Gen transferu

Latami wydawało mi się, że życie jest bezsensowne i udręczające, ale niedawno odezwał się gen transferu i przechodzę do grupy zachwyconych, której kiedyś szczerze nie znosiłem.

16.12.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Magda Starowieyska / FOTORZEPA / FORUM
/ Fot. Magda Starowieyska / FOTORZEPA / FORUM

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jaki prezent szczególnie zapadł Ci w pamięci?
JERZY PILCH: Jako 10-, 11-latek znalazłem pod choinką dobrze zapakowane masywne pudło. Odpakowywałem z nadzieją, że to jakiś ekstramechanizm. A zobaczyłem szynkę konserwową – w owalnej, czerwono-białej puszce. Dostałem ją od brata matki – pastora Wantuły, nie miał ręki do podarunków dla dzieci, po całym świecie jeździł i nigdy mi nic szczególnego nie przywiózł. Wszyscy mówili, żebym skakał z radości, bo mam prezent najbardziej rarytny, pozostali chcieliby znaleźć się na moim miejscu. Szczęśliwie, oprócz szynki, pod choinką leżało szereg innych, już normalnych prezentów, neutralizujących klęskę polish ham.
Kilka lat później pod choinką leżała leciutka paczuszka, od razu wiadomo było, że to bagatela. Ten prezent związany był z pasją ojca – robieniem zdjęć. Ojciec fotografował niemiecką werą, nawet nie lustrzanką. Kilka zdjęć, które zrobił, mam tu w Warszawie, reszta w Wiśle. Pokażę ci, są w zielonym albumie.
Na tym zdjęciu jesteś w okularkach, możesz mieć pięć, góra sześć lat.
Miałem silnego zeza. A na tym zdjęciu jest ten skurczybyk, brat matki, co mi szynkę sprezentował. Tu rodzice na tle „Batorego” wygrażają mi z odległości, że źle zdjęcie im robię. A tu ja w góralskim stroju, już noszę okularki. Tu w jednym z kuriozalnych kapturków, które matka szyła z upodobaniem. A to szkoła podstawowa w Krakowie, siódma klasa, jak widać, stoję najbliżej dziewczynek. To Kaśka Cywa, w której kochali się wszyscy, a to Kaśka Krzepowska, już wtedy najlepszy biust. A tu jest Marek Albrecht, Marek Cugowski, Jasiu Zasowski, wybitny matematyk, teraz chyba za granicą. A ten obok to Michał Bursa, syn poety.
Tu Misiu, legendarny pies mojej babki. Dziadek z dumą na niego wskazywał i mówił: „Ma tyla roków, co wiela Polska Ludowa”. Misiu był rocznik 44, żył lat 20. To babka Czyżowa w polu, a tu dziadkowie jadą na jakieś wesele, to rzadkie. Tu niemowlaki – nie jestem w stanie powiedzieć, czy to matka czy ja. Tu już wydoroślałem – płyta na Rynku, lata 90., Marian Stala, ja i Bronio Maj. Widać, że coś kombinuje.
No dobrze, ale co z tym prezentem?
Zepsułem ojcu światłomierz – czy go rozkręciłem, czy stłukłem, nie pamiętam. A to była wtedy rzecz rzadka i droga. W każdym razie dostałem go wtedy w prezencie z karteczką, gdzie było napisane: „Jurkowi, żeby oddał”. Nie rozumiałem kompletnie, o co chodzi.
Sprytne.
Nie mogłem narzekać. Miałem wszystko, co dusza zapragnie. Piłkę, która kosztowała 314 zł, kupił ojciec, gdy chorowałem. Natychmiast zacząłem rozgrywać mecze w łóżku. No i nóż fiński miałem, ale szybko złamałem ostrze.
Na tym zdjęciu stoję z ojcem pod Pałacem Kultury, to może być 1961 lub 1962 rok. Wracaliśmy znad morza, zatrzymaliśmy się na dzień czy dwa w Warszawie u Wantułów. Zostałem w domu, Wantułowie mieli telewizor, w który wgapiałem się z niesłychanym łakomstwem. A ojciec w tym czasie poszedł na Warszawę. I kupił mi trzy rzeczy: „Przygody Robin Hooda”, notatnik w plastikowej zielonej okładce – jeszcze parę lat temu go używałem, pewnie gdzieś w chałupie w Wiśle się pałęta, jak i zresztą „Robin Hood”. Do tego ołówek – czeski, brązowy, mechaniczny, leży na moim biurku.
