Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pamiętam ten gest Józefa Tischnera, kiedy rozkołysany dyskusją przechylał się nieco, jakby ramieniem wyważał niewidzialną ścianę. Jednocześnie dłoń wędrowała ku rozmówcom, stopniowo się otwierając - gest kogoś, kto wypuszcza swoje myśli na wolność i zaprasza, by je chwytać. W locie, oczywiście. Kto chwycił, miał szansę za tym gestem podążyć, bo dłoń pozostawała otwarta i mówiła teraz: dawajcie, co tam w głowach macie... Patrzyłem na Tischnera w takich sytuacjach i łapałem się na wrażeniu, że taniec widzę, a nie bezcielesną wymianę myśli. Zależnie od sytuacji szły kawałki szybkie lub wolne, ktoś się wypuszczał na solówkę, ktoś się gubił w piruetach. Wyraźnie go cieszyło takie obcowanie, ni to wspólna wyprawa ku nieznanym sensom, ni to zabawa z prawdą w berka. Żywioł rozmowy - w tym czuł się najlepiej.
Powszechnie znany był w innych rolach. Od czasu, kiedy nocną porą, w dniu zamachu na Papieża, po raz pierwszy bodaj pojawił się w telewizji, Tischner stał się dobrem narodowym. Ksiądz, który mówi mądrze, zrozumiale i - w dodatku - takim głosem? Kilkanaście lat później w cyklu telewizyjnych rozmów z Jackiem Żakowskim o katechizmie oglądano maga, który ma szczególną specjalność - odczarowuje słowa, czyli nadaje im wagę, otrząsa je z pustych rutynowych skojarzeń, uwalnia... Mędrzec pozbawiony rutyny. Jako orator, kaznodzieja, finezyjny stylista był śmiertelnie serio. Tym mocniej brzmiały w jego ustach rozważania ostateczne, że na co dzień był mistrzem ciętego humoru, wręcz kawalarzem - jakkolwiek pospolicie to brzmi. Uwielbiał powtarzać dowcipy, góralskie najczęściej, ale jakimś cudem unikał męczącej namolności, w którą z reguły popadają osoby "wicujące". Tischner śmiechem świat komentował, zwalał z koturnów. Bawił się opowieściami na swój temat, jak to miał być biskupem - następcą Wojtyły, albo prymasem - następcą Wyszyńskiego. Nigdy tych historii nie prostował, jakby się obawiał posądzenia, że ma do nich stosunek serio, puentował je tylko zaśmiewając się do rozpuku.
Najbardziej lubiłem jego szeroki uśmiech w czasach, kiedy ksiądz profesor pozbawił się - trochę trwał ten stan - zęba, gdzieś w okolicach górnej czwórki. Pasowało to do jego wizerunku nadzwyczaj, tym bardziej że nie wyglądało na skutek stomatologicznych zaniedbań, lecz na ślady jakiejś awanturniczej przygody. Spadł z drzewa, z roweru? Zjeżdżał po poręczy i wyniosło go na półpiętrze? Pobił się z tomistą? Śmiał się hultajsko i całym sobą, więc ten ubytek, z nagła i beztrosko objawiany światu, tylko go odmładzał.
Pewnie najbardziej znaną fotografią przedstawiającą Tischnera jest ta - autorstwa Wojtka Druszcza - zrobiona wśród sadów na wzgórzach, pewnie gdzieś w Gorcach, pewnie nad Łopuszną. Bardzo dobre tło dla Tischnerowego myślenia: powietrzne przestrzenie i mosty z błękitu. Trudno go sobie wyobrazić, jak myśli ukrzesłowiony. Raczej: idzie i rozmyśla - właśnie jak podczas tej sesji. Intrygował jednak drobny szczegół - tomik "Haiku" tłumaczony przez Miłosza w dłoni Tischnera. O naturze zwykł mawiać raczej frazami Tetmajera, a nie japońskich mistrzów. Jawory, potoki, szczyty zamglone - takie miał upodobania metaforyczne. A tu Basho: "Krople rosy -/ Czym lepiej obmyć / Pył świata", albo: "Wróble pod okapem,/ Myszy w suficie - / Niebiańska muzyka". Jak mu się podobały te frazy? Filozofując o cierpieniu albo złu czy nienawiści, zawsze mówił światu "tak", jakby przytakiwał Stwórcy, który uznał dzieło swe za dobre. W haiku pewnie znajdował potwierdzenie swojej intuicji i czytał je jak antologię metafizycznych potakiwań. Na pewno nie miał jednak złudzeń. Kiedy cierpienie go dopadło już nie jako filozoficzny temat, tylko codzienna udręka, napisał lakonicznie na kartce wręczonej przyjacielowi: "Nie uszlachetnia". Dokładnie tak nas uczył wcześniej, tępiąc cierpiętnictwo i wszelkie drogi na skróty, uwznioślające ból. Potem zostaliśmy jak u Basho: "Na kolanach, obejmując / Korzenie, w smutku / Po kapłanie Tando".
