Glosy po śmierci Jerzego Turowicza

Naczelnego żegnali: Luigi Accatoli, Jean Baisnée, Władysław Bartoszewski, ksiądz Andrzej Bardecki, Jan Błoński, Halina Bortnowska, Václav Burian, Erich Busse, premier Jerzy Buzek, brat Charles-Eugene z Taizé, Tadeusz Chrzanowski, Wilhelm Dichter, Andrzej Dobosz, Marek Edelman, kardynał Roger Etchegeray, Joschka Fischer, Stefan Frankiewicz, Pier Francesco Fumagali, Wanda Gawrońska, Konstanty Gebert, Bronisław Geremek, Jerzy Giedroyc, Stanisława Grabska, Jean Halperin i Gerhart M. Riegner, Julia Hartwig, Józefa Hennelowa, Mała Siostra Jeanne, Wojciech Karpiński, Jan Andrzej Kłoczowski OP, Leszek Kołakowski, musa Maciej Konopacki, Jan Kott, kardynał Franz König, Szymon Krajewski, Hanna Krall, Marcin Król, prezydent Aleksander Kwaśniewski, biskup Karl Lehmann, Stanisław Lem, Ewa Lipska, Vincens M. Lissek, kardynał Jean-Marie Lustiger, kardynał Franciszek Macharski, brat Marek z Taizé, Bronisław Mamoń, Tadeusz Mazowiecki, Hans Joachim Meyer, Czesław Miłosz, arcybiskup Henryk Muszyński, Jan Nowak-Jeziorański, Janina Ochojska, Joanna Olczak-Ronikier, Józef Puciłowski OP, biskup Tadeusz Pieronek, Jerzy Pilch, Mieczysław Porębski, Stanisław Rodziński, brat Roger z Taizé, ksiądz Szymon Romańczuk, Tadeusz Różewicz, Rafael F. Scharf, Marek Skwarnicki, Hansjacob Stehle, Stanisław Stomma, Władysław Stróżewski, Gian Franco Svidercoschi, Stefan Swieżawski, Anna Szałapak, biskup Jan Szarek, Andrzej Szczeklik, Jan Józef Szczepański, Ewa Szumańska, Wisława Szymborska, ksiądz Józef Tischner, ksiądz Jan Twardowski, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz, Lech Wałęsa, Szymon Wiesenthal, Stefan Wilkanowicz, Jacek Woźniakowski, Adam Zagajewski, Włodzimierz Zagórski, Tullia Zevi, Maciej Zięba OP, Jacek Żakowski, arcybiskup Józef Życiński
Jerzy Turowicz /fot. Wojciech Druszcz /
Jerzy Turowicz /fot. Wojciech Druszcz /

Dyskretny przyjaciel

Zachowuję w pamięci dwa ważne wspomnienia o Jerzym Turowiczu: rozmowę w Rzymie zaraz po wyborze Jana Pawła II i spotkanie w Gdańsku, gdzie razem słuchaliśmy homilii Papieża w pamiętnym dniu 12 czerwca 1987 roku. Były to dwa momenty, w których Jerzy był szczęśliwy z powodu tego, co się stało i tego, co usłyszał. Właśnie jego radość sprawiła, że te momenty tak głęboko się wryły w moją pamięć.

Po wyborze Papieża Turowicz, który właśnie przyjechał do Rzymu, spotkał się z grupą włoskich dziennikarzy. Wiedziałem, kim jest, ale widziałem go wtedy po raz pierwszy. Mówił nam, że nowego Papieża zna od trzydziestu lat, jednak tak wtedy, jak i potem, był bardzo wstrzemięźliwy w ujawnianiu jakichkolwiek poufnych informacji. Nie ukrywał łączącej go z Papieżem przyjaźni, ale też przyjaźni tej nie eksponował. Zwykł z naciskiem powtarzać: "Ojciec Święty ma bardzo wielu przyjaciół na całym świecie, zwłaszcza w Polsce, nie mówiąc o Krakowie. Ja jestem jednym z nich, ale jest nas bardzo wielu".

Zawsze był gotów mówić, kim jest ten przyjaciel, który został papieżem. Każde słowo było niejako pełną miłości obroną przed uprzedzeniami, czy - jak to określał "mitami" - pokutującymi w zachodniej prasie. Pamiętam, jak mówił o maryjności nowego Papieża, którą niektórzy z nas uznali za przesadną i nadmiernie polską. Mówił: "Niektórzy nasi biskupi nie są dobrymi teologami i zawsze mówią o Matce Boskiej. Myślicie, że podobnie Papież. Ale nowy papież jest dobrym teologiem i mówi o Matce Bożej idąc za duchem »Lumen Gentium«".

W czerwcu 1987 zanosiło się na to, że trzecia pielgrzymka Papieża do Polski będzie przez międzynarodową prasę interpretowana niewłaściwie: były to, po podróży w roku 1983, drugie odwiedziny ojczyzny po stanie wojennym, a wśród nas dominowała tendencja do interpretowania ich jako oznaki wymuszonej powściągliwości Papieża, rozumianej jako kapitulacja. Turowicz przybył do Rzymu w przeddzień podróży i odbył konferencję prasową z dziennikarzami. Z całą stanowczością utrzymywał, że Papież kapitulować nie zamierza. Spotkałem potem Jerzego na ulicach Gdańska, po przepięknej homilii Papieża na Zaspie, wygłoszonej do zgromadzonej tam milionowej rzeszy. Powiedział wtedy: "Nic już nie będzie tak jak dawniej". Jan Paweł II - po latach bolesnego umiarkowania - znów stwierdził, że robotnicy mają prawo do samorządu, i że to prawo zakłada istnienie niezależnych i autonomicznych związków zawodowych. "Potrzebowaliśmy tych słów, żeby nie zapanował klimat klęski, i w końcu te słowa zostały wypowiedziane". I dodał: "a co, nie miałem racji, kiedy mówiłem do was w Rzymie?". Potem zwierzył mi się, prosząc, bym tego nie dalej nie rozpowiadał: "To Papież mnie wezwał, chcąc, żebym o jego nastawieniu powiedział dziennikarzom".

Luigi Accattoli

Luigi Accattoli - dziennikarz, watykanista, publicysta "Corriere della sera", autor książek o pontyfikacie Jana Pawła II

Adieu l’ami!

Polska powie, że straciła właśnie jeden z najcenniejszych głosów swego sumienia; ja powiem po prostu: straciliśmy przyjaciela.

Poznaliśmy go, moja żona i ja, po naszym przyjeździe do Instytutu Francuskiego w Krakowie, w grudniu ’81 i było to spotkanie olśniewające. Nieco onieśmieleni tym, że spotkamy tak wielką osobistość, i to w szacownym wieku, odkryliśmy tymczasem kogoś o takiej ciekawości świata, spontaniczności i entuzjazmie, jakie widuje się u bardzo młodych ludzi. Przykładem jego miłość do filmu: na projekcje najnowszych filmów francuskich chodził równie systematycznie i z równym zapałem jak do kabaretu Piotra Skrzyneckiego. Później, kiedy mieszkaliśmy w Rzymie, po przyjeździe pytał zawsze, co należy obejrzeć w kinie, i między dwiema sesjami poważnego watykańskiego kongresu biegł na najbardziej nowatorskie i niekonwencjonalne filmy... Tak, był dla nas uosobieniem młodości. Był też wcieleniem humanizmu; "nic, co ludzkie, nie było mu obce".

Był wcieleniem mądrości, ale mądrości pełnej uśmiechu i pobłażania dla szaleństwa innych. Był wcieleniem dobroci, ale umiał być nieugięty wobec tych, którzy zagrażali przyszłości jego ojczyzny. Był wcieleniem tolerancji, a zarazem wiary, ale fakt, że my jego wiary nie podzielaliśmy, nie rzucił nigdy najmniejszego cienia na naszą przyjaźń; był uosobieniem kultury, ale bez krzty pedantyzmu: pozwolił, by książki zawładnęły jego mieszkaniem, ale nie dał im władzy nad tym, co mówił.

Każdy inny redaktor naczelny takiego pisma jak "Tygodnik" miałby powody do uzasadnionej dumy, ale on był również uosobieniem skromności; jeśli był zadowolony ze swego dzieła, to tak jak rzemieślnik z rzetelnie wykonanej pracy, jaką los przed nim postawił. Wydawać się mogło, że tylko on nie wiedział, że jest "wielkim człowiekiem", spontanicznie realizując ambicję Sartre’a bycia "człowiekiem całkowitym, stworzonym ze wszystkich ludzi, wartym ich wszystkich - i którego wart jest pierwszy lepszy".

Był wcieleniem miłości, przede wszystkim miłości małżeńskiej, zawsze bliski Anny, nawet kiedy podróże ich rozdzielały. Wyobrażam sobie, że jeśli obawiał się śmierci, to dlatego, że bał się, by swojej żonie nie sprawić jedynego bólu, jakiego jej nie mógł oszczędzić: bólu osamotnienia. Kiedy spotkaliśmy się na Wielkanoc ubiegłego roku, w naszej radości po raz pierwszy zabrzmiał poważniejszy ton, tak jakbyśmy przeczuwali, że po raz ostatni widzimy ich, Annę i Jerzego, razem.

Jean Baisnée

Dyrektor Instytutu Francuskiego w Krakowie w latach 1981-1985

Stanowcza łagodność

Jerzy Turowicz cieszył się w redakcji niekwestionowanym autorytetem już wtedy, kiedy w 1951 roku przyszedłem do niej jako praktykant. "Tygodnik Powszechny" posiadał już wówczas ogromne znaczenie w Polsce. Oczywiście w dużej mierze dzięki jego Redaktorowi Naczelnemu.

Wydaje się to nieprawdopodobne, ale w ciągu mojej czterdziestoletniej pracy w redakcji (byłem redaktorem działu religijnego i asystentem kościelnym), nie miałem z Jerzym ani jednego spięcia. Posiadał on niezwykły charyzmat kierowania zespołem. Nie lubił rządzić. Właściwie można było mu zarzucić, że za mało jest "szefem". Słuchał, co mają do powiedzenia inni, radził, sugerował, jeśli coś krytykował, to w taki sposób, że trudno było się na niego obrazić. Nigdy nie okazywał zdenerwowania, czasem - zirytowany - jedynie lekko podnosił głos.

Niekiedy miał pretensje do adiustacji tekstów. W kwestii czystości polszczyzny był bardzo wymagający. Miał ogromną słabość do najnowszej sztuki i poezji. Wiem, że w tej dziedzinie dochodziło czasem do konfliktów z księciem kardynałem Sapiehą. Sapieha nie lubił i chyba nie rozumiał sztuki nowoczesnej. Czasem wzywał ks. Piwowarczyka i mówił: "Co wy za jakieś bohomazy zamieszczacie!". Ale Turowicz był nieugięty. Za czasów kard. Karola Wojtyły nie było już z tym problemów. Dzięki stanowczości Turowicza "Tygodnik" uchodził za koryfeusza nowoczesnej poezji i sztuki.

Po Soborze zaczął się trudny okres dla Kościoła. Turowicz napisał wtedy głośny artykuł "Kryzys Kościoła". Ten tytuł zirytował Prymasa Wyszyńskiego. Jego zdaniem, można jedynie było mówić o kryzysie "w Kościele". Turowicz przyznał, że tytuł rzeczywiście nie był trafny. Z Prymasem jednak zawsze pozostawał w dobrych stosunkach. Znali się przecież jeszcze przed wojną z "Odrodzenia".

W sprawach teologicznych dawał mi całkowicie wolną rękę. Jeżeli miałem wątpliwości, nigdy ich nie kwestionował. Sugerował jedynie poprawki stylistyczne. Ostateczną decyzję jednak zawsze ja podejmowałem. Wiele razy sam się go radziłem. Praktycznie każdy mój artykuł o Soborze dawałem do przeczytania Jerzemu. Jego uwagi, nie tylko stylistyczne, były dla mnie niezwykle cenne.

W dziedzinie tematyki kościelnej Jerzy podejmował decyzje jedynie co do losu tekstów, które mogłyby być wykorzystane przez władze do walki z Kościołem. Tak było np. ze świetnie napisanym artykułem Jasia Szczepańskiego "Między buntem a letargiem", dotyczącym stosunku Kościoła do tzw. kwestii społecznej; Szczepański uważał iż Leon XIII z encykliką "Rerum novarum" spóźnił się w stosunku do "Manifestu Komunistycznego" aż o 40 lat. Tekst ten czytali także Stomma i Gołubiew. Razem z Turowiczem uważali, że może zostać odczytany jako krytyka Stolicy Apostolskiej. Zastanawiano się, czy rozwiązaniem nie byłoby zamieszczenie polemiki. Powiedziałem wówczas, że z artykułem tym nie można polemizować, gdyż byłaby to polemika z prawdą. Ostatecznie, ze względu na trudną ówcześnie sytuację Kościoła polskiego, artykuł się nie ukazał (szerzej pisałem o tym w wydanej przez Znak książce "Zawsze jest inaczej").

Kłopotliwy dla Kościoła temat poruszał także mój artykuł "Milczenie Piusa XII". Uważałem, iż obowiązkiem Papieża jako sumienia świata było zabrać głos w czasie II wojny światowej w sprawie obozów koncentracyjnych i zagłady Żydów, bez względu na konsekwencje. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że tekst ten jest w pewnym sensie samobójczy. Turowicz jednak nie sprzeciwiał się, a nawet miałem wrażenie, że jest zadowolony.

Autorytet miał tak duży, że nawet wielkie redakcyjne indywidualności liczyły się z jego zdaniem. Kiedy zaczęła się ukazywać "Poczta ojca Malachiasza", zdarzało się, że pewne sprawy kwestionowałem. Tadeusz Żychiewicz był wyśmienitym publicystą, ale czasem go ponosił temperament. Kiedy usiłowałem mu zwracać uwagę, wściekał się, zabierał tekst i wychodził z redakcji. Wtedy nie miałem innego wyjścia, jak prosić o pomoc Jerzego. Na następny dzień siadaliśmy już we trójkę i Turowicz przekonywał: "Jesteś świetnym pisarzem, ale tak pisać nie można". I Żychiewicz ustępował.

Podobnie było z felietonami Kisiela. Ponieważ była to publicystyka polityczna, ja ich nie czytałem, ale czasem Jerzy  mi je pokazywał. Kiedyś powiedział: "Co ten Kisiel tutaj powypisywał o diabłach? Zobacz". Odpowiedziałem, że to taka konwencja, a przecież wszyscy są przyzwyczajeni do oryginalnego stylu Kisiela. Ale często z nim rozmawiał i nawet niepokorny Kisiel ustępował. Nigdy jednak nie było autorytarnych decyzji. Zawsze rozmowy były przyjacielskie, w duchu wzajemnego zaufania. Zresztą w redakcji niezmiennie panował bałagan, nie było dyscypliny. Na Wiślną przychodziliśmy właściwie na pogaduszki, pracowało się zaś w domu.

W związku z Soborem czułem z Jerzym szczególną wspólnotę zainteresowań. Już wcześniej zajmowaliśmy się wspólnie problemami ekumenicznymi. W czasach Soboru nasza współpraca jeszcze się zacieśniła. Ponieważ podobnie jak Jerzy byłem entuzjastą odnowy soborowej, bardzo sobie tę wspólnotę ceniłem. Był bardziej ostrożny ode mnie, ale tylko dlatego, iż nie przyznałem mu się, że dzięki ówczesnemu biskupowi Rubinowi znam soborowe praschematy i wiem, o czym będzie się dyskutować na Soborze. Pytał, czy w poruszaniu pewnych zagadnień nie idziemy za daleko. Odpowiadałem, że na moje wyczucie nie. "Jeżeli ty uważasz, że nie, to ryzykujmy" - godził się.

Do naszej "prosoborowej grupy" należeli jeszcze Jacek Woźniakowski i Stefan Wilkanowicz oraz inni redaktorzy miesięcznika "Znak". Głównymi soborowymi przeciwnikami byli zaś Kisiel i Żychiewicz. Uważali oni, że Sobór jest szkodliwy dla Kościoła, a my powariowaliśmy na jego punkcie. Nie przejmowaliśmy się tym zupełnie.

Jerzy Turowicz miał ogromne poczucie humoru. Pamiętam wiele napiętych sytuacji, które bezbłędnie rozładowywał jakimś żartem. Kiedyś, gdy z jakichś powodów ogarniało nas przygnębienie, Jerzy niespodziewanie opowiedział kawał. Do rabina przychodzi Żyd i mówi: "Rebe, my już tego dłużej nie wytrzymamy". A rabin na to: "Mosiek, nie daj Boże, żeby to trwało tak długo, jak długo my to możemy wytrzymać".

Ale pamiętam też doskonale sytuację, w której nie było nam do śmiechu. W 1965 roku polscy biskupi ogłosili słynny list do biskupów niemieckich kończący się słowami "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Rozpętała się niesłychana nagonka władz komunistycznych na hierarchię. Zwołano posiedzenie Frontu Jedności Narodu, na które imiennie zaproszony został także Jerzy Turowicz. Wówczas u Krzysztofa Kozłowskiego odbyła się dramatyczna narada, na którą z Warszawy przyjechali Stomma, Kisiel i Bartoszewski. Kisiel, który zawsze tak lubił błaznować, wygłosił śmiertelnie poważne przemówienie, że żaden kompromis z władzą nie jest w tej sprawie możliwy. Wszyscy byliśmy tego zdania. O wpół do drugiej w nocy Turowicz krótko podsumował: "Wiem trzy rzeczy: muszę pojechać do Warszawy; muszę wygłosić przemówienie; muszę bronić listu Episkopatu. Wolałbym dostać zawału i nie jechać do Warszawy". Zdawaliśmy sobie sprawę, że po wystąpieniu Turowicza "Tygodnik" może być powtórnie zamknięty, tym razem definitywnie. Na szczęście tak się nie stało.

Jestem głęboko przekonany, że nic nigdy tak nie zraniło i nie skrzywdziło Jerzego Turowicza, jak opublikowane pośmiertnie na początku 1997 roku "Dzienniki" Kisiela. Niektórzy zaczęli wykorzystywać je przeciwko Jerzemu. W 9. numerze "Tygodnika Solidarność" ukazał się obszerny artykuł, który, obficie cytując "Dzienniki", oskarżył środowisko "Tygodnika Powszechnego", a zwłaszcza Turowicza, o "wewnętrzne zakłamanie" i kolaborację z władzami komunistycznymi. Ponieważ zbliżała się papieska wizyta w Polsce, postanowiłem poinformować Jana Pawła II o całej sprawie. Do listu dołączyłem artykuł z "Tygodnika Solidarność" oraz tekst Stanisława Rodzińskiego (wydrukowany w "TP" nr 11/97), który bronił Turowicza.