„Przygody Robin Hooda” to dla 10-latka szczególny prezent.
Wydanie dla dzieci, kilkadziesiąt razy je przeczytałem.
Od babki Czyżowej dostałem kiedyś coś szczególnego, ona przywiązywała wagę do prezentów, ale nie bardzo kontrolowała czas. Wnuki dla niej były zawsze małe, wszystko jej było jedno, czy miały 6, czy 16 lat. Kuzyn Sławek, syn pastora, miał 14 lat, a babka podarowała mu bąka, którego nikt mu nie zazdrościł. A mnie szynki wszyscy zazdrościli i przypuszczam, że było to szczere.
Babka Czyżowa umiała czytać i rachować, skończyła zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej, potem, gdy prowadziła rzeźnię, podciągnęła się jeszcze w rachunkach. Ponieważ słynąłem z pożerania książek, czytałem, co było pod ręką, więc nie szło ze mną pogadać, gdy przyjeżdżałem do babki w odwiedziny z Krakowa. Żartobliwie wyrywała mi z ręki książki, ale nimb był: „Juruś strasznie moc czyta”. Babka wiedziała, że Jurusiowi książkę trzeba kupić, więc udała się do księgarni, w której przecież nie bywała, Biblię tylko czytała, a ściślej rzecz ujmując – Ewangelię. Babka przedstawiła sprzedającym sytuację: wnuk, góra szkoły podstawowej, czyta więcej niż rówieśnicy. W ten sposób dostałem książkę profesora Kazimierza Michałowskiego „Jak Grecy tworzyli sztukę” – poważną, naukową pracę.
Przeczytałeś?
Zapewne. Z rozpędu. Czytałem chorobliwie, przejeżdżałem przez słowa drukowane. Nie mam prawa dziś nic z tego pamiętać.
A jakiś inny prezent?
Ojciec był pacyfistą, nie kupował zabawek militarnych, korkowców czy pukawek. Abonował zaś „Horyzonty Techniki”, znalazł tam wzór kuszy i wykonał ją dla mnie, ale tak naprawdę dla siebie, w warsztatach Akademii Górniczo--Hutniczej. Powiększył tylko proporcjonalnie parametry. Broń była niebezpieczna, wielka, cięższa ode mnie. Gdy strzeliło się w górę, strzała znikała z oczu, babce wszystkie szyby wybiłem. Aż w końcu ojciec podarował tę kuszę mojemu koledze.
Jak to?
Matka, rocznik 1934, opowiada podobną historię. Dostała lalkę, która mówiła „dobranoc”, mruczała, otwierała oczy. Matka miała do niej nabożny stosunek, więc rzadko się nią bawiła. Zresztą ma to w zwyczaju – gdy w stanie wojennym dostała z Niemiec mydełko Fa, trzymała je w jadalni na stole. Babka, bez wiedzy matki, podarowała komuś tę lalkę. Nie bawisz się już przecież – powiedziała. Po dziś dzień 80-letnia matka wspomina to jako straszliwą traumę.
I mój Stary uznał, że nie bawię się kuszą. Na domiar złego sprezentował ją Edkowi Mędrkowi, mojemu przyjacielowi. A ten z tą kuszą paradował po Wiśle. Brat matki, słynny Adaś, w drodze powrotnej z knajpy wlazł na niego, a w domu powiedział: „Mędrek ci kuszę ukradł”. Jednak, inaczej niż matka, nie mam świadomości, bym przez ten fakt zaznawał krzywdy.
Te wspomnienia wychodzą spod piramid pomarańcz i czekolad. Uwielbiałem Wigilię – mogłem wtedy to wszystko pochłaniać do woli.
I czekać na świętego Mikołaja.