***
Tischner o swoich starszych kolegach z redakcji "Tygodnika Powszechnego" mawiał per "Krzyś", "Mietek", "Ziuta", tylko mówiąc o Turowiczu nie używał zdrobnień. "Jerzy" - brzmiało w jego ustach jak wyraz czci. Byli przyjaciółmi, ale bez spoufalenia, raczej - z respektem (my też - młodzi redaktorzy - nie mówiliśmy o nim inaczej niż "Szef"). Zwierzał się kiedyś, że niewiele spraw w III RP go naprawdę wkurza, ale jedna wkurza go na pewno: kiedy atakują Jerzego. Ciekawiło mnie - akurat u Tischnera - źródło tego respektu, choć przecież nikt na świecie, nawet pani Anna, żona, nie powiedziałaby o Turowiczu per "Jurek". Otóż on dla nikogo "Jurkiem" nie był i odpowiedzi na pytanie: dlaczego? - szukam na fotografiach Wojtka Druszcza. Od razu zaznaczę, że widzę tu tylko jedną z twarzy redaktora naczelnego "Tygodnika". Kiedy przychodził rano do redakcji, jego oblicze różniło się zasadniczo od twarzy innych starszych redaktorów, którzy przybywali, już naczytawszy się porannej prasy i nasłuchawszy się porannych seansów radiowych. Więc najczęściej bywali marsowi. Turowicz promieniał życzliwością od pierwszego "dzień dobry". Wewnętrzne śledztwo redakcyjne w końcu rozgryzło tę jego tajemnicę. Okazało się, że dzień zaczynał od obejrzenia odcinka "Ulicy Sezamkowej". Bardzo to odpowiadało naszemu o Szefie wyobrażeniu, przynajmniej tej części, która znalazła wyraz w tytule filmu o nim - "Zwyczajna dobroć" (trójka redaktorów pisała scenariusz). Kłopot mieliśmy tylko z nieuniknioną poczciwością tej frazy, bo Szef w sobie żadnej poczciwości nie miał i jego zwyczajna dobroć zmieszana była z czymś twardym, nieugiętym, zasadniczym. Stąd pewnie ów respekt, z poczucia, że ten wolny człowiek służy czemuś więcej niż sobie, jakimś sprawom wyższym i nieodgadnionym, że jest ich sługą, ale jest to służba, która właśnie jakąś wyższą formą wolności go obdarowuje. Na zdjęciach Wojtka widzę tego twardego Turowicza, oddzielonego od świata, jakby nieobecnego. Tak właśnie, zza smugi papierosowego dymu, spoglądał na redakcyjne chwile szaleństw, kłótnie, odkrywanie Ameryk. Nieraz, przypomniawszy sobie nagle, że tokujemy w jego milczącej obecności, odwracaliśmy się w stronę biurka, gdzie za stertami papierów siedział Szef. Jak widać na fotografii, nie patrzył karcąco, ale i tak czuliśmy się wtedy jak idioci.
Jerzy Turowicz był naczelnym "Tygodnika" przez 54 lata, do 1999 roku.