Na mój list otrzymałem odpowiedź z datą 10 kwietnia. Papież poinformował mnie, że dzwonił do Jerzego i że chce się z nim spotkać podczas swego pobytu w Polsce, co się też później stało. Przyznał także, iż ze względu na ujawnienie "Dzienników" Kisiela szczególnie ważny jest artykuł Rodzińskiego, "który usiłuje podjąć całe zagadnienie i prawidłowo je ustawić".

Kilka zdań z tego listu, otwarcie biorących w obronę Turowicza i "Tygodnik Powszechny", zdecydowałem się zacytować w rozmowie z Anną Kluz-Łoś z Radia Kraków, która ukazała się w "Gazecie Wyborczej" (z 17-18 maja). Papież napisał: "Publikacja »Dzienników« jest przykrym zaskoczeniem. W szczególności jest wielką krzywdą wyrządzoną Jerzemu Turowiczowi, ale nie tylko jemu. Wszyscy - przynajmniej ludzie mojego pokolenia - pamiętają, jak opatrznościowa była inicjatywa księdza kardynała Sapiehy, który powołał ten organ zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Ufam, że wielu ludzi, nawet po publikacji »Dzienników« Kisiela zachowa właściwą ocenę 50-letniego dorobku »Tygodnika«".

Tekst z "Gazety Wyborczej" wysłałem Papieżowi. W odpowiedzi (z 27 maja) Jan Paweł II napisał mi: "Dobrze, że zabrałeś głos w obronie skrzywdzonych Przyjaciół". Wiem, że Jerzemu sprawiło to ogromną satysfakcję.

Ks. Andrzej Bardecki

Żyjący pośród nas

Byłem, od pierwszego numeru w marcu 1945 r., jak zresztą większość ludzi w środowisku, w jakim się obracałem, czytelnikiem "Tygodnika Powszechnego", ale nie podjąłem żadnych prób współpracy z nim, zajęty wtedy w pełni pracą w dzienniku PSL Mikołajczyka "Gazeta Ludowa" i w samym PSL w Warszawie. Sądziłem zresztą, że służę wspólnej sprawie. W drugiej połowie lat 40. i pierwszej połowie lat 50. byłem przeważnie więziony. W ówczesnych warunkach gazety i czasopisma do więźniów politycznych nie docierały, co najwyżej - od 1953 r. - "Trybuna Ludu" lub "Słowo Powszechne" PAX-u. Przybywali jednak nowi ludzie, "Tygodnik Powszechny" bywał im dobrze znany.

W dramatycznych - dla Kościoła w Polsce i dla Jerzego Turowicza - miesiącach 1953 roku miałem w więzieniu mokotowskim ograniczone pole obserwacji. I tam jednak doszły do nas wiadomości o likwidacji "Tygodnika". Nie mogę powiedzieć, aby mnie to szczególnie zdziwiło lub poruszyło. Na tle codzienności, w jakiej żyłem, wydawało mi się to całkiem oczywiste. Wielu z nas w więzieniu - świeckich i księży - uważało raczej za fenomen, że "TP" istniał aż do wiosny 1953 ciągle jeszcze...

Wkrótce po wznowieniu "Tygodnika", gdzieś w pierwszych tygodniach 1957 r., odwiedziłem redakcję przy ul. Wiślnej. Przyznaję, że czułem się zaszczycony możliwością poznania osobiście ludzi, którzy sprostali w taki sposób próbie, jak Jerzy Turowicz i jego redakcja przez te lata i po śmierci Stalina, publicznie - jedyni w Polsce, a może nawet w kilku krajach tzw. obozu socjalistycznego. Sądzę, że potrafiłem to szczególnie docenić po doświadczeniach i obserwacjach więziennych kilku poprzednich lat. Czułem się usatysfakcjonowany i prawie dumny, gdy Jerzy Turowicz życzliwie zareagował na moją ofertę współpracy. Zaczęła się ona w początku sierpnia 1957 r. bardzo obszernym artykułem o powstaniu warszawskim, tekstem na pograniczu cenzuralności, nawet w owych względnie liberalnych miesiącach, i trwa odtąd w różnych formach przez lat kilkadziesiąt. Nie zapomnę, co mam Jerzemu Turowiczowi do zawdzięczenia w pierwszym okresie tej współpracy: dyskretną, lecz stanowczą solidarność zawsze, gdy spotykałem się z rzeczywistymi trudnościami ze strony aparatu władzy, ofertę (którą z wdzięcznością przyjąłem) stałej pracy w "Tygodniku" i reprezentowania go w Warszawie, gdy w końcu 1960 r. usunięto mnie w trybie nagłym z redakcji tygodnika "Stolica". Faktyczną tego przyczyną była moja równoczesna, jawna współpraca z "Tygodnikiem", publicznie wiadoma akceptacja dla linii redakcji "TP", a także chęć, czy nawet konieczność, pozbycia się z "rządowego" bądź co bądź tygodnika RSW "Prasy" dziennikarza, który nie rokował szans na promoczarowską reorientację tego wówczas głównie historyczno-architektonicznego pisma.

Rozumowi, cierpliwości, a nawet wielkoduszności Jerzego zawdzięczam możność publikacji w "Tygodniku" kilkudziesięciu artykułów dotyczących historii walki o niepodległość Polski w latach II wojny światowej, które nie mogły się wtedy ukazać w tej wersji nigdzie indziej, albo jeśli nawet, to za cenę nieznośnego kompromisu - ogłaszania obok zakłamanych homagiów ku czci AL i PPR. Nie miejsce tu i czas na obszerniejsze wspomnienia o mojej współpracy z "Tygodnikiem", choć myślenie o Jerzym nasuwa wiele skojarzeń i szczegółów, niekiedy barwnych. Ale muszę przynajmniej przypomnieć tu fundamentalne znaczenie społeczne ankiety, którą dzięki niemu ogłosić mogłem wiosną 1963 r. w "Tygodniku" - na temat współdziałania Polaków z Żydami w czasie okupacji niemieckiej w Polsce pod hasłem zaczerpniętym z wiersza Antoniego Słonimskiego "Ten jest z ojczyzny mojej". Owocem tej ankiety, na kilka lat przed poruszającymi i zastraszającymi wydarzeniami lat 1967-68, było kilkadziesiąt wypowiedzi Polaków-chrześcijan i Żydów ogłoszonych w "Tygodniku" i gruby tom dokumentacji wydanej potem dwukrotnie przez Społeczny Instytut Wydawniczy Znak.

Redakcja "Tygodnika" stała się dla mnie, w dużej mierze dzięki Turowiczowi osobiście, choć nie tylko dzięki Niemu, małą ojczyzną. Wyznaję, że najgłębiej trafiała mi do przekonania konsekwentna postawa Jerzego i "TP" wobec spraw i ludzi. Ta wyrażająca się w kategorycznej zasadzie: nie kłamać. Jeśli ze względów cenzuralnych nie wolno powiedzieć prawdy, milczeć milczeniem, które krzyczy i wskazywać różnymi dostępnymi metodami drogę do prawdy, ułatwiać czytelnikom jej odnalezienie. Ujmowała mnie w Jerzym zasada dialogu z ludźmi, z grupami ludzi, tolerancji dla poszukującego człowieka, dyskretnej, ale konsekwentnej solidarności z prześladowanymi czy uciskanymi.

Przyjąłem za swoją zasadę środowiska wyrażoną kiedyś, w 1970 r., słowami Jerzego, że korzeniem światopoglądu katolickiego, chrześcijańskiego jest wiara w Boga, w Chrystusa, w prawdę objawioną. Ale owa prawda "nie jest tylko prawdą o Bogu i o stosunku człowieka do Boga, czyli religii. Jest także prawdą o człowieku, jego miejscu w świecie i w historii, o stosunku człowieka do drugiego człowieka, jest więc prawdą o sensie egzystencji ludzkiej i sensie historii. Pogłębienie tej prawdy pomaga ustalić obiektywną hierarchię wartości, potrzebną do budowania światopoglądu, który ułatwiłby człowiekowi żyć po ludzku, żyć w sposób odpowiadający godności człowieka".

Gdy po 13 grudnia 1981 r. "Tygodnik" już po raz drugi w swej historii przestał się ukazywać, podobnie zresztą jak i wiele innych czasopism, to owo zasuspendowanie trwało wyjątkowo długo, bo aż do końca maja 1982 r. Jeszcze raz ludzie Turowicza zamanifestowali wierność sobie: odmówili akceptacji w jakiejkolwiek formie haniebnego wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.

Po czterech i pół miesiącach internowania w Jaworzu koło Drawska, gdzie zresztą dotarł w Jerzego i redakcji imieniu i dostał się do mnie pod przemyślnym pretekstem Krzysztof Kozłowski, odzyskałem swobodę ruchów, zanim jeszcze redakcja odzyskała możność wydawania "Tygodnika". Uważam do dziś za zupełnie szczególny zaszczyt, że w pierwszym po wznowieniu jego numerze uznano za stosowne napisać w ujmujący sposób o mało ważnym przecież w skali ogólnej jubileuszu moich sześćdziesiątych urodzin. A gdy w lecie 1982 r. zaproponowano mi wejście w skład zespołu "Tygodnika" firmującego pismo z uwidocznieniem mego nazwiska w "stopce", było to dla mnie wyróżnienie tyleż zaskakujące, co bardzo konsekwentnie zobowiązujące. Wyznaję, że czyniłem w ciągu następnych dziesięciu lat, co w mojej mocy, by temu zobowiązaniu wobec Jerzego Turowicza sprostać i aby być możliwie jak najbardziej jednym z tych, którzy Go nie zawiodą.

I na koniec jeszcze jedno. Dobry los dał mi w lecie 1942 r. poznać ks. Jana Zieję - Ojca Jana, jak mówiliśmy wtedy wszyscy - stykać się z Nim, względnie regularnie, w Warszawie, aż do wybuchu powstania. W krótkim szkicu Jerzego "Kim jest dla nas Ojciec Jan" otwierającym książkę ks. Jana Zieji "Życie ewangelią", wydaną w 1991 roku w Paryżu, Turowicz powiedział: "Czym jest Kościół, czym jest chrześcijaństwo, czym jest wiara, poznajemy patrząc na ludzi, którzy tę wiarę wyznawali, którzy wedle tej wiary żyli, którzy tej wierze dawali świadectwo; patrząc na świętych i męczenników, na apostołów i proroków, na biskupów zarządzających sprawami Kościoła, wreszcie na ludzi - powiedzmy - zwykłych, bo całym życiem dawali świadectwo wierze. Widzimy tych ludzi w przeszłości, w historii Kościoła, w świecie czy też w naszym własnym kraju, spotykamy ich - jeśli mamy szczęście - żyjących pośród nas".

Uważam Jerzego Turowicza za jednego z najskromniejszych ludzi, jakich dane mi było poznać w życiu. Miałem wielkie szczęście, że spotkałem takiego człowieka "żyjącego pośród nas" i dającego świadectwo Prawdzie i że cieszyłem się Jego ciepłą życzliwością. Nie ja jeden tak myślę i czuję. Byłem i jestem wdzięczny Opatrzności, że istniejesz i że jesteś, jaki jesteś.

Dzieło Twego życia weszło już do kultury polskiej, ufam, że i do historii Kościoła w Polsce. Ale pośrednio, w konsekwencjach, nie jest jeszcze zamknięte. Jesteś nam nadal nie mniej potrzebny niż przed laty. Nadal zadawać będziemy sobie pytanie: A co by powiedział, co by o tym sądził, co by zrobił Jerzy Turowicz?...

Władysław Bartoszewski

Reduta Ordona

Jerzego Turowicza pokazał mi licealny kolega, Turowiczowe pismo prenumerował ojciec: wcześnie więc zrozumiałem, że nie jest to gazeta jak inne, zaś jej redaktor nie ma nic wspólnego ze zwykłymi gryzipiórkami. Ale prędko także zrozumiałem, że jej polityczny status jest w Polsce wyjątkowy i na pewno długo nie potrwa. Na redakcję patrzyłem więc trochę jak na redutę Ordona, podziwiając odwagę, nie pchając się jednak pod kule. Kiedy poznałem Jerzego, patrzyłem na redakcyjną gromadkę jak na herosów i właściwie tak to odczuwam do dzisiaj: "Tygodnik jeden mocy twej urąga..." Ale Jerzy żachnąłby się na takie żarty czy porównania. Jednak to właśnie w tych latach, w świadectwie sprzeciwu ugruntowało się szczególne miejsce i pisma, i jego Redaktora. Szczególne w moim przynajmniej odczuciu.

Potem pismo zezwyklało, ale nie całkiem, to heroiczne znamię naznaczyło i pismo, i Redaktora, skądinąd najłagodniejszego z ludzi. Ta łagodność szła dziwnie w parze z niezłomnością z jednej strony, otwarciem i życzliwością z drugiej: Turowicz był i odruchowo ekumeniczny, i spontanicznie życzliwy, byle dostrzegał w partnerze dobrą wolę. Skąd ta zdolność jednania sobie ludzi, skąd zdolność rozumienia, przyswajania sobie nowości? Może się to wyda niejednemu przesadne, ale myślę, że prócz cnót chrześcijańskich jakąś rolę grała ogromna wrażliwość literacka czy szerzej - kulturalna Jerzego. Mnóstwo czytał, wchłaniał dziesiątki i setki książek z rozmaitych dziedzin, ale także czy zwłaszcza literackich sensu stricto. W dziedzinie humanistycznej kultury był absolutnie kompetentny, zdumiewałem się nieraz, że znajduje czas na wystawy, koncerty... to był dla Jerzego chleb codzienny, nie wyobrażał sobie życia nie wspartego sztuką. Ale podkreślał także, że jest tylko amatorem i rzeczywiście, całą swą - bardzo znaczną - humanistyczną wiedzę traktował jako otium, niepróżnujące próżnowanie: nie udawał wszechznawcy, przeciwnie, podkreślał swoje amatorstwo. Co też przysłużyło się pismu, które unikało - i będzie daj Boże unikać - mędrkowania i pedanterii... Humanistyczna kultura nie wiązała się z zawodem, była jakby naturalnym środowiskiem codziennego istnienia. Co sprawiało, że przenikała całe jego myślenie i zachowanie.

Wykluczała także wszelką przesadę, nadmierność, co dopiero fanatyzm... Nie znaczy to, że łatwo ustępował, przeciwnie; miał nadzwyczajne poczucie proporcji i hierarchii spraw, zwłaszcza spornych: suaviter in modo, fortiter in re. Ani zgodny nadmiernie ani fanatyczny: można to chyba dostrzec i w sprawach religijnych, i politycznych: bardzo cierpliwy, szanujący ludzkie różnice, ale też bezwzględnie i jakby odruchowo wierny imponderabiliom, co mogło wprowadzić w błąd przyzwyczajonych do posłuszeństwa wielmoży...

Jerzy Turowicz? Toż to po prostu - prawość wcielona.

Jan Błoński

Uwaga i pamięć

Gdy umierają rodzice - najgłębszym chyba doznaniem jest, że nikt już nas nie będzie pamiętać tak, jak oni; takimi, jakimi byliśmy w ich oczach. Simone Weil wiedziała: miłość jest uwagą i pamięcią.

Myślę, że wielu ludzi tak się czuło pamiętanymi przez Jerzego, i to było, jest i będzie nam zawsze potrzebne. To nie wszystko: przecież nie tylko poszczególne osoby, ale po prostu świat, Kościół, a przede wszystkim Polska miała w Jerzym  zapewnioną dobrą pamięć - dokładną, rozumną, szeroką, tolerancyjną, przebaczającą.

Mam naiwną nadzieję, że tam, gdzie teraz jest, Jerzy będzie mógł wpływać na Pana Boga, by nas też widział takimi, jakimi byliśmy w jego pamięci. Mniej naiwne jest przekonanie, że postawa życiowa Jerzego była autentycznym braniem za wzór Ojca, który sprawia, że deszcz i słońce są dla nas wszystkich.

Trudno coś dodać do wspomnień tylu osób. Może więc te dwa wspomnienia, w szczególny sposób moje.

Najdawniejsze: przyjazd ekipy "Tygodnika" do Instytutu Katolickiego w Trzebnicy, gdzieś we wczesnych latach pięćdziesiątych.

Instytut ów kształcił przyszłe katechetki dla dolnośląskich i mazurskich parafii. Kierownictwo wywodziło się z Wileńszczyzny i Gołubiew był tam czczony od zawsze. Z Gołubiewem przyjechał Turowicz. Na ich intencję uczyłyśmy się parzyć prawdziwą kawę (picie jej uchodziło w Instytucie za ekstrawagancję). Ilości niebezpiecznego napoju pochłaniane przez redaktorów wzbudziły nasze przerażenie. Zapamiętałam też, że Jerzy przeprowadził dla nas, katechetek zajęcia, które dziś nazwano by warsztatami dziennikarskimi. Z jaką życzliwą powagą omawiał nasze niedowarzone wypociny!

Mój własny wniosek - do dziś aktualny - był taki: być redaktorem gazety to czynność jakby święta - powołanie do uczciwego informowania jest do naszego katechetycznego podobne.

Drugie wspomnienie: patrzę na fotografię - Jan Paweł II w przededniu swej papieskiej inauguracji, w tłumie ludzi mediów, wśród których i my jesteśmy. Na pierwszym planie Jerzy - bo przed nim się ten tłum rozstąpił. Ręce Jerzego, które przed chwilą Papież uściskał. Papież jeszcze taki młody, Jerzy już całkiem siwy. Nasza radość. Tyle tej radości do pamiętania.

Halina Bortnowska

Moje nieskromne szczęście

Dziwaczne działanie ówczesnej komunistycznej biurokracji spowodowało, że w okresie po pierwszej "Solidarności", kiedy na granicy zabierano nawet "Trybunę Ludu", można było w Czechosłowacji zaprenumerować "Tygodnik Powszechny". Dzięki temu poczta regularnie przynosiła mi do domu teksty, jakie w moim kraju mogły się wtedy ukazać tylko w drugim obiegu.

W latach 80. znałem więc mądre teksty Jerzego Turowicza i podziwiałem stanowczość linii jego "Tygodnika". Dzięki takim jak on zakochałem się w Polsce. Jerzy Turowicz potwierdzał znany paradoks: wielcy ludzie, czasem oskarżani niesprawiedliwie przez niektórych własnych rodaków o szkalowanie swego kraju i narodu, powodują, że ten naród jest przez innych podziwiany i kochany. W historii mojego narodu to przypadek zarówno Tomáša Masaryka, jak i Václava Havla...