Ojciec, przy pomocy matki, starannie przebierał się za Mikołaja, miał płaszcz, brodę, maskę, dało się odwrócić moją uwagę, bo w ten dzień szwendało się dużo gości po domu. Dziadek mówił, że ktoś dzwonił, że widział Mikołaja, który do mnie już jedzie – nabierali mnie bardzo skutecznie. A potem ja nabierałem moją córkę. Pisałem na maszynie list do niej od świętego Mikołaja, z komentarzem do prezentów oraz życzeniami, przyklejałem znaczek i w jej obecności wyjmowałem ze skrzynki, do której wcześniej sam go wkładałem. Wszystko było wycyrklowane: wracamy ze spaceru, ja mówię: poczekaj, jest jakaś poczta, no i dziecko wierzyło, trzy takie podejścia się udały. Magda jest z pokolenia bawiącego się Barbie, kupowanymi w Pewexie za drogie pieniądze.
Istnieje jeszcze jakiś ważny przedmiot z przeszłości?
Rower. To już było w Krakowie, ojciec go kupił tuż po rozdaniu świadectw w nagrodę za spełnienie oczekiwań. Zawieźliśmy go natychmiast do Wisły, było jasne, że tam każde wakacje będę spędzać, w Krakowie nie było nawet gdzie go trzymać. Poza tym nie rwałem się do jeżdżenia po Krakowie, jak mi się wydawało, wtedy, w latach 60., po potwornie ruchliwych ulicach. Dbałem o ten rower – raz na jakiś czas konserwowałem, rozbierałem na części pierwsze, czyściłem, składałem, na końcu wykonywałem ozdoby z ciętej na paski ceraty, miałem do tego cierpliwość. I jeździłem po okolicach Wisły. Koledzy bliscy mogli się przejechać, nie wszyscy, tylko elita – Jurek Cieślar, Piotruś Chmiel.
Pewnie Ci go zazdrościli.
Pewnie tak. A jak na pierwszym roku studiów nie chciało mi się już jeździć, to go sprzedałem Władkowi Krzokowi, kuzynowi. Za te niewielkie pieniądze kupiłem sobie tweedową marynarkę, w której chodziłem na zajęcia.
Był w dorosłości prezent, który zrobił na Tobie wrażenie?
Wiertarka, dostałem ją od pewnej praktycznej poznanianki, z którą przez jakiś czas byłem.
A gdy pomyślisz o prezencie jako o ludziach spotykanych w życiu?
No, to teren niebezpiecznie poszerza się. Wiesz, to był prezent za prezentem, a samo życie wielki prezent.
Naprawdę tak myślisz?
Za późno zrozumiałem, że życie jest czymś zachwycającym. Parę tygodni temu przeczytałem pierwsze zdanie felietonu Jerzego Urbana, człowieka sędziwego, coraz częściej piszącego o sprawach schyłkowych, dobrze władającego piórem, który w jednej frazie zawarł całą myśl Ciorana: „lepiej się nie urodzić, bo potem żal umierać”. Więc żal umierać, choć się jeszcze nie zbieram i nieraz mówiłem, że chcę uniknąć roli dziadka-mentora. Latami wydawało mi się, że życie jest bezsensowne i udręczające, ale niedawno odezwał się gen transferu i przechodzę do grupy zachwyconych, której kiedyś szczerze nie znosiłem. Wszystko wydaje się rzeczą istotną, wartą uwagi, którą warto pisaniem zatrzymać.
Wszystko, czyli co?
Czyli to, że się budzisz, czytasz książki, chodzisz na mecze, jeździsz do Krakowa. Nie mówię już o takich atrakcjach jak spotkanie z kobietą, bo to już dar miłości. Klęski też były dobre.
No nie!
To już Adam Mickiewicz, droga Kasiu, napisał: „Kto nie zaznał goryczy ni razu, ten nigdy nie zazna słodyczy w niebie”. Przecież to jasne, bez upadków, życie byłoby mdłe. Poza tym, jakie to były klęski, no jakie...
No jakie?
