końcu pozwolono nam spokojnie pogadać w moim pokoju. Czy padło tam sakramentalne pytanie, dlaczego nienawidzę moich starych i kogo wolę zabić najpierw – ojca czy matkę – nie pamiętam. Pamiętam tylko dętą imprezę przy stole.

Zacząłeś publikować – to najważniejsze.

W KMA nabrałem odwagi. Na początku lat 70. w „Życiu Literackim” Jan Majda redagował wkładkę pt. „Licealiści piszą”. Posłałem im kilka wierszy. Miałem z tym kłopot, bo studiowałem, co prawda na pierwszym roku, ale jednak. Potem wszyscy autorzy zostaliśmy zaproszeni na spotkanie z Władysławem Machejkiem, naczelnym „Życia”, który w ramach wynagrodzenia podarował nam książki. Ktoś dostał opowiadania Iwaszkiewicza, byłem wkurzony, że nie ja. Machejek ściskał każdemu rękę i powtarzał kolejno: „Uporu życzę, uporu!”.
Każdemu z nas wydawało się, że jest poetą na miarę Mickiewicza. W tym konkursie brała też udział Żywia Żukowska, bardzo ładna dziewczyna z mojego liceum. Jej ojciec, milicjant, pisał w „Gazecie Krakowskiej” felieton milicyjny. Wyglądał jak kolekcjoner dzieł sztuki – wysoki, siwe włosy, siwa, utrefiona w kędziory broda. Dziwna rodzina – matka była kierowniczką klubu dziennikarzy. Kasy mieli jak lodu. Zdaje się gdzieś za granicą wylądowali.

Koledzy z klasy wiedzieli, że publikujesz?
Nasza polonistka któregoś razu im pokazała pismo „Na Przełaj”. Zostałem klasowym poetą. Jak trzeba było napisać gorzki tekst na 1 listopada, to ja przejmującym głosem, takim jak teraz, recytowałem na akademiach szkolnych to, co wcześniej napisałem. A zdarzało się, że czytałem przez radiowęzeł. Najlepiej nadawałem się właśnie do liryzmu na Święto Zmarłych. 1 maja brzydziłem się.
Potem, w roku 1975, Czytelnik ogłosił konkurs na opowiadanie i powieść. W powieści nie miałem nic do powiedzenia, a opowiadanie zostało dostrzeżone i ukazało się w antologii „W korcu maku”. Wysłano mi tę książkę, niedawno przejrzałem i skład jej mnie ucieszył: Edward Stachura, Janusz Anderman, Bohdan Zadura. Trzeba dodać, że te konkursy w Peerelu miały straszliwą frekwencję.

Mówisz, że nic nie miałeś do powiedzenia, a trzy lata później kończysz pierwszą powieść, „Masy upalnego powietrza”.

Miałem wtedy podobny dylemat co przy ostatniej mojej powieści, której premiera jest planowana na tegoroczny maj: jak dojść do stu stron.
Jeden egzemplarz „Mas” dałem do Czytelnika, jeden do Wydawnictwa Literackiego. Do „Twórczości” też wysłałem – jeden egzemplarz do Brwinowa do samego Jarosława Iwaszkiewicza, a drugi do warszawskiej redakcji.
Od Zygmunta Ziętka z Czytelnika dostałem pozytywną, lecz odmowną recenzję – że „dobrze rokuje” itd. W WL-u też dobre recenzje, ale Jan Pieszczachowicz nie wziął. Z „Twórczości” w jednym liście przyszła pozytywna recenzja od śp. Jerzego Lisowskiego, w drugim – napisana na maszynie mordercza fraza, której potem używałem jako redaktor „Tygodnika Powszechnego”: „Ponieważ Pana tekst drukowany nie będzie, zwracamy maszynopis”.

Co by się stało, gdyby wtedy ta książka się ukazała?
Po kilku latach miałbym w zanadrzu ze dwie podobne – w zasadzie o niczym. Przez dziesięć kolejnych lat pisałem jakieś fragmenty powoli, bez wiary. Dobrze, że nie wydali tych „Mas”, bo nic wtedy nie miałem do powiedzenia.

Te „jakieś fragmenty” złożyły się na Twój prawdziwy debiut – „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”. Jest rok 1988, Agnieszka Osiecka przemyca maszynopis Twojej książki do Pulsu – wydawnictwa z siedzibą w Londynie.
Tu zaistniały dwa decydujące momenty. Wiara i upór Zbyszka Mentzla, by wydać moje opowiadania. I to, że dostałem za tę książkę Nagrodę Kościelskich. Zbyszek był wtedy w redakcji Pulsu, dużo nie gadał na temat publikacji „Wyznań”. O jego wpływie dowiedziałem się później. W Pulsie zostały jakieś pieniądze po wydaniu trzytomowych pism rozproszonych Kołakowskiego „Pochwała niekonsekwencji”.
No i Błoński pomógł – opublikował recenzję w „Pulsie” (wydawali również pismo), i to mnie jakoś ustawiło. W dodatku zachciało mi się pisać dalej. Tekst Błońskiego, moim zdaniem, był laudacją – musiał go napisać, bo to on zgłosił moją kandydaturę do Nagrody Kościelskich.