Dopiero na początku lat 90. odwiedziłem redakcję ulubionego pisma. Nie miałem wątpliwości, że Jerzy Turowicz jest moralnym autorytetem i świetnym dziennikarzem. Przyznaję jednak, że byłem ciekawy, na ile - w wielu lat 80 - jest Szefem raczej honorowym, w jakim stopniu uczestniczy jeszcze w codziennej pracy redakcji. To, co zobaczyłem i usłyszałem, było niezwykłe. Z jednej strony widziałem, jaką swobodę zostawia Turowicz swoim współpracownikom. A z drugiej? Dzięki wielkoduszności redakcji zostałem wkrótce - człowiek kompletnie nieznany - zaproszony na cotygodniową naradę. Jeśli Szef łagodnie, cichym głosem powiedział: "Nie, tego nie drukujemy", natychmiast urywała się najbardziej nawet gorąca dyskusja o losach tekstu. Zazdrościłem krakowskim kolegom. Już nie chodziło tylko o to, że na co dzień spotykają w pracy wzór moralny i legendę dziennikarstwa. Coraz bardziej im zazdrościłem Jerzego Turowicza właśnie jako Szefa.

A później... Czasem napisałem coś dla "Tygodnika". Nie ukrywam, drukowanie na tych łamach napawało mnie dumą. I niemal od razu przyszła mi do głowy nieskromna myśl: "Więc Jerzy Turowicz jest teraz poniekąd też twoim Szefem..." Byłem bardzo szczęśliwy.

Václav Burian

Václav Burian - poeta, dziennikarz i polonista; pracownik uniwersytetu w Ołomuńcu, tłumacz m.in. "Traktatów" Miłosza.

Znaki pokuty

Jerzy Turowicz należy do wielkich osobowości tego stulecia, a jedną z Jego zasług jest to, co On i środowisko "Tygodnika Powszechnego" uczynili dla pojednania polsko-niemieckiego.

Rozpoczęta przez Niemcy wojna kosztowała życie miliony; innym milionom odebrała zdrowie albo ich "małą ojczyznę". Dla narodów Europy środkowej jej skutkiem było także pół wieku sowieckiej dominacji. Trzeba było naprawdę wielkiej odwagi, aby po takich doświadczeniach wyciągnąć rękę do pojednania z Niemcami. Jerzy Turowicz uczynił to.

W latach 50. działacz ewangelicki Lothar Kreyssig wezwał młodzież niemiecką, aby jeździła do krajów zniszczonych przez Niemców, i aby pomagała w budowie szkół, szpitali, kościołów, będąc żywym znakiem woli pojednania. W ten sposób powstała "Akcja Znaków Pokuty". Pierwsze grupy młodych ludzi, które przybywały do Polski z NRD, znalazły wsparcie w środowisku "Tygodnika Powszechnego", "Znaku" i Klubów Inteligencji Katolickiej - wśród takich właśnie ludzi jak Jerzy Turowicz, Anna Morawska, Mieczysław Pszon, Stanisław Stomma i wielu innych.

W tamtych latach wojenne rany były jeszcze świeże. Sam spotykałem wówczas wielu Polaków, którzy przyrzekli sobie, że nigdy więcej nie wypowiedzą ani słowa po niemiecku, że nigdy nie podadzą Niemcowi ręki. Oprócz tego propaganda komunistyczna próbowała podtrzymywać strach i nienawiść wobec Niemiec, i wykorzystywać te uczucia do swoich celów. Tymczasem Jerzy Turowicz uważał, że wiara chrześcijańska wymaga od nas wszystkich zaangażowania na rzecz pokoju, sprawiedliwości i pojednania. Widział, że takiego świata nie da się zbudować siłą; że jedyną drogą jest tutaj demontowanie wzajemnych stereotypów - a także poznanie lęków i nadziei sąsiadów. To, że dzisiaj znajdujemy w Polsce tak wiele otwartych drzwi i mamy tam wielu przyjaciół, zawdzięczamy takim ludziom jak Jerzy Turowicz.

Erich Busse

Erich Busse - pastor ewangelicki, działał w Akcji Znaków Pokuty oraz w opozycji demokratycznej w NRD.

***

Z wielkim żalem przyjąłem wiadomość o śmierci założyciela i Redaktora Naczelnego "TP". Jerzy Turowicz przez całe swoje życie dawał świadectwo autentycznego przeżywania prawdy Ewangelii i głębokiego patriotyzmu. Przez wiele dziesięcioleci kierowane przez niego pismo było tym dla ludzi poszukujących prawdy, czym kromka chleba dla głodnego. Był jednym z tak niewielu współczesnych rzeczywistych autorytetów intelektualnych i moralnych.

Umarł, by narodzić się dla nieba. Pozostaje wierzyć, że tu na ziemi, jego zdrowy rozsądek, odwaga, zdecydowanie łączone z życzliwością wobec ludzi, głębokie zainteresowanie sprawami Kościoła katolickiego i poparcie udzielane dialogowi ekumenicznemu oraz polsko-żydowskiemu pozostaną wzorem dla pokolenia następców wielkiego Polaka i chrześcijanina.

Non omnis morietur.

Jerzy Buzek

Premier rządu RP

***

Znaleźliśmy świadectwo, które Jerzy napisał kiedyś o Taizé. Ten tekst nabiera dzisiaj pełnego znaczenia. Oto jego słowa: "Zaprzyjaźniłem się z Bratem Rogerem podczas Soboru i widziałem się z nim wielokrotnie w Krakowie, gdzie spotykał również przyszłego papieża Jana Pawła II. Między nim a Polską istnieje więź prawie uczuciowa. To co cenię w Taizé, to jego całkowita otwartość..."

Z serdecznościami

Brat Charles-Eugene z Taizé

Redaktor niezłomny

Czy to czas taki zły, czy też wszedłem już w sferę wspomnień, kiedy wokół nas staje się coraz puściej i kiedy pośród wzbierających tłumów stajemy coraz bardziej samotni? Odszedł Jerzy niby spodziewanie, ale zarazem niespodziewanie i mam gorzkie poczucie zaniedbania, że nie pożegnałem się z nim, że nie powiedziałem mu tego najprostszego "dziękuję", które nam Polakom - tak trudno przechodzi przez gardło. Ale przecież nigdy nie wiadomo, kiedy powinno nastąpić ostatnie pożegnanie i zarazem ostatnie podziękowanie. Więc pozostaje tylko ta, jakże smutna i jakże wspaniała świadomość, że udało mi się poznać, a nawet zaprzyjaźnić z jednym z największych redaktorów mej ojczyzny. Że to on dał mi możliwość debiutu i że mnie przez tak wiele lat zechciał gościć w swoim piśmie, co jest zaszczytem ogromnym, pismo to bowiem w sposób budzący najgłębszy szacunek towarzyszyło dziejom tego kraju, tak płaskiego w sensie geograficznym i etycznym, a zarazem tak wzniosłego i pięknego.

Nie stałem aż tak blisko Jerzego i redakcji, by wspominać owe pierwsze, a potem najtrudniejsze lata stalinizmu, mogę tylko wspominać jakieś rozmowy, właściwie strzępy rozmów i zaprezentować swoją refleksję o tym prawdziwie mądrym człowieku. Moja opinia o jego walorach, jako redaktora, opiera się przede wszystkim na tym, że - jak każdy redaktor z prawdziwego zdarzenia - stosunkowo niewiele pisał sam, zadanie bowiem, które sobie postawił, to było budowanie zespołu ludzi, którzy w tym kłótliwym kraju tworzyli jakiś ośrodek rozsądku i uczciwości. Jego najpierwszą zasługą było więc to, że zgromadził w powojennym Krakowie całą grupę "tutejszych" i "bieżeńców" (stąd tak silny współczynnik przybyszy z Wileńszczyzny), że zbudował autentyczny "trust mózgów" i z tym zespołem udało mu się przetrwać najcięższe lata stalinowskiego finału. Zamknięcie pisma stało się bowiem dla zespołu może i ciężkim przeżyciem, ale zarazem w pewnym sensie zabezpieczeniem przed dalszymi pokusami uginania się pod presją władców. I w ten sposób zespół ten, łącznie z działalnością koła "ZNAK" w ówczesnym Sejmie przeszedł przez ten czas nie umoczony w PRL-owskim plugastwie.

Jerzy, niby to nieśmiały, niby strachliwy, zacierający ręce w sytuacjach trudnych (stąd przezwisko "Lisek", którym go czasem obdarzaliśmy) był człowiekiem o bardzo jednoznacznym i bardzo konsekwentnym światopoglądzie, a to mu nie zyskiwało poklasku ani z prawa, ani z lewa, on zaś nadal szedł zawsze własną drogą i "robił swoje".

Jako się rzekło: miał dar zjednywania sobie ludzi, był bowiem spokojny, zrównoważony, nieodmiennie uprzejmy, co wszelako nie oznaczało, aby był ustępliwy w sprawach zasadniczych. Miał słabość do poetów, ale w gruncie rzeczy tylko jeden - Miłosz - uczcił to mądrym wierszem. Sam bardzo pięknie umiał czytać cudze wiersze, a czy kiedykolwiek sam takowe pisał - na ten temat nie mam wiadomości. Ale miał też "nosa" do młodocianych "geniuszy", a jak ktoś na taką kwalifikację nie zasługiwał, to się go z kręgu współpracowników delikatnie i bezszelestnie pozbywał.

Przede wszystkim jednak miał "nosa" do spraw politycznych, co pozwalało mu bardzo długo opierać się zakusom komunistów i ich podopiecznych w rodzaju PAX-u. I zarazem stawał się coraz bardziej "solą w oku" PRL-owskich instytucji. Opowiadał mi Jasienica, że kiedy go Bristigierowa zwalniała z więzienia, to właściwie nie stawiała żadnych warunków z wyjątkiem jednego: żeby obiecał jej zaprzestać współpracy z "Tygodnikiem Powszechnym".

Nie jest tajemnicą, że w latach 40. i początku 50. stosunek kleru do "Tygodnika" był często nader krytyczny: pismo było dla nich zanadto lewicowe, zanadto nowatorskie. Zwłaszcza ostre spięcia pojawiały się pomiędzy redakcją a prymasem Wyszyńskim. Tylko że kiedy "Prymas Tysiąclecia" został zaaresztowany, to właśnie Turowicz i cały zespół zachował wobec jego osoby lojalność, czego niezupełnie da się powiedzieć o całym episkopacie. Sądzę zresztą, że wyrok na pismo zapadł we "właściwych czynnikach" wcześniej niż nastąpiło jego unicestwienie, a sprawa nekrologu po śmierci Stalina była już tylko przykrywką dla z dawna ukartowanej decyzji. I śmiem twierdzić, że okres zamknięcia pisma i oddanie go "gratis franco" PAX-owcom był w jakimś stopniu korzystny dla redakcji, która się tym bardziej uwiarygodniła w opinii społecznej.

Jednym z najgłupszych powiedzonek w naszej i nie tylko naszej mowie, jest stwierdzenie, że "nie ma ludzi niezastąpionych". A ja mógłbym wyliczyć wcale liczny zastęp takowych, po których pozostały dziury nie do załatania i należy do nich Turowicz. Ja "Tygodnikowi" życzę jak najlepiej, aby był kontynuatorem świetności przeszło pięćdziesięciu lat redaktorstwa Jerzego, ale to już nie będzie nigdy to samo pismo, będzie w najlepszym razie dzieckiem tamtego, kiedy doprawdy niełatwo było zachować "postawę wyprostowaną", skoro dziś o to tak łatwo.

Ja ponadto uważam Jerzego za znakomitego polityka. Bo redaktor musi być zawsze w jakimś stopniu politykiem, ale w czasach stalinowskich ta umiejętność wysuwała się na pierwsze miejsce. Z kolei bowiem ze statusem polityka musiała się wówczas wiązać jeszcze umiejętność świadczenia i dawania przykładu. Ani wówczas, gdy kraj nasz zapełnił się ogromną liczbą kolaborantów, ani teraz, gdy tłoczą się w nim oszołomy i samozwańczy zbawcy, nadal taka właśnie "postawa wyprostowana" jest czymś na wagę złota. Mnie dzisiejsza tak zwana scena polityczna przypomina "orloj" (zegar) na staromiejskim ratuszu w Pradze: o równych godzinach, kiedy dzwon ogłasza ich liczbę, otwierają się nad cyferblatem drzwiczki i zaczyna się przemarsz figurek-kukiełek: byłych premierów, ministrów, posłów i senatorów, samozwańczych przywódców, proroków i ideologów. Ale w takim Grand-Guignolu nie ma nigdy Turowicza, ani Giedroycia, ani innych polityków, którzy nie będąc działaczami, byli tymi, którzy ratowali kraj przed zbiorową infamią i zbiorowymi erupcjami głupoty. Chwała Ci Jerzy, za to, że tak wspaniale dopełniłeś swego obowiązku wobec Polaków, choć wiele wycierpiałeś nie od komunistów, ale właśnie od oszołomów i nawiedzeńców, których tu nad Wisłą nigdy nie brakowało. I niewielu, może zbyt niewielu zamieszkało w moim umyśle i sercu na fotelach szacunku, na ekranach godności. Ale Ty z pewnością do nich się zaliczasz.

Tadeusz Chrzanowski

Latarnia

Była to dla mnie wstrząsająca wiadomość.

Odszedł wielki i dobry Człowiek. A dla wielu, takich jak ja, zniknęła latarnia, według której orientowaliśmy się w sprawach świata.

Wilhelm Dichter

Uśmiech Jerzego Turowicza

Jerzy Turowicz pozostanie na zawsze w mojej pamięci jako człowiek, który chętniej słucha niż mówi, słucha z zaciekawieniem, łagodnie uśmiechnięty. Raz tylko zdarzyło mi się słyszeć redaktora mówiącego z gniewem, nieco podniesionym głosem, dotyczyło to żądania rabina Weissa, by redaktor się z nim spotkał - odmowie towarzyszył w najwyższym stopniu nieuprzejmy komentarz Turowicza.

Gdy w roku 1948 zlikwidowano wydawany przez ambasadę brytyjską tygodnik "Głos Anglii", moi rodzice uznali, że "TP" jest jedynym pismem, które można czytać. W pierwszym okresie tych lektur szczególnie pociągały mnie artykuły polemiczne. Nie mogły one już dotyczyć spraw najważniejszych; były możliwe jeszcze w kwestiach literackich czy historyczno-literackich. Do dziś zapamiętałem spory Wacława Borowego ze Stefanem Żółkiewskim czy Konrada Górskiego z tymże Żółkiewskim i Janem Dürr-Durskim. Wzrastająca w "Tygodniku" tonacja oględności sądów, uprzejmości w wyrażaniu opinii równoważona ostrością felietonistów wynikała chyba równocześnie z charakteru redaktora i ograniczeń cenzury. Miała ona i może ma łagodzący wpływ na moje własne skłonności. Lektura pisma Jerzego Turowicza także uleczyła mnie, a pewnie i jakąś grupę czytelników, z mniemania, że my katolicy z samej natury rzeczy jesteśmy lepsi od innych.

Zacząłem drukować w okresie, gdy "Tygodnik" nie istniał. Szybko się przekonałem, że nie mogę liczyć na lojalność redaktorów. Boleśnie tego doświadczyłem w "Nowej Kulturze" w roku 1955, gdy poproszono mnie o zrecenzowanie dwóch tomów prozy autora nazwiskiem Roman Bratny. Były to jego siedemnasta i osiemnasta książka. Skupiwszy się na omówieniu pewnych skromnych różnic, zakończyłem konkluzją, że możemy oczekiwać z zainteresowaniem na dwudziestą dziewiątą książkę Bratnego. Ze zgrozą przeczytałem - nie uprzedzony - po tygodniu, że czekam na kolejną książkę Bratnego. W roku 1966 pierwsze zdanie mego pierwszego felietonu w "Życiu Literackim": "Warszawa latem" - w druku zostało poprawione przez Władysława Machejka: "Warszawa latem zdeglomerowana urlopami". W roku ’67 zaniosłem tekst do umiarkowanego jeszcze wtedy "Miesięcznika Literackiego". Obok mnie debiutował w tym samym numerze przyszły komendant Akademii Spraw Wewnętrznych, przyszły generał, ale już wtedy funkcjonariusz UB dr Tadeusz Walichnowski, autor koncepcji istnienia osi Bonn-Kawiarnia PIW-Tel-Awiw.

Wiosną 1968 poprosiłem Jerzego Turowicza o spotkanie. Poświęcił mi przeszło godzinę i zaprosił do współpracy. Wkrótce dostałem list, że nadesłany tekst "nadaje się do numeru świątecznego, co w »TP« oznacza Boże Narodzenie lub Wielkanoc, jednak by przyspieszyć pański debiut, damy go w innym czasie »liturgicznym«". "Kuchnia narodowa polska" ukazała się 21 lipca 1968 r. Niestety, ponieważ Kisiel właśnie miał zakaz druku, nie było mowy o wprowadzeniu w tym czasie nowego stałego felietonu. Musiałem jeszcze czekać, a okoliczności sprawiły, że czekałem jeszcze trzydzieści lat, zanim spełniły się moje ambicje zostania felietonistą "TP".

Dobry uśmiech, wynikająca z nieskazitelności własnej biografii wyrozumiałość wobec innych, miały jednak surowe granice. Drukując w "Tygodniku" miałem i mam zawsze absolutną pewność, że mój tekst nie zostanie choć trochę popsuty, ani nie znajdzie się obok łobuza lub szaleńca.

Łagodny uśmiech Jerzego Turowicza wynikał z niezachwianej stanowczości jego przekonań i godził się z odmową relatywizmu wobec prawdy. Pamięć tego uśmiechu jest dla nas zobowiązaniem, by go nigdy nie zgasić.

Andrzej Dobosz

Trochę nadziei

Jerzy Turowicz, publicysta, redaktor..., ale tak naprawdę wielki polityk. Polityk Kościoła, polityk Państwa Polskiego, jeden z rzadkich obecnie polityków, którzy w polityce kierują się nie doraźnym interesem, lecz moralnością. I to jest chyba najważniejsza cecha jego działalności w "Tygodniku" i na niwie społecznej.

Poza tym trudno mówić coś więcej, bo to właściwie obejmuje wszystko.

A do tego jego łagodność, wyrozumiałość i ta wizja przyszłości, która była do przyjęcia nie tylko dla katolików, ale i dla całego postępowego świata.

Czy był optymistą? Trudno powiedzieć. Lecz na pewno był człowiekiem, który zawsze miał trochę nadziei, że może zdarzyć się coś nieprzewidzianego. To - i twardość zasad moralnych - pozwoliły mu przetrwać okupację niemiecką i czasy stalinowskie. Oraz działać w wolnej Polsce.

Dziś drugiego takiego człowieka nie widzę.

Marek Edelman

Powrót do Boga

Powrót do Boga wielkiego dziennikarza i intelektualisty chrześcijańskiego, którym był Jerzy Turowicz, głęboko dotyka jego niezliczonych przyjaciół na całym świecie. Ale, rzecz jasna, szczególnym echem odbija się tu, w Rzymie.