Ostatnia - wtedy nie wiedzieliśmy, że ostatnia - wizyta w redakcji miała miejsce przy okazji urodzin Czesława Miłosza. Noblista przyniósł whisky, jego żona Carol torty i słodkości, nastrój był euforyczny. Turowicz siedział na starym "sapieżyńskim" (typowa "Tygodnikowa" terminologia) fotelu, odłożył laskę, dłonie trzymał na wysokich oparciach (beżowy, łuszczący się skaj z lat pięćdziesiątych). Patrzył na nas z oddalenia i bez uśmiechu, ale widziałem, jak przelotnie promieniał, kiedy spotykali się z Miłoszem spojrzeniami. Dziwne wrażenie, że w tym całym zgiełku oni są ze sobą sam na sam, a my to tylko jakieś widma. Potem nastąpiło coś, czego do końca życia nie zapomnę. Miłosz usiadł przy Szefie na krześle, próbowali rozmawiać, ale wciąż ktoś domagał się wysłuchania dowcipu, plotki, więc jakoś im nie szło... Ale energia towarzyska wygasała, wreszcie zrobiły się podgrupy i momenty względnej ciszy. Pomyślałem, że wreszcie będą mieli tę swoją chwilę. I wtedy pojawiła się kilkuosobowa grupka, która - okazało się - chciała przy okazji urodzin załatwić z Miłoszem jakieś pilne wydawnicze interesy. Uznali, że teraz jest najwłaściwszy moment. Obsiedli Noblistę tak, że musiał odwrócić się plecami do Turowicza. Zaczął z nimi rozmawiać, wysłuchiwać namów i planów. Nagle, dyskretnym, niezauważalnym gestem sięgnął prawą ręką daleko za plecy, nie oglądając się. Położył dłoń na dłoni Szefa, złapali się lekko palcami i trwali tak przez długie minuty. Gapiłem się na ich ręce, bo nigdy nie widziałem gestu tak miłosnego, czystego, oczywistego i nieodgadnionego zarazem. Miłosz rozmawiał dalej, Turowicz siedział jakby nieobecny, życie chichotało dookoła, ale teraz nie byliśmy już nawet widmami, zniknęliśmy zupełnie.
***
Czesław Miłosz niepostrzeżenie stał się postacią krakowską. Wybór tego miasta po latach emigracji brał się pewnie z obecności tutaj przyjaciół, jak Turowicz, i towarzystwa poetów, jak Wisława Szymborska i tylu innych. Na zdjęciu Wojtka widzimy go właśnie z Noblistką podczas jednego z wielu wspólnych poetyckich wieczorów. Spogląda na Szymborską życzliwym gospodarskim spojrzeniem. Jakiekolwiek były bowiem hierarchie wieku i talentu, ta rola - doglądającego gospodarstwa poezji - zastała mu nadana i przyjęta z całą oczywistością. Z wiekiem wzbierała w nim akceptacja dla świata i bliźnich, godził się z nimi cierpliwie i nie było to wcale oczywiste u człowieka przez lata tak pełnego - jak sam mówił - "nieprzejednanych idiosynkrazji". Wściekał się tylko na wszystkie próby wkładania mu wieszczych koturnów i z satysfakcją mówił: "w Krakowie wreszcie się sprywatyzowałem". Byłem świadkiem takiego momentu prywatyzacji, kiedy po zakończeniu jakiejś rozmowy w kawiarni na Rynku zostaliśmy we dwóch. Powiedziałem Miłoszowi, że w pobliskiej galerii w Ratuszu odbywa się właśnie wystawa malarstwa Aldony Mickiewicz. Miłosz korespondował z Aldoną nie tylko z racji jej imienia i nazwiska, ale również w związku z podobnymi poglądami na sztukę, więc zareagował ochoczo. Wspięliśmy się po schodach do pomieszczenia, gdzie siedząca na taborecie pani w sile wieku sprzedawała bilety wstępu. Poprosiłem o dwa. Dostałem jeden, wiec znowu poprosiłem o dwa. Wtedy pani wyminęła mnie wzrokiem i zwróciła się wprost do Miłosza słowami: "Emeryt czy rencista?". Mury się trzęsły od śmiechu poety i długo komentował to zdarzenie, jako przywracające światu elementarne proporcje.
Tekst pochodzi z albumu fotografii Wojciecha Druszcza pt. "Portrety", który ukaże się w połowie lutego nakładem wydawnictwa Auriga.