Rozstania wydawały się klęskami, ale po nich szybko przychodziła ulga, spokój, nie mówię, że od razu radość. Teraz oglądałem mecz Cracovii: przegrali z Lechem Poznań na swoim boisku 6:1, rzadki wynik. Ale jak już było 4:0, to złapałem równowagę, stałem się człowiekiem homeostazy, wiedziałem, że nie będzie 4:1 czy 4:2, tylko raczej 5:0. Sprawdziło się i potem ze spokojem czekałem na mecz Cracovii z Ruchem Chorzów. Albo kupiłem sobie „New York Review of Books” z nadzieją, że przeczytam, a okazało się, że zdegenerowałem się w angielskim do tego stopnia, że słowa nie zrozumiałem. Kiedyś wstyd by mi było się przyznawać, szpanowałbym, a teraz sobie mówię: jak to przyjemnie jest zapomnieć język, w którym się trochę mówiło.
Są istotniejsze sprawy.
W tym momencie życia mam tak ekstatyczne usposobienie, że mogę gadać infantylnie. Jednak nie uprawiam franciszkanizmu, wrogów zajadłych nie wielbię. Ale trud związany z pracą nad „Autobiografią” bierze się stąd, że kogokolwiek sobie przypomnę, wydaje mi się ważny.
Z pisania o rodzinie i Wiśle wynikają ciekawe przygody, np. nie miałem pojęcia, że sięgnę po Inko Wisełkę, co prawda krewniaka dziadka, ale dalekiego. Mocniejsze od więzów krwi były tu więzy przyjaźni, a ja o nim napisałem, bo jakoś mi spasował. I co się dzieje? Pojawia się ten fragment w „Tygodniku Powszechnym”, czyta go mieszkająca w Wiśle jego córka, równie inteligentny umysł co ojciec. I uświadamia mojej matce, a pośrednio i mnie, że stary Kubica miał niepełnosprawną siostrę, którą domownicy skrywali przed światem. Dało się ustalić w księgach parafialnych, że nazywała się Zofia Pilch, żyła 25 czy 27 lat. Dzieje swojej rodziny z obu stron mam posprawdzane dokładnie, to przecież moi bohaterowie. To tak, jakbyś znała świetnie sztukę, widziała ją 200 razy, znała postaci i nagle z szafy wyłazi kuzynka.
Co się z nią działo, na co była chora, jak wyglądała – tego się nigdy nie dowiem, ale wyobraźnia działa. Biorąc po uwagę, że ojciec ojca – o tu wisi jego zdjęcie w mundurze, w którym poszedł do powstania śląskiego – był niezwykłym człowiekiem, to jego siostra mogła mieć specjalnie wybujałą inteligencję i wrażliwość, w ogóle ciekawą strukturę umysłową. Niekoniecznie musi być prawdą to, co córka Imki matce opowiada, że rodzina się Zofii wstydziła. Równie dobrze mogło być na odwrót, w tamtych czasach jedynactwo nie było popularne, mogli się o nią troszczyć.
Więc jeszcze dwa miesiące temu byłem przekonany, że Stary Kubica to jedynak, a dziś wiem, że miał rodzeństwo.
Pewnie jej grób odnaleźć można w Wiśle.
Na cmentarzu na Groniczku. Zofia umarła koło 1920 r. – w ziemi musi być głęboko, gleba jest tam podmokła, blisko Wisły, zmarli ciągną w dół, a kładą cię w grobie pradziadka, potem przychodzą następni. Adasia, brata matki, chowano w latach 60. w grobie pierwszego męża jego żony, który zabił się na motorze jeszcze w latach 30. Towarzyszyłem robotnikom przy kopaniu tego grobu, byłem ciekaw, jak wygląda czaszka pierwszego męża mojej babki, ale po 30 latach nie było po niej śladu.
Wracając do sprawy – dowiedzieć się, że dziadek miał dziwną siostrę, to dla mnie duża niespodzianka.
Zofia Pilch dołączy do Twoich literackich bohaterów?
Od razu chciałem pisać, tak jak tobie teraz opowiadam. Ale coś mnie powstrzymało, o takich postaciach pisze się osobne powieści, jak się dożyje.
Przed momentem powiedziałeś, że wszystko jest darem. Czy w tym „wszystko” mieści się też nałóg i choroba?