Rzym był bowiem dla Niego sercem tego Kościoła, który tak bardzo kochał i któremu tak rozważnie służył. Ten polski pionier międzynarodowego życia katolickiego uczestniczył w wielu wydarzeniach kościelnych, spotkaniach i kongresach. Ci, którzy go wówczas znali, pamiętają pasję, z jaką śledził cztery sesje II Soboru Watykańskiego; wtedy właśnie wytworzyły się łączące nas więzy przyjaźni. Od tego czasu, wykonując swój zawód, nieprzerwanie głosił świadectwo Soboru i był jego niestrudzonym krzewicielem. Potem przyszło ogromne przeżycie i radość z wyboru naszego Papieża, Jana Pawła II, z którym łączyła Go wzajemna przyjaźń i zaufanie.

Dzisiaj wszyscy jesteśmy zasmuceni Jego odejściem, ufając, że Jego udziałem stanie się Radość Pana i że będzie wstawiał się za nami u Ojca.

Kardynał Roger Etchegaray

Przewodniczący Centralnego Komitetu Obchodów Wielkiego Jubileuszu Roku Dwutysięcznego

Do Pani Anny Turowiczowej

Szanowna Pani,

wiadomość o śmierci Pani Męża bardzo mnie poruszyła. Polska straciła wielkiego człowieka. Przez wiele dziesiątków lat jako redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego", jedynego wolnego głosu między Magdeburgiem a Władywostokiem, w czasach zniewolenia dowodził On swej wielkiej odwagi. Wcześniej niż wielu innych Mąż Pani postawił sobie za cel pojednanie polsko-niemieckie, do którego uparcie i niewzruszenie dążył. Za tę pracę Mąż Pani został wyróżniony w ubiegłym roku Nagrodą Polsko-Niemiecką.

Jerzy Turowicz pozostanie w pamięci Polaków jako szczery, liberalny katolik i odważny obrońca wolności słowa, promieniujący siłą intelektualną. Także wielu Jego niemieckich przyjaciół nie zapomni o Nim.

Z wyrazami szczerego współczucia i szacunku

Joschka Fischer

Minister Spraw Zagranicznych RFN

Milczenie

Trwająca od kilkudziesięciu lat publiczna służba Jerzego Turowicza tak bardzo dotykała zawsze najważniejszych obszarów polskiego życia zbiorowego, że dziś, kiedy go zabrakło, pierwszą reakcją jest nie potrzeba osobistych o nim wspomnień, ale uczucie pustki. Pustki po odejściu kogoś u nas wyjątkowego, kto w warunkach wolnej już Polski i cieszącego się wolnością Kościoła, z uporem i na przekór częstemu u nas samozadowoleniu i powierzchowności, wracał do tych trudnych tematów i pytań, które uważał za zasadnicze dla przyszłości polskiego katolicyzmu i jego związków z życiem. Myślę, że będzie nam brakowało przenikliwości Jerzego Turowicza, jego wyraźnej hierarchii spraw w chrześcijaństwie najważniejszych i mądrej odwagi autentycznego świadka w stawianiu niewygodnych pytań Kościołowi, czyli nam wszystkim.

Jest kilka zwłaszcza obszarów, gdzie pustka po odejściu Jerzego Turowicza wydaje się dziś szczególnie dotkliwa. Na przykład to wszystko, co było wyrazem jego gorliwej troski o rzeczywistą jakość polskiego chrześcijaństwa, stan naszej "religijności dnia codziennego", sposoby łączenia "polskości" z "katolickością". Wykazywał tutaj wyjątkowe zrozumienie dla istoty Kościoła i jego powszechności, a także pamięć o tradycyjnych brakach polskiego katolicyzmu, w tym katolickiej inteligencji, które sam, swoim świadectwem i umiejętnością skupiania wokół siebie innych, przez kilkadziesiąt lat usiłował uzupełnić. Albo jego wielka pasja, jaką było cierpliwe, nacechowane szacunkiem dla ludzi poszukujących czy niewierzących, promowanie dialogu Kościoła ze światem kultury, dialogu, który uważał za żywotnie potrzebny i religii, i kulturze. Świadomość tę posiada wielu, ale w Jego przypadku był to niewątpliwy charyzmat, a wynikające stąd owoce imponujące.

Doświadczenia wyniesione z Rzymu i Watykanu każą mi wspomnieć z najwyższym szacunkiem o jeszcze innym wyczuleniu Jerzego Turowicza, raczej rzadkim choć tak bardzo dziś potrzebnym. Chodzi o Jego postawę wobec katolików uprawiających działalność polityczną. Jakże drażniły go i bolały przykłady instrumentalnego traktowania instytucji Kościoła i nadużywania hasła "społeczna nauka Kościoła", podpieranie się religią i związkami z hierarchią w osiąganiu partykularnych celów o charakterze ściśle politycznym.

Ci, którzy znali Jerzego bliżej i cieszyli się Jego przyjaźnią, dobrze wiedzą, że także w tym Jego szacunku dla zasady autonomiczności religii i polityki, w twardym przypominaniu tej zasady od roku 1989, czyli od samego początku budowania nowej Polski i trudnego ustalania się relacji pomiędzy demokratycznym państwem a Kościołem, wyrażało się Jego życie wewnętrzne i sposób podchodzenia do spraw najważniejszych. O najgłębszych, wciąż tych samych źródłach własnej postawy religijnej Jerzy jednak nie mówił. W tym także był wyjątkowy. "Im bliżej jesteśmy wysokich gór, tym czujemy się mniejsi" - pisze Paul Claudel.

Stefan Frankiewicz

Dar pokoju

Kończący drugie Tysiąclecie wiek był czasem wielkich przemian, czasem odnowy lecz także, zwłaszcza dla Europy, czasem straszliwych prób. Niektóre narody doświadczyły ich w sposób szczególnie przerażający, wśród nich naród polski i naród żydowski, na który spadło Shoah. Ale - jak śpiewają prorocy Boga w Izraelu, a także w Kościele - nawet po najczarniejszej nocy powraca gwiazda nadziei i odkupienia, a pamięć męczenników nie gaśnie. Tak właśnie po katastrofie wojny i eksterminacji, wielki Sobór Watykański II ożywił w Kościele katolickim płomień obietnicy zbawienia, dialogu i angażującego wszystkich ludzi budowania "cywilizacji miłości". Także gwiazda Izraela nabrała sił w Ziemi Ojców. Opatrzność chciała, by Jan Paweł II, przybyły z Krakowa Papież-Polak stał się piewcą misji Kościoła, prowadząc go drogą ekumenicznego uniesienia a jednocześnie pojednania i Teshuvah (pokuty) wobec narodu żydowskiego, który w ciągu wieków bardzo wiele wycierpiał z powodu antyjudaizmu o inspiracji chrześcijańskiej i antysemityzmu. Wśród wielu przyjaciół, którzy wraz z nim, świadomie i odważnie przebywali tę trudną drogę był Jerzy Turowicz. Można na tej drodze wyróżnić w ciągu ostatnich lat kilka ważnych etapów. Mnie samemu również było dane intensywnie uczestniczyć w tych owocnych wysiłkach, w których mimo bolesnych napięć i trudnych momentów, jak choćby te, związane ze sprawą klasztoru w Oświęcimiu, dojrzewała postawa Kościoła wobec narodu żydowskiego. Dlatego moje wspomnienia o Jerzym Turowiczu wiążą się z miejscami i osobami, które wywarły głęboki wpływ na przebieg dialogu żydowsko-chrześcijańskiego rozpoczętego przez Sobór Watykański II, kontynuowanego przez Papieży Jana XXIII i Pawła VI, z osobami kardynałów Johannesa Willebrandsa i Edwarda Idrisa Cassidy’ego w Rzymie, kardynała Franciszka Macharskiego w Krakowie, Henryka Muszyńskiego, arcybiskupa Gniezna, i wielu innych przedstawicieli polskiej kultury, spotykanych w czasie konferencji w Rzymie, w Opactwie Tynieckim, w Warszawie, w Pradze. Wśród nich Jerzy Turowicz był istotnym punktem odniesienia, ze względu na swą głęboką znajomość historii oraz zdolność nawiązywania międzyludzkich relacji naznaczonych zaufaniem, przyjaźnią, lojalnością i dążeniem do prawdy, by razem, z sympatią i empatią, budować lub poszukiwać. Tak na przykład, wniósł on decydujący wkład w sprawę Karmelu w Oświęcimiu. Dzięki niemu spór, który wybuchł z powodu Karmelu na terenie byłego koncentracyjnego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau, nie doprowadził do zerwania dialogu, ale stał się cenną okazją do pogłębienia historycznej świadomości oraz nowym etapem na drodze żydowsko-chrześcijańskiej, autentycznym doświadczeniem duchowym, uwzględniającym zarówno męczeństwo narodu polskiego, jak i tragedię Shoah narodu żydowskiego. Dzięki tym poczynaniom powstało między innymi Centrum Spotkań, Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu. Nie mniejszą wartość ma końcowy dokument z odbytego w Pradze 3-6 września 1990 trzynastego spotkania International Catholic-Jewish Liaison Committee. Jerzy Turowicz uczestniczył w nim jako członek Delegacji Stolicy Apostolskiej. Delegacje wspólnie stwierdziły, że w relacjach między Żydami a katolikami zapanował "nowy duch" szacunku, który "zakłada skruchę", bowiem "fakt iż antysemityzm znalazł miejsce w myśli i praktyce chrześcijańskiej, jest wezwaniem do teshuvah (pokuty) i zadośćuczynienia z naszej strony".

Pełnoprawny reprezentant kultury środkowoeuropejskiej wieku XX, Jerzy Turowicz posiadał te zdolności intelektu i przymioty ludzkie, które dysponowały go do uczestniczenia w trudnym zadaniu krytycznego przygotowania podstawowych założeń i określenia warunków procesu teshuvah, i do przedstawienia ich szerszej, nie zawsze przychylnie nastawionej publiczności. Dzięki temu, że potrafił w sposób doskonały pogodzić umiar ze stanowczością, dzięki precyzyjności przeprowadzonej przez niego analizy i logice w jej aplikacji, dlatego że wszystko to było ożywione duchem wiary, jego osoba, niemal niepostrzeżenie, stała się punktem odniesienia i dla chrześcijan, i dla Żydów, by w ten sposób budować dar pokoju i Shalom, za który dziękujemy Panu, który chce byśmy w Jego Królestwie sprawiedliwości i miłosierdzia byli braćmi.

Pier Francesco Fumagalli

Pier Francesco Fumagalli - były Sekretarz Komisji Stolicy Apostolskiej do spraw stosunków religijnych z Judaizmem

Twój rzymski dom

Inni będą opisywali Twoje nigdy dość podkreślane zasługi dla rozwoju myśli katolickiej w Polsce, dla Kościoła, dla polskiej opozycji, kultury. Ja Cię pamiętam z najciemniejszych czasów wczesnych lat 50.; dom Twój i kochanej Anny był dla mnie zawsze otwarty. Gdy zacząłeś przyjeżdżać do Rzymu, nasz dom stał się niemal od razu Twoim drugim domem, zwłaszcza podczas Soboru. Pamiętam Twój entuzjazm i "nocne Polaków rozmowy", w których brali udział Henri de Lubac, Jean Danielou, Roger Schutz, Max Thurian i cała rzesza innych uczestników soborowych obrad.

Byłeś jak magnes: osobistości kultury i Kościoła zbierały się wokół ciebie, przedstawiciela tego, co w Polsce duchowo najcenniejsze. Dumna byłam z twojej przyjaźni. Poparłeś powstanie i działalność Centro Incontri e Studi Europei; cieszyło mnie, kiedy mówiłeś, że Centro działa jak "polska ambasada" w Rzymie; 40-lecie "Tygodnika Powszechnego" mogliśmy z pizzą i winem uczcić na via Anicia.

Pamiętam też Ciebie na Placu św. Piotra 16 października 1978  i oszałamiające następne dni, gdy z okna naszego domu wpatrywałeś się w okna Pałacu Apostolskiego. I kwiecień 1988, gdy w Centro uczestniczyłeś w pierwszym chyba spotkaniu działaczy litewskich i polskich; ile w to włożyłeś serca, przekonania i mądrości.

Ze wzruszeniem wspominam niespodziankę, jaką był Twój głęboki artykuł o Pier Giorgio Frassatim, na długo przed jego beatyfikacją. Przez wiele lat cieszyłam się Twoją przyjaźnią i Twoją obecnością na Piazza Santa Maria in Trastevere. Mój brat Alfred, "rodzinny filozof", który te słowa ze mną pisze, dziękuje Ci za to, że byłeś i dla niego mistrzem, doradcą i przyjacielem. Obojgu nam będzie teraz trudniej... W Rzymie, mieście, które tak kochałeś, Twoi przyjaciele, Jerzy, są blisko Ciebie w modlitwie i nie zapomną nigdy daru Twojej przyjaźni.

Wanda Gawrońska

Wanda Gawrońska - córka polskiego dyplomaty Jana Gawrońskiego i Luciany Frassati, siostry bł. Pier Giorgia. Kieruje rzymskim Centro Incontri e Studi Europei.

Nagroda sprawiedliwych

Jesteśmy głęboko wstrząśnięci wiadomością o śmierci Redaktora. Wasza strata jest także i naszą, jest stratą całej Polski. "Tygodnik Powszechny" przez Niego redagowany był i pozostał dla nas niedościgłym wzorem pisma toczącego mądrą i odważną debatę o sprawach najważniejszych. Dla nas, jak i dla całych pokoleń polskiej inteligencji, Jerzy Turowicz był wzorcem prawości, rzetelności i szacunku dla innych. Dla polskich Żydów debaty o stosunkach polsko-żydowskich, jakie z Jego inicjatywy odbywały się na łamach "Tygodnika", były dowodem na to, że linie podziału w Polsce nie przebiegają między Polakami a Żydami, lecz między intelektualną i duchową odwagą, a uprzedzeniem i stereotypem. Na zawsze pozostaniemy Mu wdzięczni. Na zawsze pozostaniemy Jego uczniami.

Powiedziane jest w talmudycznym traktacie Pirke Awot: "Nie ty winienieś ukończyć robotę całą, ale też nie możesz się uchylić od wykonania swojej części. A Panu twojej pracy zaufać możesz, że wypłaci ci twoje wynagrodzenie; i wiedz, że nagroda sprawiedliwych będzie na tamtym świecie". Powiedziane jest o Jerzym Turowiczu.

Konstanty Gebert

i redakcja miesięcznika "Midrasz"

Nie zdążyłem powiedzieć...

Są chwile, w których mówi się to, czego się nie zdążyło powiedzieć wcześniej. Wielu rzeczy nie zdążyłem powiedzieć Jerzemu Turowiczowi, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, ale tego, co teraz piszę, nie powiedziałbym Jerzemu pewnie nigdy. Nie chciałby tego słuchać, a ja nie chciałbym mówić rzeczy oczywistych.

Polska inteligencja w lata powojnia weszła dramatycznie wycieńczona i osłabiona. Obecność Jerzego Turowicza, w tych trudnych latach, jak też bogactwo środowiska, które stworzył i któremu przewodził, jest świadectwem wspaniałego blasku tych ludzi polskiej inteligencji, którzy z odwagą i niezłomnością służyli swojemu krajowi. Turowicz swoją gazetę potrafił uczynić instytucją życia publicznego, swoje słowo uczynił trybuną odnowy chrześcijaństwa i refleksji o losie narodowym, swoje działania publiczne wpisał w imperatyw moralny - z dala od ambicji i kariery.

W takim pojmowaniu i sprawowaniu etosu inteligencji łączył w szczególny sposób Kraków z Warszawą, przezwyciężając zakorzenione bariery i nadając siłę wspólnemu głosowi polskich środowisk twórczych. W "Tygodniku Powszechnym" drukował zawsze więcej niż władze były w stanie akceptować, wspierał "drugi obieg" nielegalnej literatury, jak też działania opozycyjne, które wolność i niepodległość przeciwstawiały systemowi zniewolenia. W długiej drodze "Solidarności" do przełomu 1989 r. był uczestnikiem odważnym, dalekowzrocznym i mądrym. W działaniu Komitetu Obywatelskiego był obecny w sposób nie do zastąpienia, broniąc racji obywatelskich i etycznych, proponując wizje przyszłościowe. Wspierał swoim autorytetem wszystkie kampanie wyborcze, od czerwcowych wyborów 1989 r. poczynając. Konsekwentnie jednak odmawiał zgody na własne kandydowanie. Zapewne było to wyrazem wierności dla "Tygodnika", ale też szczególnego stosunku do polityki: pasjonowała go ona, przypominał o jej etycznych referencjach, ale nie chciał uczestniczył ani w tym co się zwie "grą polityczną", ani też we władzy.

Był człowiekiem kompromisu i porozumienia, wspierał dialog i ugodę w obozie solidarnościowym - ale był bezkompromisowy, gdy chodziło o imponderabilia. Dotyczyło to jednoznacznego potępienia komunizmu i PRL, dotyczyło to granic możliwych aliansów politycznych, dotyczyło także potępienia pojawiającej się w polskim katolicyzmie skazy antysemityzmu, ksenofobii czy nienawiści do innych.

Jerzy Turowicz miał też niezwykłe poczucie braterstwa ludzkiego. Jeden z mistrzów francuskiej historiografii napisał kiedyś, że historyk powinien być jak wilkołak z bajki i szukać człowieka. Jerzy człowieka szukał - ale po to, by być mu bratem. Sam zaś skromnie, nieśmiało i z pokorą był moralnym autorytetem i nauczycielem.

Bronisław Geremek

Testament

Dopiero śmierć Jerzego Turowicza uświadomiła nam wszystkim, jak ogromną rolę odegrał On w życiu Polski. I to w tak wielu dziedzinach. Stworzony przez Niego "Tygodnik Powszechny" w najciemniejszych czasach PRL-u stał się jedyną trybuną dla wybitniejszych twórców - niezależnie od ich poglądów: decydowała jedynie wartość ich dzieł.

Tylko dzięki Niemu zaczęła się ewolucja polskiego Kościoła w kierunku wytycznych II Soboru. "Tygodnik" był jedynym ciągłym ośrodkiem niepodległościowym - prowadził walkę z przerostami nacjonalizmu, z antysemityzmem. Walcząc o prawa człowieka, stał się szkołą tolerancji. Całą tę akcję Turowicz prowadził pragmatycznie, dyskretnie, z dużym kunsztem dyplomacji, aby uchronić swój warsztat pracy, ale nie unikał w kryzysowych momentach twardych decyzji, które mogły spowodować zamknięcie pisma, jak to miało miejscu w dniu, kiedy odmówił uczczenia śmierci Stalina na łamach pisma. Brał czynny udział w powstaniu "Solidarności", nie angażując się jednak w żadne rozgrywki koteryjne czy personalne. Taką postawę zachował również po odzyskaniu niepodległości. Z pozycji całkowitej niezależności nigdy nie wahał się walczyć w swój dyskretny sposób ze szkodliwymi zjawiskami życia politycznego, z Kościołem włącznie. Turowicz stał się powszechnie uznanym autorytetem moralnym nawet dla swych przeciwników. Zjawisko zupełnie wyjątkowe w Polsce.