A w 1985 r. Błoński przyłożył rękę do tego, abyś wyleciał z UJ.
Olewałem Uniwersytet. Ze dwa razy nawet zapomniałem pójść na zajęcia z zaocznymi – piętnaście minut przed ich zakończeniem przypomniałem sobie, że miałem je prowadzić. Nie byłem w stanie skończyć doktoratu na temat współczesnej prozy łotrzykowskiej, napisałem zaledwie 30 stron. Błoński marudził, iż mu brakuje w tym aparatu naukowego. Ja do niego, że nie umiem naukowo pisać. On na to: to się pan nauczy. A ja się uczyć nie chciałem – pisałem, jak pisałem. Na jednym z zebrań usłyszałem, że nie rokuję dobrze.

Zabolało?
To był powód by natychmiast się upić. I jednocześnie przyszła ogromna ulga z tego, że cokolwiek będę teraz robił, nie będzie to sprawianiem przyjemności moim rodzicom i dziadkom, którzy sądzili, że skoro Jurek pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, prawdopodobnie wkrótce zostanie profesorem.
Miałem w życiu szczęście do momentów uwolnienia. Raz – uczelnia, która pozwoliłaby zrobić mi karierę pisarską polegającą na tym, że jest się asystentem. Dwa – uwolnieniem była jednak śmierć ojca. Niech to nie zabrzmi źle, ale Stary cokolwiek inaczej wyobrażał sobie moje życie. Jego obecność paraliżowała mnie pisarsko, tak sądzę. Ojciec umarł w 1996 r. i to nie z uprzejmości do mnie. O nie, dla mnie to on uprzejmy nie był. A im był większym chłopcem, tym między nami było trudniej. Dopiero od jego śmierci literacko wałkuję relację matka–ojciec.
Uwolnienie trzecie to była przeprowadzka z Krakowa do Warszawy. Ona dała mi samotność, której wtedy potrzebowałem. A dziś wstaję specjalnie o szóstej rano, by dzień wydawał mi się dłuższy.

Po co?
By dłużej nic nie robić. Upaja mnie sytuacja, kiedy od świtu jest świetna pogoda, a ja do wieczora nie muszę nigdzie wychodzić.

No dobrze, a jak połowie lat 80. wyleciałeś z uczelni, to z czego żyłeś? Miałeś już wtedy rodzinę: żonę i pięcioletnią córkę.
Najpierw przez trzy miesiące porządkowałem bibliotekę ewangelicką przy Grodzkiej. Zeszyt podzieliłem na rubryki: literatura powszechna, polska etc. I sporządziłem katalog. Nie obłowiłem się, za dużo bestsellerów tam nie było, pamiętniki Paska chyba tylko przygarnąłem. Pisałem też dla podziemia, za tekst dostawałem 200 dolarów, chyba tylko dlatego, że panował tam straszliwy burdel. Takie honorarium starczało dla naszej trójki nawet na pół roku życia. Plus alkohol kupowany w Peweksie. Pisałem recenzje wewnętrzne dla WL-u, czyli recenzje książek dla wydawcy, jeszcze przed drukiem. Ale to zaledwie trzy, cztery razy, nie dałem rady się przemóc, by to robić. Potem trafiłem do galerii Andrzeja Mleczki, gdzie spędziłem jako sprzedawca niemal dwa lata. Problemem była ówczesna żona Mleczki – typ kobiety, która musiała okazać sali wizytujących, że jest żoną rysownika, i samo to ma wystarczyć. Któregoś dnia uznałem, że mnie obraziła, że mam dość, zamknąłem galerię i wyszedłem się napić.