Nałóg jest darem i choroba jest darem – masz szerszy pogląd na świat. Gdy człowiek jest zdrowy, to ma uproszczony pogląd na ludzi marginesu. Wydaje mu się, że pijak to taki człowiek, który przegrał walkę z nałogiem, i nie ma w tym nic interesującego. Ukazała się właśnie w wydawnictwie Austeria książka o moim ukochanym pisarzu – Józefie Rothcie, który dożył 45. roku życia i był kompletnym alkoholikiem. Rzadki przypadek autora, który mógł pisać na bani i zostawił świetne kawałki. Nie lubię Tomasza Manna za to, co mówił o nim: „zapijaczona Europa Środka”. Gdyby Mann się napił, napisałby czytelniej „Józefa i jego braci”.
Co więcej: Roth pisał w kawiarniach hotelowych, miał zwyczaj zamawiania jednego sznapsa zamiast jednego cappuccino, potem sznapsów robiło się coraz więcej. Nałóg Rotha był darem – gdyby się wyleczył, pewnie by nic nie napisał. Choć każdy ze speców leczących z alkoholizmu powie, że gdyby nie pił, to by dopiero pisał. To spekulacja o jedną spekulację za dużo. Broń Boże, żebym w tej kwestii był ekstatyczny. Gdy dojdzie się do wniosku, że wszystko jest darem, to nic nie jest darem i nie ma sensu takie rozumowanie.
Pewną sztuką jest nie potępić, a zastanowić się, co to dało, co zabrało. Straciłem masę czasu, ale może też przez te kaceludojady i klęski mam spokojniejsze wejrzenie, na swój sposób wiem więcej. A na to wszystko nałożyła się jeszcze inna choroba.
Czy opowiadałem ci dowcip o bosmanie?
Nie.
Dowcip ma 50 lat, może 40, pochodzi z czasów, kiedy opowiadało się kawały o marynarzach i milicjantach. Przychodzi bosman do lekarza i mówi: „Panie doktorze, bo ja mam tutaj jakieś uczulenie”. Doktor go bada i mówi: „Bosmanie, to jest syfilis”. A bosman na to: „Jak dobrze, a ja się tak bałem, że mam uczulenie”. Więc ja się tak bałem, że mam Parkinsona, a mogę mieć powikłanie alkoholowe.
Dowcip śmieszny, ale samo życie już mniej. Czekasz na jakiś podarunek od losu?
Czekam, aż mi przejdzie i przestanie mnie doprowadzać do rozpaczy ten dygot, który zabrał mi to, co lubię bardzo – rękopiśmienność. Ale wyszkoliłem się w ten sposób, że używam klawiatury i jednocześnie zapisuję fragmenty w notesach, których mam bez liku.
A dziecko i rodzicielstwo – to nie są prezenty od losu?
Pomiędzy posiadaniem dziecka a tym, co człowiek sobie na ten temat wyobraża, istnieje fundamentalna różnica. Nie ma między tymi dwoma stanami cienia korespondencji. Wraz z pojawieniem się dziecka cały świat ulega głębokiej reorganizacji – czas się kurczy, seks staje się nieważny, choć dotąd był najważniejszy, a sen jest zabrany, bo dziecko drze się po nocach. A ty jesteś szczęśliwy. Stać cię na to, o co byś się nigdy nie podejrzewał.
Dowiadujesz się, że masz w sobie niewyczerpane pokłady troski, potrafisz z czułością opiekować się kimś kompletnie bezradnym. Instynkt zachowania gatunku – jak mówią uczeni – jest tu bardzo unaoczniony. To jednak nie sprowadza się wyłącznie do zachowania gatunku.  

JERZY PILCH (ur. 1952) jest pisarzem, laureatem m.in. Nagrody Nike (za powieść „Pod Mocnym Aniołem”). W grudniu – nakładem Wydawnictwa Literackiego – ukazał się „Drugi Dziennik”, wcześniej drukowany na łamach „Tygodnika Powszechnego” (zobacz recenzję Lektora na str. 50). Obecnie publikujemy w odcinkach jego „Autobiografię w sensie ścisłym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2013