Myśląc o zabezpieczeniu przyszłości "Tygodnika Powszechnego", Turowicz przeprowadził w sposób prawie bezbolesny zmianę pokoleń w zespole redakcyjnym. Paradoksalnie śmierć Turowicza, która nastąpiła w chwili najcięższego kryzysu, jaki przeżywa społeczeństwo, powinna by zmusić wszystkich prominentów do zrobienia rachunku sumienia. Powinni zastanowić się nad przykładem-testamentem, pozostawionym przez Turowicza, przemyśleć własną działalność i wyciągnąć z tego wnioski. Mimo rytualnych panegiryków i nielicznych na szczęście zgrzytów, mogłoby to być wstępem do odrodzenia. Byłoby to najlepszym hołdem złożonym Jego pamięci.

Jerzy Giedroyc

Gołąb i jastrząb

Czarne włosy i krzaczaste brwi nad błyszczącymi, przenikliwie patrzącymi oczami - wygląd przypominający jastrzębia, ormiańskiego watażkę, a serce gołębia, połączenie mądrości z odwagą, romantyzmu z trzeźwym patrzeniem na rzeczywistość. Tak go odbierałam, gdy przewodniczył licznym walnym zebraniom sprawozdawczo-wyborczym warszawskiego KIK-u, którego też był jednym z założycieli.

Na formację kolejnych pokoleń klubowych miał wpływ nie tylko redagowany przez niego "Tygodnik", ale także on osobiście przez liczne swoje wykłady. Uczył nas wszystkich chrześcijaństwa rozumnego, myślącego, intelektualnie pogłębionego, a także poczucia społecznej odpowiedzialności za kraj, za Kościół. Uczył chrześcijaństwa otwartego na inaczej myślących, dialogowego, ekumenicznego. Mówił o tym, jak niechrześcijańskim i sprzecznym z Ewangelią jest wszelki szowinizm, totalitaryzm, antysemityzm, uczył dróg pokoju i porozumienia. A zarazem był odważny, tak w proponowaniu tego, co niezbędne dla reform w Kościele, jak i w przeciwstawianiu się politycznym naciskom władz. Gdy zaczęto także mnie zapraszać na zebrania omawiające problemy polityczne, przekonałam się o tej jego odwadze. Cechowała go jednocześnie mądrość. Bywa bowiem, że odwaga nie idzie w parze z mądrością, a rozsądek z odwagą. Dawał nam przykład odpowiedzialności za słowa i za czyny.

Towarzyszył nam i dodawał odwagi swoim spokojem. Przypomnę tu jego publiczne wystąpienie w obronie listu biskupów polskich do niemieckich.Także inna scena stoi mi przed oczami: siwy już wówczas Jerzy Turowicz odpowiada spokojnie na niewybredny i zaskakujący nas atak Wałęsy na zebraniu Komitetu Obywatelskiego. Podziwiałam jego spokój i opanowanie. To inni potem krzyczeli na Wałęsę za ten atak. Jerzy Turowicz tylko mu spokojnie wyjaśniał, tak jak się wyjaśnia nieporozumienie, nie dając poznać, ile go to musiało kosztować. W tej odpowiedzi ukazała się cała jego ludzka wielkość, człowieka zatroskanego o kraj - nie o siebie.

Ale przede wszystkim postać Turowicza łączy się z Soborem Watykańskim II. On ten Sobór - jego treści duchowe - nosił w sobie dużo wcześniej. Cieszył się ich dojrzewaniem w Kościele razem z nami, nieraz je wykładał i tłumaczył.

Z biegiem lat coraz bardziej przypominał gołębia, bo posiwiał, ale wciąż miał to bystre choć zawsze życzliwe spojrzenie i wciąż tę odważną dobroć. Ufam, że jest teraz bardzo szczęśliwy w Domu Ojca - i że o nas wszystkich pamięta w świętych obcowaniu. Ale ufam też, że ziarna przez niego zasiane będą wzrastały wciąż i w Klubach Inteligencji Katolickiej, i w redakcji "Tygodnika Powszechnego", czego i nam, i "Tygodnikowi" serdecznie życzę.

Stanisława Grabska

Sprawiedliwy

Dowiedzieliśmy się właśnie o śmierci pana Jerzego Turowicza i całym sercem jesteśmy z Wami myślami i modlitwą.

Jego przeszło pięćdziesięcioletnia praca dla pojednania polsko-żydowskiego jest dokonaniem wyjątkowej klasy i stanowi wzorzec godny naśladowania. Zawsze podziwialiśmy jego odwagę i siłę zaangażowania w służbie spraw najszlachetniejszych. Nigdy nie zapomnimy roli, jaką odegrał w Międzynarodowym Katolicko-Żydowskim Komitecie Łączności, zwłaszcza w czasie spotkań, które miały miejsce w Pradze we wrześniu 1990 roku i w Rzymie, a także w trakcie spotkań genewskich w 1986 i 1987 roku, podczas kryzysu związanego z Karmelem w Oświęcimiu.

Jego tekst pt. "Shoah: w polskich oczach" pozostanie wyryty w naszej pamięci.

Pamięć tego Sprawiedliwego trwać będzie jako światło i nauka dla tych wszystkich, którzy go znali i którzy będą umieli pójść drogą, którą wytyczył.

Dr Gerhart M. Riegner

Prof. Jean Halpérin

(Światowy Kongres Żydów)

Bywały także dni szczęśliwe

Nie  umarł cały, i tak właśnie pragnęłabym o Nim myśleć, wskrzeszając aurę otaczającą Jego osobę, wspominając Jego twarz, gestykulację, słowa poważne i żartobliwe; Jerzego siedzącego w fotelu, zdejmującego z ramienia ciężką czarną torbę wypchaną książkami w naszym przedpokoju, witającego nas w swoich własnych progach na Lenartowicza.

Od lat pięćdziesiątych znajomi, a potem coraz serdeczniej zaprzyjaźnieni, oboje, z Arturem, komunikowaliśmy się z Nim na tyle często, by móc przekazywać sobie dość regularnie wydarzenia życia, żywym głosem lub listownie. Znaliśmy i kochaliśmy całą Jego rodzinę, żonę Annę, córki - Joannę, Magdalenę i Elżbietę, wtajemniczani byliśmy w ich sukcesy, a potem śledziliśmy dorastanie wnuków. Jerzy zaś z kolei obdarzał swoimi na wpół już rodzinnymi uczuciami naszą córkę Danielę, którą znał od dzieciństwa, a odwiedzał w Stanach, kiedy tam studiowała, a On otrzymywał doktorat honorowy uniwersytetu w Yale.

Znałam wartość Jego osoby, autorytet społeczny, jakim się cieszył, coraz wyraźniej ważąc na życiu naszej kultury i świadomości oświeconej części naszej społeczności. Wiedziałam, że był cenny jak kryształ, nie do zastąpienia, że był jakby jednym z kamieni węgielnych naszej współczesności i rozumiałam, jaką szansą stało się w moim i Artura życiu to, że mogliśmy się z Nim zaprzyjaźnić. Nigdy jednak ten ciężar misji publicznej, jaką spełniał, nie zaciążył na naszej przyjaźni. Szedł za swoją piękną naturą tak po prostu, jakby szlachetność była tak oczywistą jego przynależnością jak część Jego ciała, nos lub ręka. Wspaniały kruszec. A przecież w przyjaźni tak oddany, ciepły, uważny, tak żywy w swoich zachwytach, refleksjach, w opowieściach z rozlicznych podróży, ze spotkań z ciekawymi i znakomitymi ludźmi, z zetknięć ze sztuką, z malarstwem, które tak kochał, z literaturą, której był oddanym czytelnikiem.

Nie było w tym jego stosunku do sztuki nic wymyślonego: ciekawił go nie tylko teatr, ale także kino i telewizja. Należąc do najwyższej elity umysłowej, trafiał do tych sztuk i rozrywek drogą zwykłych ludzi, których czuł się bratem. Umiar i stanowczość, połączona ze zrozumieniem racji drugiego, sumienność znajdująca wyraz w wywiązywaniu się z zobowiązań wobec ludzi, wstręt do jakiegokolwiek szowinizmu, ciekawość życia, od najdrobniejszych perypetii i anegdot do wielkiej polityki, prostota i zadziwiająca skromność - to wszystko przyciągało do niego i budziło podziw. Reszta była już po prostu przyjaźnią, uczuciem, serdecznością.

Wielokrotnie namawialiśmy Jerzego, żeby pisał pamiętniki: podróżował przecież więcej niż inni, a były to zawsze podróże pracowite, na konferencje, zjazdy, synody, znał wielu ludzi znakomitych. Ale on nie kwapił się jakoś do spisywania pamiętników. Wyraźnie nie leżało to w jego temperamencie. A przecież zachowały się jakieś fragmenty jego przeżyć i wrażeń, w nieregularnie, ale stale przesyłanych listach do przyjaciół. Pisanych często pod wrażeniem chwili, albo sprawozdających dni minione. W tych listach zachowała się jakby część jego życia. Więc do nich sięgnęłam dziś, kiedy nie możemy Go już usłyszeć. W tych listach słyszę pogłosy Jego pogwarek i tu, w Warszawie, gdzie tradycyjnie pojawiał się za każdym niemal przyjazdem, żeby zjeść z nami kolację, z równie tradycyjnym śledziem, a przedtem posiedzieć w fotelu ze szklaneczką whisky - a także długich naszych nocnych rozmów w Stony Brook, w Stanach, jesienią ’73 roku, gdzie spędził kilka dni w naszym domu. Listy adresowane są często na Paryż, na Iowę, Stony Brook czy Waszyngton, do miejsc, gdzie zatrzymaliśmy się na czas jakiś w latach 70. i 80. Pisane zaś są przez Jerzego z Krakowa a także z najróżniejszych miejsc w podróży, głównie z Rzymu, ale również ze Szwajcarii, Austrii, Anglii, a nawet z Brazylii.

Zawitawszy po raz pierwszy do Rzymu, pisał:

Asyż, 5 maja ’57: "Dziwna to dosyć rzecz, ale od 2 tygodni z górą jestem we Włoszech (po raz pierwszy). Kraj cudowny (zresztą zna go Pani lepiej ode mnie), a »szok zachodni« dosyć silny. Dotąd byłem w Rzymie i okolicy, teraz półtora dnia w prześlicznym Asyżu. Jutro jadę »obwąchać« Florencję, pojutrze wieczór wracam do Rzymu i powoli trzeba się będzie zbierać do kraju".

A po trzydziestu sześciu latach z tego samego Rzymu:

Roma, 31 maja ’93: "Więc jesteśmy znów w Rzymie, ja już - if am not mistaken - po raz chyba 35, poczynając od r. 1957 (przeciętnie raz w roku). Pogoda wspaniała, słońce, upał (aż za nadto). Chodzimy po mieście, odwiedzamy przyjaciół".

Kiedy po roku ’68 wyjeżdżamy z Arturem i naszą córką do Stanów, gdzie spędziliśmy następnie cztery lata, przy ośrodkach uniwersyteckich, pisuje do nas Jerzy regularnie.

Bez daty, rok 1971: "U nas wszystko po staremu, młyn się obraca, ja byłem z końcem marca 8 dni w NRF na obradach World Conference of Religion for Peace - koło Düsseldorfu, potem 2 dni w Bonn i 2 dni we Frankfurcie - właśnie były tam rozruchy studenckie. Poszedłem na »Last Tango in Paris«, ale prawdę mówiąc wolałbym pojechać do Stony Brook! Anna zaś za 10 dni wyrusza najpierw do Belgii, a potem do Prowansji kościółki romańskie podpatrywać. Czyli się ruszamy póki co! A u Was co słychać? Ogromnie się za Wami stęskniliśmy".

14 stycznia 1971: "Wenecja cudowna, upał jak diabli, pełna po brzegi turystów, zwłaszcza całe tabuny teen-agers, dosyć to było fascynujące, acz z forsą było krucho (jak to zwykle, nasi za granicą). Wróciłem śmiertelnie zmęczony (w Wenecji od rana do wieczora na nogach, a potem pociąg), ale nafaszerowany różnymi energiami intelektualno-duchowymi, z którymi nie wiadomo potem, co zrobić".

Raz po raz wraca w listach do spraw "Tygodnika".

Kraków, 21 stycznia 1971: "W najbliższym numerze wg wszelkiego prawdopodobieństwa będzie już felieton Kijka, Kijek pięknie się spisuje (raczej: wypisuje) i śmiało, i jakoś mu to uchodzi. Ucieszyła mnie bardzo nagroda PEN Clubu dla Ciebie [mowa o Arturze Międzyrzeckim - J.H.], bardzo serdecznie ci gratuluję".

Kraków, 29 maja 1971: "»Tygodnik« jako tako prosperuje, dostaliśmy wreszcie 8 stron (zamiast 6), trochę to może ożywiło i wzbogaciło pismo. Kisiel pisuje, trochę bryka, ale inaczej niż dawniej, Andrzej [Kijowski, przyp. J.H.] miał parę znakomitych felietonów..."

Rzym 21 X 1971: "Ja niestety im [tj. córce i żonie, przyp. J.H.] nie towarzyszę, choć radbym, bo biegam koło synodu. Ale dziś rano urwałem się i pojechaliśmy we trójkę do Ostii, która jest piękna i bogatsza niż pamiętałem. Zresztą na 14 musiałem wracać do Rzymu, więc widzieliśmy zalewie połowę tego, co tam było do oglądania. Pogoda była śliczna, słońce, jaszczurki, świerszcze, stokrotki 4 x większe niż w Polsce. (...) Ja mam robotę ciężką, biskupi się uwzięli i obradują rano i po południu, wskutek tego 2-3 x dziennie są konferencje prasowe, do tego również odczyty, co tydzień zbieram ze 200 stron różnych dokumentów, ich studiowanie zajmuje cały dzień, a pisanie cotygodniowej korespondencji dalsze pół nocy albo więcej. Do tego dwa telefony (z Krakowa, dla przekazania korespondencji). Zawsze są kłopoty i nerwy, np. w ostatni poniedziałek niemal cały dzień siedziałem przy telefonie bezskutecznie. Ale narzekać nie mogę, choć Synod jest pod pewnymi względami décevant, ale gromada miłych i serdecznych przyjaciół z Solon. Tylko jeść nie ma kiedy, bo konf. prasowe są na ogół do 13-16 oraz o 20! Trzeba mieć do tego końskie zdrowie, a1e widocznie je mam?"

Kraków, 17 marca 1972 (do Stony Brook - przyp. J.H.): "A ja? No cóż, żyję w obłędzie, którego elementy są wam zapewne znane od Marka S. Ostatnio w W-wie i Krakowie odbywaliśmy nieskończoną ilość zebrań i konwentykli, na których zupełnie bezskutecznie usiłowaliśmy rozwiązać kwadraturę koła, »Tygodnik« wychodzi, boryka się z różnymi trudnościami, ale ostatecznie nie jest taki zły, jaki mógłby być. Powiedzmy średni. Zresztą ufam, że go dostajecie, więc wiecie sami. (...) A do U.S. wybieram się, co nie znaczy, że pojadę, jednak dopiero jesienią, ściślej w połowie września. Z czego wynika, że się tam możemy nie spotkać, co mnie martwi, bo byłoby to spotkanie na szczycie (w sensie np. szczyt napięcia, radości etc.) i bardzo oryginalne. A u was?? Cieszę się, że się tam cała grupka naszych przyjaciół, współpracowników »TP« zebrała w tej Jałowej, wy, Marek S., Marek N. - a może jeszcze ktoś dojedzie? Nawet pisałem do Spodka, że może byście napisali taki wspólny reportaż z Iowy na cztery ręce, czy cztery pióra, z tym, żeby każde napisało osobny rozdziałek: Julia, Artur, Marek S., Marek N.".

Louvain, 12 września ’72: "Nie macie pojęcia, jak się na spotkanie z Wami cieszę, aczkolwiek - muszę przyznać w skrytości serca, że przed całą tą podróżą mam diabelnego pietra!"

Zakopane (bez daty): "O Ameryce myślę ze zdumieniem, czy ja tam naprawdę byłem?? A najserdeczniej, najczulej i najmilej Was wspominam. Na razie ta karteczka, a list dłuższy w drodze".

Kraków, l stycznia ’73: "Moje zdjęcia zrobione w Stony Brook wypadły nie najgorzej, przyślę jak tylko będę mógł powiększenia. A wy? Miło mi, że znając Wasze realia mogę sobie wyobrazić, jak żyjecie - wigilia z Kijkiem, Artur przygotowuje wykłady i szuka miejsca na parkingu, skunks grasuje koło garażu, Julia zamyka i otwiera bramę, Daniela urządza i maluje swój pokój i ogląda filmy. A co poza tym? Może byście jakieś wierszyki przysłali do »TP«?"

Londyn, 17 października ’73: "W Londynie nie byłem 12 lat, oglądam Piccadilly i Soho (by night), zmianę gwardii pod Buckingham Palace, w niedzielę słucham mówców w Hyde Parku. Poza tym spotykam przyjaciół - Polaków i Anglików. Wygłosiłem odczyt (dla Polaków) o Maritainie, na najbliższy weekend wyskoczę do Szkocji, potem na tydzień do Irlandii (Dublin, nie Belfast!), w międzyczasie skoczę do Oxfordu zobaczyć Leszka K. A poza tym co?? Śledzę z niepokojem wojnę na Bliskim Wschodzie, z nadzieją, że nie będzie z tego światowej draki. Nie muszę mówić, po której stronie są moje sympatie. Że Spiro Agnew wyleciał, to mnie nie zmartwiło. Bardziej się przejmuję sprawą Sacharow-Sołżenicyn. Czy zachód (tj. raczej zach. Europa) zdoła wymusić jakieś ustępstwa na Wielkim Bracie? Nie mam wielkiej nadziei, ale może chociaż coś..."

Kraków, 25 marca ’73 (do Stony Brook - przyp. J.H.): "Z opóźnieniem jak zwykle, ale nie mniej serdecznie, życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze, aby się Wam wiodło we wszelkiej pracy twórczo--naukowej, aby benzyn potaniała i Long Island Railroad nie strajkowała, aby się nam świat do reszty - jak zdechły pies - nie przewrócił do góry nogami, na co się coraz bardziej zanosi".