A co z Błońskim? On Ci w pewnym momencie bardzo pomógł.
Kiedy wydałem pierwszą książkę, jeszcze za starej Polski, poleciałem do Londynu, do Janka Chodakowskiego, szefa „Pulsu”. To jeszcze było za starej Polski, ale już kompletnie przechylonej. Błoński bywał wtedy we Francji i Chodakowski zadzwonił do niego z Londynu do Paryża. Dowiedziałem się, że czytał moją książkę, że owszem i że zgłosi kandydaturę do Nagrody Kościelskich. Podejrzewam, iż miał wyrzuty sumienia, chociaż nie trzeba go zanadto o to podejrzewać. Utopił mnie jako naukowca, ale w ramach nagrody pocieszenia dał Kościelskich i ogłosił w „Pulsie” swój tekst.
Puentą może być historia gdzieś z połowy lat 90., gdy z Hanulą poszliśmy do Błońskiego na imieniny w trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia. Wielki tam był szpan – Jan Józef Szczepański, Stanisław Lem, Sławomir Mrożek – przymilny, ale niemówiący ani słowa. Czułem, że jestem wysoko. Andrzej Wajda mi tam powiedział, że chciałby przenieść na scenę „Monolog z lisiej jamy”. I narysował na jakiejś kartce scenę, a na niej telewizor z ekranem obróconym w stronę widowni i do faceta, który siedzi w fotelu, jak ja teraz, i nawija do tego telewizora. W czasie tej imprezy, już po kielichu, zapytałem Błońskiego, czy może dałoby się wrócić do tego doktoratu, a on na to krótko: „W żadnym wypadku”.

Pamiętasz wręczenie Nagrody Kościelskich?
Był rok 1989, pracuję już w „Tygodniku Powszechnym”. Jestem ostatnim laureatem, który jedzie po nagrodę do Szwajcarii. Z mojego pokoju mam widok na zakład pogrzebowy i palarnię zwłok. Przez tydzień piszę „Spis cudzołożnic”. Spotykam się ze szwajcarską Polonią, pijemy wino i wracam do domu.

A „Inne rozkosze” gdzie pisałeś?
Na trzymiesięcznym stypendium, w zagubionym w polach kukurydzy miasteczku Iowa City, w którym wszyscy byli pisarzami. Jadąc do Stanów, miałem gotowy pierwszy rozdział „Innych rozkoszy” i tam praktycznie cały czas pisałem albo piłem z przerwami na zwiedzanie fabryki traktorów. Poeci i prozaicy z całego świata zjechali się do fabryki traktorów – każdy dostał miniaturowy traktorek i czapkę z wizerunkiem jelenia. Odbyła się wycieczka statkiem po Missisipi, na pokładzie serwowano darmowe drinki. Edward Redliński wskoczył wtedy do Missisipi, choć w dole błotne były odmęty. Mógł stracić nogi albo życie.
Poszedłem na dwa spotkania autorskie, Saul Bellow przeczytał fragment swojej powieści.
Co jakiś czas przyjeżdżała inspekcja i badała, czy stypendium ma sens. Nie miało sensu oczywiście, ale wytypowano cztery osoby, w tym mnie, do odpytania z tego, co zrobili. Przede mną zademonstrowała się jakaś Japonka – usłyszałem wtedy, że jest w tym międzynarodowym towarzystwie ktoś, kto mówi gorzej po angielsku ode mnie.
W grudniu wróciłem do Polski z gotową książką.

Ciekawe jest dla mnie to, że do pisania nakłaniasz swoich bliskich.
Z ojcem urządzaliśmy konkursy literackie: kto lepiej opisze widok z okna. Wychodziło na bez, więc można było bezkarnie młodopolszczyzną jechać. W jury był ojciec, zawsze wygrywałem. Ojciec sam miał pewne skłonności literackie, potem oczywiście spełnił się jako czytelnik Tomasza Manna. Prowadził dziennik – 30-40 stron w kołonotatniku, który potem zniszczył. Wydawało mu się to za miałkie. Czasami odczytywał matce fragmenty. Napisał też opowiadania, zwłaszcza przykładał się do jednego – o pogrzebnikach. Też zniszczył, będąc niezadowolonym z rezultatu.
Rodzice kupowali książki. Ojciec przywoził je z Krakowa, matka z wiślańskiej księgarni. Najczęściej modne czytadła. W moich młodych latach był sezon na pozornie drugorzędnych niemieckich pisarzy: Zweig, Feuchtwanger. Pamiętam książkę o Lukrecji Borgii. Dobra lektura dla ewangelika: upadające papiestwo i wzajemne trucie się. W końcu ojciec zaczął czytać „Czarodziejską górę” i „Doktora Faustusa”, którego w prezencie dostał od biskupa Wantuły.
Kiedy kończył „Faustusa”, natychmiast zaczynał czytać go na nowo. Trzymam w domu ojca dziennik przedśmiertny, do którego pisania go namówiłem. Z początku opisywał pogodę, jakieś lokalne wydarzenia, ale znudziło mu się to rychło. Na koniec mi w tym dzienniku przyj..., bo trafiłem na kolejny odwyk. Przestał pisać i umarł.
Matka pisze dzienniki, ma już parę ładnych zeszytów, ale tam z kolei ona jedzie po sobie bez przerwy.
Oboje zachęcałem do pisania, lecz powinienem był jasno powiedzieć, że to ma być dziennik w sensie: memuary. Ale oboje zrozumieli to, zwłaszcza ojciec, jako dziennik w sensie dosłownym.