Kraków, 24 lipca ’75: "Właśnie skończyłem w męce artykuł o Mounierze - po francusku dla Francuzów (!?) jeszcze bym powinien napisać referat o polskim katolicyzmie dla... Amerykanów, a w ogóle to odpocząć by warto".

Kraków, 2l września ’75: "Gościliśmy tu w Krakowie - jak wiecie - Antoniego S. - celebrowaliśmy jego obecność na różne sposoby, wydaje mi się, że był zadowolony. Teraz myślimy o jego nadchodzącym 80-leciu".

Kraków, 22 marca ’78: "Będę miał 3-dniowy meeting chrześcijański w Hadze, ale chcę skoczyć do Rotterdamu Zadkine’a odwiedzić, a potem po Amsterdamie połazić. Z góry cieszę się na Vermeera, a nawet (?) na Rembrandta".

Rzym, 10 października ’78: "Miałem wracać 3 dni temu, ale papież umarł, więc oczywiście zostaję aż do wyboru jego następcy. Bardzo są to emocjonujące przeżycia, od niedzieli na Placu Św. Piotra będę wypatrywał białego dymu!"

Bolonia, 29 stycznia ’79: "Moi kochani, no i chodzę tu po śladach Artura. Bolonia piękna, wieże, arkady - tylko pogoda brzydka, deszcz siąpi, ale cieplej chyba niż w Warszawie. Moje colloquium się odbyło, interesujące acz kontrowersyjne, no, i oczywiście, referacik trzeba było wygłosić. Po południu wracam do kraju".

Kraków, l8 marca ’79: "Otóż melduję, że Anna, małżonka moja, leci do Rzymu 29 bm., toteż 28 (środa) będziemy oboje w Warszawie. Gdybyście i Wy wtedy byli w stolicy, to miło by nam było, tradycyjnym zwyczajem, Was odwiedzić, np. wieczorem. (...) Poza tym niczego szczególnego nie mam do doniesienia (acz gdy się [if] spotkamy, to tematów do omówienia będzie sporo!)".

Kraków, 23 listopada ’82 (do Waszyngtonu - J.H.): "W Rzymie mieszkaliśmy ciasno lecz pięknie, na placu Sta Maria in Trastevere. Turystyki czy zwiedzania było niewiele, żadne muzea, teatry czy kina, tylko spotkania z mnóstwem ludzi, obiady, kolacje, ze starymi lub nowymi przyjaciółmi. Ojca Świętego widzieliśmy kilka razy, co zawsze jest wielką radością!"

Kraków, 15 stycznia ’83 (do Waszyngtonu - przyp. J.H.): "Stan wojenny zawieszony, wiele się zmieniło, ale przynajmniej internowanie się skończyło. Widziałem Tadeusza Mazowieckiego z brodą, w dobrej formie, bardzo się nim cieszyliśmy. Widuję też Witka Woroszylskiego, Andrzeja Drawicza i in. Geremka nie widziałem, ale też wrócił do domu".

Kraków, 9 lutego ’83  (do Waszyngtonu - przyp. J.H.): "W »Tygodniku« business as usual, cenzura rąbie, Urban i inni napadają, ale i tak »TP« osiąga szczyty popularności. Prenumerata wzrosła, z kiosków »TP« niemal zniknął, ludzie walczą, błagają o abonament, porywają z rąk do rąk. Różni nowi autorzy się pchają do nas, no i dobrze, ale dla Was pełno miejsca!"

Kraków, 5 maja ’83 (do Paryża - przyp. J.H.): "A u nas cóż? Co się dzieje de publicis to wiecie, ciągle coś się dzieje, dość burzliwie i niewesoło. Czekamy na przyjazd J.P.II, chyba jednak przyjedzie, jak to będzie wyglądało it’s not easy to imagine. Wait and see. (...) W »Tygodniku« nas często odwiedzają warszawiacy, dziś był u nas Wiktor W. i Andrzej Drawicz, Kijek z Kazią też byli w Krakowie. Andrzej nie u nas lecz na klinice, z jego oczami niezbyt dobrze, ale on się dobrze trzyma".

Wiedeń, 13 września ’83 (do Paryża - J.H.): "Moi kochani, dziś się skończyła papieska »trzydniówka«, szaleństwo jak zwykle, choć nieco spokojniej niż gdzie indziej. Jutro jadę do Rzymu, a stamtąd na Sardynię, odpocząć nieco i się wyspać".

Londyn, 25 września ’84: "Już jestem po Oxfordzie, gdzie było interesująco i miło, wielu przyjaciół, Czesław, Leszek, Jakub Karpiński i inni. Jutro lecę do Rzymu, z pocz. października w Polsce, plan maessig. Ze smutkiem przeczytałem dziś w »Timesie«, że Pierre nie żyje [Pierre Emmanuel - przyp. J.H.]. Cieszyłbym się, gdyby któreś z Was napisało o nim do »TP« w tej sprawie, a może i kilka wierszy przełożyć. Pomyślcie o tym i zadzwońcie do »TP«, choć pewnie ja wcześniej wrócę nim ta kartka do Was dotrze".

Kraków, 13 lutego ’86: "No, dosyć już tego pisania o zdrowiu i chorobach jak stara baba! W tej sytuacji nie wiele mam do napisania, bo się niewiele dzieje. (...) Z redakcją mam kontakt telefoniczny, przysyłają mi korespondencję i gazety, czytam jakieś artykuły, piszę listy. Z kultury to (w przerwach między leniuchowaniem) byliśmy z Anną na »Woyzecku« Büchnera w teatrze, oraz ja sam na nowym spektaklu Kantora (w teatrze Słowackiego!!). Kantor jak Kantor, spektakl niby wspaniały, ale co chce powiedzieć - nie wiadomo. Wiele imprez uciekło mi przez te choróbska, wernisaż gobelinów (!) Tadzia Brzozowskiego, bal »Piwnicy pod Baranami« (jubileusz 30-lecia!)

Natomiast ta nasza sytuacja sprzyja lekturze (...) Cieszę się, że wylądowaliście na Surcouf, bo łatwiej nam Was sobie wyobrazić w tym miłym miejscu i okolicy. O kongresie nowojorskim słyszeliśmy dużo na falach eteru i o tym, że Ty Arturze tam byłeś, acz potem ogarnęły nas wątpliwości czy tak było, dopiero teraz mamy pewność. Bardzo to dobrze, że się udało i że Danielę zobaczyłeś, a także Czesia i Susan Sontag (widziałem ich obojga fotkę w »Newsweeku«).

Kochani, choć źle, że was tu nie ma, ale dobrze, że jesteście w Paryżu (dobrze Wam tak!), Julio, nie miej żadnych wyrzutów sumienia. Korzystajcie. Pozdrówcie od nas przyjaciół, tych na Surcouf, od x. Zenona aż do brata Leona, Zbyszków, Kaziów, kogo tam jeszcze. A jak Ty i Artur coś ładnego napiszecie, to przyślijcie co rychlej".

Kraków, 17 lipca ’86: "W Rzymie dobrze było i pięknie, odbyłem jedno sympozjum, zjadłem obiadek z ks. Zenonem, o czym wiecie, odbyłem ten »kongres pokoju« z udziałem licznych znakomitych (i nie znakomitych) osobistości, mój udział raczej bierny, o czym »na gębę« przy okazji (kiedy??), zaś z moich spotkań rzymskich niezwykłe i niespodziewane: Czesio Miłosz, w drodze z Belgradu do Florencji na Congressus poetów. Spotkałem go szczęśliwie (bo mogliśmy się nie spotkać!), wypiliśmy niejeden kieliszek wina, Czesław b. był miły, przeczytał mi swoje nowe wiersze, a co najważniejsze, mogłem go zaprowadzić do Palazzo Apostolico do J. P. II na kolacyjkę! Bardzo było miło, rozmowa o poezji, Cz. rad, a gospodarz chyba też".

Kraków, 9 sierpnia ’86 (do Paryża - przyp. J.H.): "Skoro o kolaboracji (naszej, tj. Waszej z »TP«) mowa, to od razu i przypadkiem otworzyłem niedawno radio i - o dziwo - słyszę głos Artura, który mówi o Antonim! Radość wielka ten głos słyszeć, a i tekst piękny i od razu myśl, że może by to w »TP« wydrukować, zwłaszcza, że nam wymawiają, żeśmy jakoby 10 rocznicy śmierci Antoniego nie zauważyli (co prawda zauważyliśmy i uczcili 5-tą, której wówczas nikt inny nie zauważył). Próbujemy dzwonić w tej sprawie na Surcouf, ale czy się uda? (...) Tegoż dnia słyszałem też piękne wiersze Zbyszka H, przez tegoż Zbyszka b. pięknie czytane. Nie wiem, gdzie Zbyszek się obraca w Paryżu (może też w Cité des Arts?), ale jak go zobaczycie, powiedzcie mu proszę, żeśmy go słuchali z radością i że miłą od niego karteczkę już też żeśmy dostali. Wróciłem z Rzymu 8 lipca i dowiedziałem się, że mam niemal natychmiast jechać do Genewy, na spotkanie związane ze (znaną Wam chyba) aferą klasztoru karmelitanek w Oświęcimiu. Przez 10 dni musiałem stawać na głowie, aby zdobyć paszport, bilet na samolot, wizy itp. no i 20 lipca poleciałem na tydzień do Genewy, gdzie odbyło się dość niezwykłe spotkanie »na szczycie« (w Chateau Rotschild nad Lemanem!): 4 kardynałów (w tym oczywiście Macharski), 5 Żydów - prezydentów różnych znanych międzynarodowych organizacji (m.in. Grand Rabin de France) - oraz młody jezuita z Krakowa z naszej redakcji i ja! Spotkanie trwało parę godzin w bardzo kurtuazyjnej atmosferze, wydaje się, że uczestnicy (z obu stron) byli zadowoleni, co nie znaczy, że sprawa jest zamknięta! Trudno tu szerzej o tym pisać, jeśli »TP« czasem widujecie, to był na ten temat artykuł z końcem czerwca, a ostatnio obszerny komunikat po genewskim spotkaniu.

A co u Was? Byliście zdaje się w Normandii na wakacjach? A teraz Cité des Arts - bardzo mnie intryguje, co to takiego, nazwa bardzo stosowna. A jak Wasze zdrowie, bo o Arturze tu jakieś nienajlepsze wieści dochodziły, uważaj na siebie, Arturze, wprawdzieś młody w porównaniu ze mną, ale znowu nie najmłodszy. Kochani, ściskam Was najserdeczniej i kiedy się do jasnej cholery zobaczymy?

PS: Jak zobaczycie Zenona M., to zapytajcie, proszę, czy ma jeszcze płatne egzemplarze książki J. F. Sixa »Karol de Foucauld«, wydaną przez nich w serii »Znaki czasu« (nie te Micewskiego!) nr 25 w r. 1973. Pewnie już nie ma, ale jeśli ma, może mógłby mi przysłać 1 egzemplarz?"

Kiedy czytam te urywki listów, wracają strzępy przeszłości. Dziwić może, że tyle w tych listach odległych adresów, nazw miast pięknie brzmiących. To prawda, ale przecież ta korespondencja trwała kilka dziesiątków lat, na które składały się różne przypadki życia i historii, również podróże. Podróże, więc i listy. Z Krakowa do Warszawy i z Warszawy do Krakowa nie trzeba było korespondować, były telefony, były spotkania i rozmowy. Rozmów nie da się wskrzesić, bodaj trochę listów zostało.

Julia Hartwig

"Piórka, rozbite lusterka"

Późne lata czterdzieste. Jerzy z kolegami, pochylony nad biurkiem, planuje następny numer "Tygodnika Powszechnego". Szpalty artykułów, przyniesione spod linotypu, mierzy zwyczajnym sznurkiem. Zabawnie? Ale potem Jerzemu wszystko się zgadza, teksty wchodzą na kolumnę jak wrysowane, ani dziur, ani nadmiaru do skracania. Pan Janota, metrampaż na Wielopolu, tylko z naczelnym zgadza się przełamywać numer po spustoszeniach cenzury, bo tylko z naczelnym nie ma próżnej roboty.

W tych samych latach Jerzy z rodziną w Pewli Małej w zaciszu domu, gdzie gospodarzy pani Krystyna Popiel. Jego trzy śliczne córki bawią się z Niusią Jenke, wtedy studentką polonistyki, po latach nauczycielką zmarłą w Jarosławiu i czczoną do dziś. Wieczorami śpiewamy pod starym orzechem (dopiero potem z prozy Jana Józefa Szczepańskiego dowiem się, że to wojenny repertuar z Goszyc). Toczymy mądre debaty (są wśród nas i teologowie), chodzimy na wycieczki (Babia Góra tylko o pół dnia drogi). Dzień zaczyna się i kończy w kaplicy domowej.

Jerzy czytający wiersze na spotkaniach przyjaciół, także w moim sublokatorskim pokoju. Na zewnątrz robi się coraz ciemniej, nadciąga rok 1953. Ale to czytanie to nasza stała składowa ucieczki w wolność.

Jerzy w "Tygodniku" popaździernikowym. "Tygodnik" wzbogacił się o młodą ekipę, głównie absolwentów KUL i naczelny z całkowitą równowagą znosi nieustanne wybuchy indywidualności, jakimi na pewno są ci adepci dziennikarstwa. Ot, choćby pozornie "antysoborowe" filipiki Tadzia Żychiewicza, niebawem uduchowionego Ojca Malachiasza. Nie było chyba wtedy w redakcji dwóch ludzi bardziej do siebie niepodobnych, a tak samo skupionych na Kościele całą swoją uwagą i troską.

"Jerzy Turowicz telefonuje z Rzymu". Trwa Sobór, potem kolejne synody, Jerzy co tydzień cierpliwie dyktuje swoje gęste od treści korespondencje, literując każde obco brzmiące nazwisko. A po powrocie, łagodny ale wściekły, znowu ubolewa, że wydrukowaliśmy z błędami. Bo naczelny, dla którego sprawy Kościoła po paru latach nie będą miały tajemnic, równocześnie uprawia od zawsze kult pracy porządnej w każdym szczególe. Kiedyś sam poprawiał błędy po korekcie. Teraz uporczywie zgłasza je już tylko po przeczytaniu nowego numeru.

Odkąd uchylono granic, tabuny gości niewiele albo nic nie rozumiejących z polskich spraw. I Jerzy, zawsze mający czas, by tak samo rzetelnie przedstawiać im aktualny stan stosunków Kościół-państwo albo historię "Tygodnika".

I jeszcze to: Jerzego nieodmienne, pewnie najwierniejsze podczas konferencji pytanie: dlaczego znowu nie odpisaliście na listy?

Wszystko to oczywiście głupstwa, Herbertowskie "piórka, rozbite lusterka". Ale przecież w ciągu tej jednej doby po Twoim odejściu, Jerzy, tylu ludzi wypowiedziało i napisało tyle pięknych słów na Twój temat, ilu może nie zdarzyło Ci się usłyszeć przez długie lata życia. Więc tylko to potrafię.

Józefa Hennelowa

Do Anny Turowiczowej

Do wiedziałyśmy się o śmierci Pani męża, Jerzego Turowicza, i ta wiadomość bardzo nas poruszyła, bo był on dla nas - a zwłaszcza dla naszej założycielki, małej siostry Madeleine - wielkim przyjacielem.

Nie możemy zapomnieć świadectwa Jego życia wiarą, Jego odwagi i chrześcijańskiej dzielności w najtrudniejszych chwilach, które przeżywał Wasz kraj. Zachowujemy Go w żywej pamięci jako kogoś, kto zrozumiał "od wewnątrz" charyzmat naszego życia zakonnego i kto potrafił dać temu świadectwo przez swoje pisma i wypowiedzi. Odtąd będzie On "naszym przyjacielem u Boga"...

Wraz z wyrazami współczucia zapewniamy o naszym zjednoczeniu z Panią w bólu tego rozstania, ale także w nadziei, pokładanej w słowach Jezusa: "Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie".

Mała Siostra Jeanne

wraz z Radą Wspólnoty Generalnej Małych Sióstr

Dar mądrości

Jerzy Turowicz, delikatnie uśmiechnięty, spokojnie serdeczny, otwarty dla wszystkich, nigdy nie podnoszący głosu ani nie wypowiadający wzniosłych czy błyskotliwych przemówień, człowiek z natury kameralny, nieraz zdawałoby się zagubiony nawet w ciemnych pokoikach na Wiślnej wśród gromady zabieganych redaktorów, autorów, gości "Tygodnika Powszechnego", młodszych od niego najczęściej o kilka dziesięcioleci, był jedną z najważniejszych postaci polskiego życia XX wieku i wywarł aktywny wpływ na stan naszej świadomości duchowej u końca tego wieku.

W dniu jego odejścia nie chcę się porywać na określenie sekretu siły jego oddziaływania. Zapewne jednym z jej elementów zasadniczych było właśnie to, że wymykała się z niewoli formuł. Nie dawał się uwięzić w fałszujące kategorie, nie ulegał szantażom: postępowy lub konserwatywny, katolicki albo humanistyczny, zwrócony ku przeszłości czy ku przyszłości. W jego osobie - i w jej promieniowaniu, czyli w jego dziele szeroko pojętym - stale obecna była pamięć i wyobraźnia, poszukiwanie wolności i wiary (sensowności). Cechowała go wrażliwość społeczna - prawdziwa, nie deklaratywna i ideologiczna - w trzech wymiarach (przeszłość, teraźniejszość, przyszłość) i w wielu barwach (politycznych, kulturowych). Był naprawdę katolicki, to znaczy powszechny, a zarazem pamiętał o wartościach, o hierarchiach. Był zawsze, od młodości po lata ostatnie, zdumiewająco ciekawy świata. Był otwarty - na prądy nowe i na dawną wiedzę. I bez wątpienia był. Istniał jako osoba, jako dyskretny, lecz może właśnie dlatego tak silny wzorzec moralny, kulturalny, polityczny. Nie stanowił wypadkowej mód, partyjnych zmagań, ideologicznych zacietrzewień. Był. Był otwartością, pamięcią i wzorcem.

Był obecnością. Jedną z najważniejszych w polskiej historii XX wieku. I nie tylko polskiej. Dzięki niemu pozorne antynomie rozdzierające życie społeczne okazywały się jakże często prawami nie naszymi i koniecznościami nie naszymi, choćbyśmy nasze nadali im imię. Od końca XVIII wieku bolesne rozdarcie między ludźmi wiary i ludźmi wolności spychało często katolików, czy ogólnie ludzi wierzących, na pozycje wrogie wolności, a rzeczników wolności doprowadzało do ślepoty duchowej, do niewidzenia szerokich obszarów rzeczywistości. Tak się złożyło, że w Polsce powojennej, w obliczu komunistycznego despotyzmu, materialnego i duchowego, Kościół stał się obrońcą i wolności, i wiary (sensu). Czy sojusz ten okaże się taktycznym układem, czy też stanie się częścią trwałego dziedzictwa - jest to pytanie dzisiaj o zasadniczym znaczeniu. Jerzy Turowicz stanowi symbol tych sił, które w Polsce budowały podstawy dla tego sojuszu, dla Polskiego Odrodzenia, widocznego wyraźnie w życiu kraju od połowy lat 70., a znajdującego wyraz najpełniejszy w Solidarności i w przygotowaniu tych przemian, które zmieniły oblicze Polski i Europy w roku 1989.

Jerzy Turowicz, z delikatnym uśmiechem, z nieśmiałą stanowczością, był tego Odrodzenia zwiastunem, współtwórcą, patronem. To dla mnie sens jego obecności, którą naznaczył lata powojenne. I dlatego dzisiaj, w dniu jego odejścia od nas, z ulicy Wiślnej, z tego Domu, jednego z jakże nielicznych, jakie mieliśmy, myślę o jego obecności wśród nas zarazem z wdzięcznością i z cieniem lęku o przyszłość. Z wdzięcznością, że był, że dostaliśmy ten dar, jakiemu na imię Jerzy Turowicz. Dzięki niemu było barwniej, żywiej, mniej szaro i jednostajnie. On przyczynił się w znacznej mierze do tego, że walec, który przetoczył się przez nasze ziemie i nasze losy (a komunizm czy jego współrzędne - faszyzm, nacjonalizm - to tylko przejawy najbardziej widoczne tego kataklizmu duchowego i materialnego, tej martwicy, tej urawniłowki, tego zglajchszaltowania), nie doprowadził do jeszcze większej katastrofy.

Na wiadomość o jego śmierci, jak zapewne wielu osób, szukałem wsparcia w skierowanym do niego wierszu Czesława Miłosza "Café Greco", który jest wspaniałym wyrazem wdzięczności i podziwu: "pięknieje dar mądrości i zwyczajna dobroć". Tak, dar mądrości pięknieje w naszych oczach, bo z latami potrafimy go lepiej dostrzec i ocenić; tak, dobroć, choć nie była zwyczajna lub też była nią w bardzo szczególnym znaczeniu, stanowiła zasadniczy element tego daru, jakim była jego obecność. Zbigniew Herbert na 85. jego urodziny mówił o "sekrecie łagodnej siły i nieśmiałej stanowczości". To chyba wszystkich uderzało. To chyba była esencja tego daru, daru mądrości, jaki od Jerzego Turowicza otrzymaliśmy.

Redakcja "Tygodnika Powszechnego", dziwnego tworu, powstałego, wydawałoby się, wbrew zasadom naszego wieku, tym minionym i tym uznawanym obecnie za przemożne, stoi dziś przed jakże trudnym zadaniem: jak sprostać dziedzictwu Jerzego Turowicza, jak ocalić i utrwalić otrzymany od niego dar? Nie mam żadnych rad ani przepisów. Mogę tylko powiedzieć, że towarzyszą jej moje najlepsze myśli, a także wyrazić przekonanie, że dobry duch Jerzego Turowicza, jego dar mądrości, jego delikatny uśmiech, kryjący w sobie sekret łagodnej siły i nieśmiałej stanowczości, pomoże i w przyszłości znaleźć właściwą drogę.

Wojciech Karpiński

Wiara i kultura

Jerzy Turowicz jest dla mnie człowiekiem, który w niezwykły sposób umiał połączyć wiarę z pełnym uczestnictwem w świecie kultury. Bardzo świadomie piszę "jest", a nie "był", kierując się nie tylko świadomością mojej wiary, która mówi, iż życie człowieka zmienia się, ale się nie kończy. Pisząc tak, mam na myśli przede wszystkim pewien wzorzec relacji religii i kultury, który Jerzy Turowicz ustanowił i który jest nadal żywy.

Obydwie te dziedziny chodziły od dawna różnymi drogami. Religia zamykała się w kościołach, kaplicach czy w intymności ludzkich serc. Kultura była publiczna i głośna, kształtowała ludzkie myślenie i ludzką wrażliwość. Wielu ludzi było religijnymi i kulturalnymi zarazem, ale żyli w swoistej schizofrenii, jakby w dwu światach, w dwu językach i dwóch typach wrażliwości. Religijni byli na pogrzebach i w wielkie święta, kulturalni na salonach i w teatrach.

Dla Jerzego postawą równie naturalną była modlitwa, jak zasłuchanie w muzyce. Powiadają, że Biskup Wojtyła zawsze przed wakacjami spotykał Jerzego Turowicza i pożyczał z jego legendarnego księgozbioru kilka najważniejszych nowości książkowych, jakie w ostatnim roku zostały wydane, chciał bowiem orientować się w tym "co się pisze i co się czyta". Konsultanta czytelniczego przyszły Papież wybrał wybornego, mało bowiem było ludzi równie znakomicie zorientowanych w sprawach kultury jak właśnie Jerzy Turowicz. I mało było takich, którzy potrafili trafnie doradzić biskupowi, co czytać.

To świadome i gorące uczestnictwo, zarówno w świecie wiary, jak i w świecie kultury, jest wielkim przesłaniem, jakie nam pozostawił Jerzy Turowicz. Stajemy wobec licznych zagrożeń, które mogą ten dialog uniemożliwić albo bardzo ograniczyć. Istnieje w Kościele tendencja, aby się zamknąć w zakrystiach, czyli w okienkach telewizyjnych, kościelnych pasmach radiowych i wyznaniowej prasie, na wyznaniowych uniwersytetach. Z drugiej strony padają głosy, odmawiające miejsca dla wiary w obiegu kultury, sądy stwierdzające, że o sprawach poważnych nie można dyskutować w zakrystii.

Ważne, aby jako powinność moralna pozostała w nas pamięć Jerzego Turowicza, człowieka głębokiej wiary i szerokich horyzontów kulturalnych. Spotkanie i wzajemne współuczestnictwo wiary i kultury muszą być kontynuowane, jeżeli ma trwać kultura a wiara ma być prawdziwie powszechna. Jak "Tygodnik"...

Jan Andrzej Kłoczowski OP

Nieskażony kłamstwem

Myślę sobie, że Jerzy Turowicz był człowiekiem dobrym z natury, nie zaś z kultury, nie z doktryny jakiej, nawet nie z wiary. Taki po prostu był, takim go Pan Bóg stworzył, by światu dobro rozdawać. Mam poczucie, że każdy stawał się lepszy w jego obecności. Są tacy ludzie, choć pewnie małoliczni, a ich obecność obala złowrogie podejrzenie, że świat jest dziełem Złego. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach go poznałem. Nasze spotkania były dość rzadkie, pamiętam je jednak z różnych miejsc: z Paryża, z Rzymu, z Pragi, z Oxfordu, o Warszawie i Krakowie nie mówiąc. Nie wiem, jak pracował w "Tygodniku Powszechnym" i jak nim zawiadywał, w szczególności, gdy wymagało to nieustającej czujności i taktycznych zabiegów, by omijać rafy i miny zastawiane przez ciemięski reżim, ledwo takie pismo tolerujący, a przez kilka lat nie tolerujący go w ogóle, pewien jednak jestem, że Jerzego to głównie zasługa, iż "TP" poza tym, co uczynił dla chrześcijaństwa i Kościoła, był jednym z nielicznych filarów niezawisłej kultury w Polsce i to takim filarem, co przetrwał te dziesięciolecia nieskażony komunistycznym kłamstwem, choć nieprzerwanie nękany przez cenzurę i inne środki represji. Jest to jeden z cudów stulecia, ale cuda nie zdarzają się po prostu z wyroku Opatrzności, wymagają także obecności ludzi mądrych, czystych, wiary pełnych. Jakoż obaj, Jerzy i "TP" (bo człowiek i dzieło są tu nierozdzielnie zrośnięte), gdy tylko z peerelowskich bagien się wydostali, ściągnęli na siebie ataki tych rozwścieczonych "katolików", co im wybaczyć nie mogli ich stanowczego potępienia antysemityzmu, tej pozornie antyżydowskiej, a naprawdę antypolskiej francy, ani krytyki różnych obskurantyzmów i głupot pseudoreligijnych, ani rozumu i zdolności do argumentacji rzeczowej, ani wreszcie wiary, o ile różni się wiara od nienawistnego fanatyzmu.

Kiedym po dwudziestoletniej nieobecności, w końcu roku 1988 do Polski przyjechał - jeszcze za dawnego reżimu, bardzo już jednak nadwątlonego i pokaleczonego ręką własną, tj. własną nędzą umysłową i moralną - jednym z pierwszych spotkanych był Jerzy właśnie. Zrobił ze mną wielogodzinną rozmowę dla "TP", gdzie między innymi przyznałem się do niektórych grzechów swoich. Rozmowa ta została, jak należało oczekiwać, w całości przez cenzurę skonfiskowana, po czym - czego doprawdy oczekiwać nie należało - w całości "zwolniona" (jak się mówiło) do druku. Był to chyba mój debiut w "TP".

Postawiłbym Jerzemu pomnik na Rynku, ale myślę, że on chyba wcale by tego nie chciał, a z pewnością mu na tym nie zależy.

Leszek Kołakowski

Świecki, sól ziemi

Ostatni raz spotkałem Jerzego Turowicza w marcu 1995, kiedy byłem w Krakowie na obchodach 50. rocznicy powstania "Tygodnika Powszechnego". Zauważyłem, że zaczyna mieć kłopoty ze zdrowiem. Tym większe wrażenie zrobiła na mnie cierpliwość, z jaką znosił fakt, że przyjaciele i współpracownicy zawsze Jego wysuwali na środek, gdy tymczasem On sam nie przepadał zbytnio za takimi uroczystościami. Uświadomiłem sobie wtedy, że kto w Polsce mówił o "Tygodniku Powszechnym", ten miał na myśli Jerzego Turowicza - i odwrotnie.

W czerwcu 1992 mogłem po raz pierwszy przyznać nagrodę związaną z moim nazwiskiem (Kardinal-König-Preis - red.). Poprosiłem wówczas radę fundacji, zarządzającej tą nagrodą, aby wybrała kandydata, którego nazwisko jest drogowskazem w naszych czasach. Wybór padł na Jerzego Turowicza, co napełniło mnie szczególną satysfakcją. I gdy wkrótce potem mogłem osobiście wręczyć w Wiedniu tę nagrodę redaktorowi naczelnemu "Tygodnika", gest ten został powszechnie odebrany jako przykład żywego i odważnego apostolatu świeckich w Kościele. Słusznie powiedział wtedy ówczesny ambasador RP w Wiedniu, Władysław Bartoszewski, że "Tygodnik" był fenomenem w całej Europie wschodniej.

Pamiętam, że po raz pierwszy usłyszałem o Jerzym Turowiczu i "Tygodniku Powszechnym" od Richarda Barty, redaktora naczelnego katolickiej agencji prasowej Kathpress. Osobiście poznałem Go podczas mej pierwszej podróży do Polski w 1963 r. Towarzyszący mi wtedy kardynał Wyszyński opowiadał obszernie o tej odważnej i wyjątkowej gazecie. Później widziałem się z Turowiczem jeszcze wiele razy, na Soborze Watykańskim II albo na różnych spotkaniach międzynarodowych. Ponieważ w rozmowie był On bardzo powściągliwy, dopiero od innych osób mogłem usłyszeć o ryzyku, jakie wiązało się z wydawaniem "Tygodnika". Sam Turowicz mawiał tylko, że on i jego koledzy mieli dużo szczęścia, mogąc walczyć o wartości chrześcijańskie w warunkach totalitarnego reżimu komunistycznego. Widziałem też przyjaźń, jaka przez te wszystkie lata łączyła Turowicza z księdzem, potem biskupem i arcybiskupem, który zanim został Janem Pawłem II wiele razy pisał artykuły do "Tygodnika".

W Konstytucji Dogmatycznej o Kościele "Lumen Gentium", w trzecim rozdziale, Sobór Watykański II określił stan i działalność osób świeckich. Czytamy tam, że Sobór zajmował się obszernie urzędami hierarchicznymi, aby potem zwrócić swą uwagę "na stan tych wierzących, których określa się mianem »świeckich«", ponieważ "namaszczeni pasterze wiedzą bardzo dobrze, jak wiele dla dobra całego Kościoła mogą wnieść osoby świeckie".

Dalej czytamy, że "w szczególny sposób świeccy są powołani do ukazywania obecności Kościoła oraz do działania w tych miejscach i okolicznościach, w których tylko poprzez nich Kościół może stać się solą ziemi".

Nie znam lepszej ilustracji do tych słów, niż dzieło życia Jerzego Turowicza. "Tygodnik Powszechny" wniósł wielki wkład w formowanie katolickiej i intelektualnej elity Polski. Do dziś reprezentuje on "katolicyzm otwarty", jest zaangażowany w posoborową odnowę Kościoła, w dialog ekumeniczny, a także w dialog z nie-chrześcijanami i niewierzącymi.

Gdyby moja droga miała mnie znów zaprowadzić do Krakowa, chciałbym pomodlić się przy grobie Jerzego Turowicza - i pochylić z wdzięcznością głowę przed Jego dziełem.

Kard. Franz König

Kard. Franz König (lat 93) - emerytowany arcybiskup Wiednia, od lat 50. budował kontakty między Kościołem w Polsce i na Zachodzie, działał na rzecz dialogu z niewierzącymi.

Koraniczna modlitwa

Zwracam się do Rodziny Świętej Pamięci Redaktora Jerzego Turowicza, zwracam się z mym muzułmańskim obolałym sercem, aby przesłać na ręce Jego Najbliższych kondolencje, te jak tylko można sobie wyobrazić - najgorętsze!

Dzielę ów niewysłowiony ból Rodziny Zgasłego, w trakcie pisania w duchu odmawiam koraniczną modlitwę za spokój duszy Jerzego Turowicza i żarliwie, bo tatarsko zapewniam, że pamięć Redaktora Naczelnego "Tygodnika Powszechnego" nigdy nie przestanie w mym świecie wewnętrznym jaśnieć.

Przygodne z Nim korespondencyjne kontakty są mi dzisiaj szczególnie drogie. I tak już ze świadomością, że Jego nie ma wśród nas, ale z mocną wiarą w istnienie wiecznego TAM, dokąd Stwórca Go tego poranka powołał, pozwalam sobie zakończyć me słowa.

I jeszcze jedno: jak Go wielbiłem, nadal będę wielbić tradycję "Tygodnikową", którą zapoczątkował i która jest żywym Jego wcieleniem!

Z wyrazami kornej czci!

Musa Maciej Konopacki

Smutek

Drodzy,

to jest cios dla "Tygodnika", ale i dla nas wszystkich, którzyśmy znali Jerzego. Był jak mądrość i światło. Po jego odejściu świat się zrobił nagle raz jeszcze pusty.

"Tygodnik" oczywiście zostanie, ale choć będzie wierny pamięci Jerzego, już nie będzie taki sam.

Katolicki znaczy powszechny. Jerzy był jednym z tak niewielu, którzy to nie tylko rozumieli, ale wcielali w życie. I dlatego odejście Jerzego jest tak przeraźliwie smutne.

Przyjmijcie współczucie, ale wszyscy musimy dzielić ten smutek.

Jan Kott

Czystość zasad

Moje uczucia wobec śmierci Jerzego Turowicza są takie same jak bardzo, bardzo wielu osób. Okazało się więc, czy raczej tylko potwierdziło, że istnieje szczególna wspólnota jego admiratorów. (Napisałem "Jego" dużą literą, ale po chwili jednak wstawiłem małe "j", pasujące do jego naturalności i skromności.) Choć ta śmierć jest bolesnym ciosem, istnienie takiej wspólnoty dodaje otuchy. Mam nadzieję, że zostanie w nas wszystkich coś z jego mądrości, dobroci, otwartości. Na pewno na długo pozostanie on ważnym punktem odniesienia w kontrowersjach i wyborach z pogranicza polityki, moralności, religii. Jego życie jest nauką jak zachować czystość zasad, ale nie za cenę izolowania się od polityki.

Jego postawa otwartości oznaczała między innymi katolicyzm otwarty na świat. Można zapytać, co jest przyczyną: postawa osobistej otwartości czy światopogląd, formacja otwartego Kościoła? Mam przekonanie, że każda religia zawiera potencjał zarówno interpretacji zamkniętej jak i otwartej. Pierwotne są indywidualne postawy. Jednak ważne jest, by systematycznie rozwijać interpretacje otwarte. Łączenie religii z liberalizmem to wyzwanie naszych czasów. Jerzy Turowicz podjął je w Polsce bardziej niż ktokolwiek inny.

Od 1968 roku stopniowo poznawałem formację  katolicyzmu otwartego i wiele temu zawdzięczam w moich poszukiwaniach, które można by zapewne nazwać dążeniem do judaizmu otwartego na świat, a zarazem związanego z polskością. Sądzę, że podobnie odczuwa to więcej polskich Żydów średniego pokolenia. Jerzy Turowicz był zainteresowany wynikami tych poszukiwań i naturą obecnego procesu "dezasymilacji", który pewną liczbę Polaków o żydowskich korzeniach prowadzi do aktywnego uczestniczenia w życiu żydowskim.

"Tygodnik" zawsze konsekwentnie przeciwstawiał się antysemityzmowi. W przeciwieństwie do tych, którzy nazywają go "Żydownikiem Powszechnym", rozumiem, że robił to nie tylko dla Żydów, ale przede wszystkim z myślą o zdrowiu polskiego życia społecznego. Dzięki swemu redaktorowi pismo od dawna stało się forum przezwyciężania typowej w Polsce postawy obronnej: jeśli Żydom było źle, to nigdy z powodu Polaków, a zresztą Polakom było nie lepiej. Zasłużenie sławne artykuły Jana Błońskiego i ks. Stanisława Musiała są tego najlepszym przykładem. Choć to nastawienie było obecne zawsze, mam poczucie, że Jerzy Turowicz przeszedł ewolucję. Na pamiętnej konferencji w Oksfordzie w 1984 roku - pierwszym reprezentatywnym spotkaniu historyków polskich, izraelskich i zachodnich na temat historii Żydów w Polsce - nie miał on głębokiego zrozumienia żydowskich doświadczeń w Polsce i wpływu, jaki wywarły one na widzenie naszego kraju przez Żydów zagranicznych. Jednak jego otwartość umożliwiła mu zgłębienie tych spraw. Obyśmy wszyscy mogli być równie otwarci i chłonni!

Dialog chrześcijańsko-żydowski jawi się teraz - na przekór trudnościom i kontrowersjom - jako coś oczywistego. A przecież jeszcze nie tak dawno był nie do pomyślenia. Wśród czynników, które wpłynęły na tę zmianę w warunkach polskich, jest uważna, systematyczna, niezłomna praca u podstaw Jerzego Turowicza.