Czego dotyczył Twój pierwszy tekst drukowany w „Tygodniku Powszechnym”?
„Dziennika” Leopolda Tyrmanda. To miało wejść do mojej dysertacji doktorskiej.

To był koniec sierpnia 1989 r. W numerze, w którym pojawia się Twój tekst, na pierwszej stronie jest zdjęcie Lecha Wałęsy, a obok artykuł Krzysztofa Kozłowskiego, który pisze, że wciąż nie może uwierzyć w to, iż na czele rządu staje Tadeusz Mazowiecki. Czy już wtedy przeczuwałeś, że w wolnej Polsce będziesz mógł żyć z pisania?
Adam Zagajewski użył w jednym opowiadaniu formuły tyczącej, ale jakiegoś fikcyjnego poety: „bezszelestnie wsunął się w szeregi ludzi piszących”. Raz na trzy lata zbiór felietonów, raz na cztery lata powieść – jakoś to przyzwoicie wyglądało. Nie ciągnęło mnie, żeby zostawać pełnoetatowym pisarzem. Lubiłem pracować w gazetach i mieć termin oddania felietonu.

A dziś?

Widzę różnicę pomiędzy chorym a zdrowym. Dalej piszę, ale teraz wszystko uległo dziwacznemu spowolnieniu. Przyszły gatunki, teraz mówię o dzienniku, które nie wiem, czy bym pisał, gdyby mi się felietonistyka nie wypaliła. Ona, oczywiście, wypala się z wiekiem.
Teraz chorowanie wyznacza rytm mojego pisania. Chcę posłać maksymalną liczbę odcinków „Autobiografii w sensie ścisłym” do „Tygodnika”, po to, by mieć zapas. Jestem niepewny pisania co tydzień. Nie byłem przygotowany na chorobę. Trzeba za młodu nosić ciepłą koszulę zimą, by na starość nie zaniemóc. Droga Kasiu, zapamiętaj to sobie.

Wróciłeś do pisania na dobre: w maju ukaże się Twoja nowa powieść. Powracasz na łamy „Tygodnika”.
Jest trochę lepiej. Mogę pisać na klawiaturze. A kłopoty z głosem spowodowane są nie tyle operacją, co stymulowaniem elektrycznym, bo przez mój mózg przepływa prąd. Może to się cofnie? Wybieram się do Centrum Głosu, gdzie rozmaici specjaliści przywracają słuch, mowę itd. Gdy się uda, będę mógł pojechać do Wisły i porozumiewać się z matką. Bo jak mnie jeb... prądem, to straciłem mowę – w wieku 63 lat jej odzyskiwanie jest mniej prawdopodobne. Tak jak Krzyś Globisz – może odzyska mowę, ale czy będzie jeszcze grał? To są momenty trudne, ale przecież zawsze jakiś niegrzeczny synek czai się za rogiem. ©

JERZY PILCH (ur. 1952) jest pisarzem i felietonistą, laureatem m.in. Nagrody Nike (za powieść „Pod Mocnym Aniołem”). Pisał felietony w „Tygodniku Powszechnym”, potem w „Polityce”, „Dzienniku” i „Przekroju”. Po latach wrócił na nasze łamy, publikując co tydzień „Drugi dziennik”, a następnie „Autobiografię w sensie ścisłym”. Podwójnie nominowany w roku 2014 do Nagrody Nike, za „Drugi dziennik” i powieść „Wiele demonów”. W maju ukaże się w Wydawnictwie Literackim jego nowa powieść „Zuza albo czas oddalenia”.

Za tydzień: „AUTOBIOGRAFIA W SENSIE ŚCISŁYM” JERZEGO PILCHA WRACA NA NASZE ŁAMY
Zawsze mi się zdawało, że „literatura” to jest piękne, wysokie i – w taki czy inny sposób – odbijające świat słowo. Tym czasem okazywało, że jest to termin niski i urągliwy. Gdy zaczynałem o „literaturze” rozprawiać, za manipulatora byłem brany, na nic wszelkie finezje, jaka tu może być prawda, kiedy kłamca o nią zabiega, bo przecie nadmierna troska o literaturę za kłamstwo (w najlepszym razie za nieszczerość) uchodzi. Prawda – rozumiem: doniosła rzecz – jeśli istnieje. Dziś raczej pełni funkcje tożsamościowo-bojowe. Prawdą jest tylko to, co istnieje w mojej głowie – powiada pan od prawdy.
A tym, co krzywo na mnie spoglądali, ani w głowie była doniosłość, im o małą, o całkiem niedużą, prawdę chodziło, im szło o smutną prawdę – natury, powiedzmy, towarzyskiej. Im szło o ilość flaszek i numery telefonów na etykietce koślawo zapisane...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015