Stanisław Krajewski

Stanisław Krajewski - współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów oraz przewodniczący Forum Żydowskiego

A mnie się dzisiaj śniło

Zadzwoniłam kiedyś do Jerzego Turowicza, żeby pogadać. Spytał, czy nie wybieram się do Krakowa. Powiedziałam, że chciałabym pójść na wystawę Chagalla.

- A mnie się dzisiaj śniło, że tam poszedłem - powiedział. - Ja już nie wychodzę na ulicę, ale w tym śnie jakoś zsunąłem się po schodach, powolutku podreptałem do muzeum, a kiedy stanąłem przed drzwiami, okazało się, że są zamknięte. Nie zobaczyłem Chagalla i wróciłem do domu. Powiedziałam: - Przecież można by zorganizować Panu tę wyprawę... - E, nie - powiedział. - Już za późno. Już tego Chagalla nie zobaczę...

Kiedy usłyszałam, że umarł, pomyślałam, że tam, gdzie teraz jest, otworzą się przed nim wszystkie drzwi, a Chagall osobiście mu pokaże miejsca i obrazy najpiękniejsze.

Naturalnie - jeżeli w ogóle jest jakieś TAM...

Hanna Krall

Niezawodność

Jerzy Turowicz nie żyje, a ja nie płaczę, bo wiem, a w każdym razie domyślam się, jak Pan Bóg go potraktuje, tylko zastanawiam się, jak to bywa przy takich okazjach, jakby wyglądało moje życie bez niego i bez "Tygodnika Powszechnego". Teraz łatwo sobie wyobrazić inne ewentualności, ale jakże wiele trzeba było mieć szczęścia, żeby dokładnie trzydzieści lat temu trafić do "Tygodnika". Dla ludzi wychowanych, po części w wyniku zbiegu okoliczności, w twardej niechęci do komunizmu i dla ludzi, dla których nie zawsze i nie we wszystkim polski Kościół był przedmiotem podziwu, ale którzy nie chcieli wcale go porzucać, nie było po prostu innego miejsca.

To brzmi negatywnie, ale trzeba pamiętać o przyjemnościach rozmowy z Jerzym, czy tylko bycia obok niego, bo przecież bardzo rozmowny to bywał szalenie rzadko. Pewnie wszyscy będą wspominali jego wielkość, więc ja wspomnę, jak znakomicie opowiadał dowcipy, jak bardzo potrafił się śmiać w redakcji, kiedy równie świetnie czynił to Mietek Pszon. Przyjaźń z "Piwnicą pod Baranami" i łatwość kontaktów z ludźmi polegała, w przypadku Jerzego, nie na głębokich rozważaniach, wielkich słowach (wstydził się wszelkiego nadęcia czy patosu), lecz na prostocie i poczuciu niezawodności. Jerzego nie można było zawieść i mam poczucie, że teraz, kiedy go już nie ma, także nikt z nas, bliskich jego światu, Go nie zawiedzie.

Marcin Król

***

Przekazuję wyrazy głębokiego współczucia "Tygodnikowi Powszechnemu", jego Czytelnikom i Współpracownikom Jerzego Turowicza.

Odszedł Człowiek mądry i dobry. Stworzył pismo, które dalece przekroczyło wymiar cotygodniowej gazety. Jerzy Turowicz i ludzie, których zgromadził wokół siebie, stali się ośrodkiem myśli i wartości chroniących polską tożsamość, tworzących podstawy dla demokratycznego państwa.

Tradycja i otwartość, niezłomność zasad, ale i tolerancja Jego "Tygodnika" pomagały w dialogu, poszukiwaniu pokoju społecznego i wysiłkach na rzecz Polski, która byłaby domem nas wszystkich.

Wspominam wszystkie nasze kontakty. Zarówno przy Okrągłym Stole, jak i związane z Jego pracą w Kapitule Orderu Orła Białego. Będę pamiętał Jego życzliwy uśmiech.

Odszedł wrażliwy i odważny Obywatel. Ponieśliśmy wielką stratę.

Rzeczpospolita winna jest Mu najlepszą pamięć.

Aleksander Kwaśniewski

Prezydent RP

Chrystusowe posłanie pokoju

W Jerzym Turowiczu my wszyscy utraciliśmy wielkiego publicystę, szczerego i uczciwego człowieka oraz przekonanego chrześcijanina, który także w Niemczech cieszył się ogromnym szacunkiem i miał wielu przyjaciół w naszym Kościele, w szczególności w Centralnym Komitecie Katolików Niemieckich. W roku 1995 otrzymał On jedno z najwyższych odznaczeń, jakie przyznaje państwo niemieckie - Federalny Krzyż Zasługi RFN.

Od założenia "Tygodnika Powszechnego" w roku 1945 aż do swej śmierci kierował nim jako redaktor naczelny, prowadząc to pismo przez zawirowania i burze ery komunistycznej. W tamtych czasach "Tygodnik" jako forum inteligencji katolickiej stwarzał przestrzeń wolności ducha w samym środku ideologicznej indoktrynacji. W takiej sytuacji potrzebni byli ludzie tacy jak Turowicz: mający silną wiarę i żyjący jej zasadami. Ich wewnętrzna integralność ujawniała się niezwykle silnie w sytuacjach granicznych - jak w roku 1953, gdy po śmierci Stalina redakcja "Tygodnika" odmówiła, mimo grożących sankcji, wydrukowania nekrologu dyktatora. Władze odebrały wówczas "Tygodnik" jej prawowitej redakcji i przekazały na kilka lat wiernemu reżimowi stowarzyszeniu "Pax". Powszechnie znane są, także w Niemczech, zasługi Jerzego Turowicza i jego wpływ na przełom polityczny, jaki dokonał się w Polsce w roku 1989.

Jerzy Turowicz był świadkiem cierpień Polski podczas okupacji niemieckiej. Dowiódł wówczas swej odwagi i stałości, uczestnicząc w podziemnym życiu kulturalnym, w tajnych grupach teatralnych i podziemnych czasopismach. Mimo tych bolesnych doświadczeń po II wojnie światowej zaangażował się na rzecz pojednania z Niemcami. Wiele lat później mówił, że jego głównym motywem było zawarte w Ewangelii Chrystusowe posłanie pokoju. Dlatego w połowie lat 60. Jerzy Turowicz bronił publicznie wymiany listów między biskupami polskimi i niemieckimi przed atakami władz komunistycznych.

Duchową postawę Jerzego Turowicza kształtowała prawdziwie katolicka otwartość na świat, w duchu Soboru Watykańskiego II. Jako korespondent "Tygodnika" i autor relacji z Soboru, miał On wielki wkład w publicystyczne rozpowszechnienie jego idei w Polsce. Niekwestionowane są także Jego zasługi dla dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.

Dzisiaj, kiedy znajduje się już po drugiej stronie tego życia, pragniemy Mu za to serdecznie podziękować.

Niechaj Pan w chwili zmartwychwstania da Mu uczestnictwo w swym bogatym życiu, a wszystkim, których Jego odejście okryło smutkiem, udzieli pociechy i wsparcia.

Bp Karl Lehmann

Bp Karl Lehmann - przewodniczący Konferencji Episkopatu Niemiec i biskup-ordynariusz Moguncji.

Żegluga

Kiedy tuż po wojnie przyjechałem z rodzicami jako repatriant lwowski do Krakowa, demon poetycki mnie porwał i zacząłem z wierszami po redakcjach chodzić. Zewsząd mnie wyrzucano, aż trafiłem na tę samą ulicę, przy której do dzisiaj "Tygodnik" się mieści. Poznałem ówczesny skład redakcji: był tam ksiądz Piwowarczyk, był Jerzy Turowicz, naczelny redaktor, były panie Starowieyska-Morstinowa i Morstin-Górska. Mile zaskoczyła mnie, wtedy szczeniaka nieśmiałego i dopraszającego się łaski, ciepła temperatura przyjęcia - i zaczęło się drukowanie moich wierszy, a czasem i prozy. Turowicz mnie przez to w pewnym sensie ukierował, uformował, a matkowała mi pani Zofia Starowieyska-Morstinowa, aż za dobra kobieta - zawsze mówiłem, że miała zbyt miękkie serce, żeby być prawdziwym krytykiem literackim.

Zacząłem tam coraz częściej chodzić. Rozpoczynała się wtedy - by użyć zwięzłej przenośni - długa i trudna żegluga "Tygodnika" po niebezpiecznych i coraz bardziej sztormowych wodach, pośród mielizn, a zwłaszcza raf podwodnych. Niemal równolegle wystartował "Tygodnik Warszawski", obrał ostrzejszy kurs, taki na zderzenie, i poszedł na dno, chociaż i z wiejącą banderą. Zdaje mi się, że Turowicz przyjął strategię optymalną. Dać się zatopić z wielkim honorem na samym początku tej socrealistycznej imprezy, zwłaszcza kiedy - nie wiedzieliśmy tego - szło się kursem prostym na stalinizm, byłoby chwalebne i heroiczne, ale jaki stąd pożytek dla czytelników? Turowicz szedł halsem, cały czas pod wiatr, raz lewym halsem, raz prawym, nie w sensie politycznym oczywiście. Nie można iść prosto pod wiatr i on musiał dokonywać pewnych uników, wymagało to dużej umiejętności i sprawności: on był zarazem twardy i giętki. Zbliżał się do granicy tego, co było wtedy niewypowiadalne, czasami ją przekraczał i wtedy coś wylatywało, ale zawsze była już gotowa, złożona zastępcza kolumna i redaktor z metrampażem zmieniali układ, żeby uratować numer. Są teraz mędrcy, zwłaszcza na skrajnej prawicy, którzy mają mu za złe, że "kolaborował", ale był to taki rodzaj kolaboracji, dzięki któremu "Tygodnik Powszechny" stał się jedynym pismem tego rodzaju od zachodniej granicy NRD aż do Kamczatki i cieśniny Beringa, które nie było ani partyjne, ani się nie znajdowało pod patronatem jakiegoś "sojuszniczego stronnictwa" jak SD, tylko zachowało niezależność. I tę niezależność wewnętrzną bardzo dobrze się w nim wyczuwało.

Widziałem to najpierw z bliska - w latach 1946, 1947 - a w 1948 zaczął się mój kryzys. Odszedłem z "Tygodnika", bo mi w Warszawie zagrożono, że jak nie przestanę tam publikować, to żadnej książki nie wydam. Kiedy zmarł Stalin, byłem akurat w Zakopanem i deliberowaliśmy, czy wypada w dniu jego pogrzebu zjeżdżać z Kasprowego; mieliśmy już jednak miejscówkę, tośmy i zjechali. Powróciwszy dowiedziałem się, że ponieważ Turowicz stanął okoniem i nie chciał żadnych laurów post mortem publikować, pismo zostało zamknięte i Szwarcenberg-Czerny je przejął. To były najgorsze czasy, nie tylko w rozumieniu duchowym; Turowicz nie miał żadnych materialnych zabezpieczeń, nie siedział on nigdy na workach ze złotem. Kiedy po Październiku ’56 Gomułka oddał "Tygodnik", Turowicz zaczął numerację od numeru, który ostatni redagował, słusznie unieważniając w ten sposób całą tę serię pisma, która wychodziła pod PAX-em, kiedy skóra została, a wilcy wyjedli wnętrzności.

Potem sporadycznie próbowałem wrócić. Napisałem dla Turowicza recenzję z "Dziecka przez ptaka przyniesionego" Kijowskiego, ale cenzura ją zdjęła. W późnych latach 70. stałem się już tzw. konfidentem, bywałem na posiedzeniach redakcji, przeważnie nic nie gadałem, tylko słuchałem. Przychodziłem też do Mieczysława Pszona na rozmowy polityczne, a czasem i do Turowicza, który naprawdę miał mało czasu, bo zajmował się wszystkim, nie tylko "Tygodnikiem", ale i losami katolicyzmu polskiego dosyć silnie oprymowanego przez władze. Starał się przy tym nie tylko utrzymać linię, ale i zespół. Kiedy siadywałem na redakcyjnych skórach - jeszcze i w dawnych latach - zauważyłem rzecz charakterystyczną. W czasie obrad, kiedy na tablicy rysowało się skład numeru, Turowicz mało mówił. Był obecny, czasem coś naprostował; był po prostu kimś między sternikiem a kapitanem. Stwarzał jednak jednolitość ducha, który łączył rozmaite bardzo charaktery.

Dosyć późno dostrzegać też zacząłem osobliwą dwutorowość redakcyjnego żeglowania z jednej strony Giedroycia, z drugiej Turowicza. Tworzą oni dziwną parę, która tylko w tym sensie się dobrała, że obaj to, mówiąc prymitywnie, prawdziwi patrioci; dziś nie wolno powiedzieć "prawdziwi Polacy", bo znaczy to coś okropnego. Różnica była taka: Giedroyc siedział w Paryżu, miał czułki wprowadzone do kraju, ale jednak nigdy nie żył w środku PRL, natomiast Turowicz cięgi brał na miejscu. Wielu decyzji nie można było właściwie ocenić z zewnątrz, kiedy się nie znało trudnej do określenia atmosfery państwa dążącego do tego, ażeby się stać państwem totalitarnym. Polska nigdy się nim nie stała ze względu na panujący bałagan, byliśmy, jak wiadomo, najweselszym barakiem w obozie...

Zgadzam się z panią Rutą Buczyńską, która w "Wyborczej" napisała, że Turowicz należał do małej garstki ludzi naprawdę niezastąpionych. Nie był oczywiście wszechmocny - co jednak mógł, to zrobił. Gdzie są ci, którzy potrafili zrobić więcej w tych najgorszych czasach? Mówić teraz jest strasznie łatwo - słowu powiedzianemu grosz cena - ale wtedy, jak się tak gwałtownie zmieniały polityczne klimaty i temperatury w Polsce, wymagało to niesłychanie subtelnego wyczucia sytuacji, tym bardziej, że redakcja raczej nie miała swoich tzw. wiewiórek w Politbiurze. Trzeba się było orientować podług sytuacji zewnętrznej. W redakcji wszyscy uważali, że gabinet naczelnego jest nafaszerowany jakimiś podsłuchawkami i od czasu do czasu wychodziło się na Planty, żeby otwarcie porozmawiać.

Był taki jeden dzień czerwcowy, dzień wyborów, kiedy wszyscy wracali od urn z dziwnymi uśmiechami. Komunę wtedy diabli wzięli, większość głosów padła przeciwko niej. Na drugi czy trzeci dzień pobiegłem do "Tygodnika", poszedłem prosto do sanktuarium Turowicza i jak nigdy wcześniej, nie mógłbym nawet powiedzieć, że świadomie, padliśmy sobie w ramiona. To był bardzo podniosły moment, bo czuliśmy, że się stała rzecz niemożliwa i nie przypuszczaliśmy, że dojdzie do tego, co teraz widzimy: Lepper i tak dalej. Zaczęliśmy się spotykać w zupełnie innej aurze, trochę początkowo zdziwieni wszystkim, co się stało. Pszon negocjował traktat z Niemcami, przychodziły tłumy zagranicznych korespondentów i nie trzeba było z nimi wychodzić na Planty. A przy tym wszystkim Turowicz pozostał taki sam, jaki był na początku.

Teraz widzę, że od chwili, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, aż do końca swego życia prowadził jedną i tę samą politykę - w granicach możliwości oczywiście. To niesłychanie rzadkie: czasy się zmieniają, tempora mutantur et nos mutamur in illis, a on się nie zmieniał. A co będzie teraz? Przezacny redaktor "Trybuny" zapytał mnie, czy "Tygodnik" będzie dalej istniał. Zapewniłem go, że nastąpi niechybnie reorganizacja redakcji, ale żeby się nie niepokoił zanikiem "Tygodnika", bo on nie zaniknie, aczkolwiek czas mamy fatalny.

Uwaga natury pseudofilozoficznej: nie jest wszystko jedno, czy zgon człowieka, któremu choć trochę na Polsce zależy, przychodzi w dobrym dla Polski czy w złym okresie. Mówiąc cum grano salis: szczęśliwi, którzy umierali w październiku ’56 albo zaraz po Okrągłym Stole, bo odchodzili z tego świata z poczuciem, że nastała dziejowa sprawiedliwość. Ale Polska jest trochę jak pacjent chory na serce, u którego następuje włókienkowe drganie i który wymaga tzw. defibrylacji mocnym uderzeniem elektrycznym. Najmocniejszym uderzeniem, które powoduje, że serce zaczyna znowu w Polsce bić, jest niestety rozbiór: wszyscy wtedy się jednoczą... Jak się zbierze trzech Polaków, to stworzą pięć partii - bardzo to smutne. Turowicz w granicach swoich ludzkich albo i nadludzkich możliwości starał się lać oliwę na bałwany wzburzonego morza, ostatnie perturbacje musiały go jednak trapić.

Teraz wszyscy zaczęli pisać o nim gwałtownie same dobre rzeczy. Jakbym się jednak nawet bardzo wysilił, ażeby jakieś jego błędy albo uchyby wykryć, to i tak nie potrafię. Nie wiem, czy go Papież zechce na ołtarze podnieść - wcale bym się jednak nie zdziwił.

Stanisław Lem

Cofam taśmę

Jerzy Turowicz umarł, chociaż od nas nie odszedł. W dniu Jego śmierci siedzieliśmy z Władkiem Bartoszewskim w Café Central. Rozmawialiśmy o Jerzym i nagłym pogorszeniu się Jego stanu zdrowia. Godzinę później dowiedziałam się o Jego śmierci. Potem dzwonili przyjaciele. Znajomi. "Czy już wiesz... Kończy się jakaś epoka... Nie ma powtórki z życia..." Odnalazłam kasetę filmową, na której Jerzy stoi z założonymi rękami, ze swoim ciepłym, półprzymkniętym uśmiechem... Cofam taśmę...

Jerzy Turowicz umarł, chociaż od nas nie odszedł.

Ewa Lipska

Do Anny Turowiczowej

W związku ze śmiercią Pani ukochanego Męża, razem z żoną chcemy złożyć wyrazy najserdeczniejszego współczucia. Chcemy dzielić tę żałobę razem z Panią, gdyż w Jerzym Turowiczu utraciliśmy prawdziwie ojcowskiego przyjaciela. Mąż Pani pozostanie w naszej pamięci jako człowiek spokojny, trzeźwo myślący, a przy tym pełen humoru. Będziemy się za Niego modlić.

Od roku 1973, kiedy poznaliśmy Jerzego Turowicza, mogliśmy wiele razy prowadzić z Nim długie i wyczerpujące rozmowy, czasem w Bonn, najczęściej jednak w Krakowie. Dzięki temu mogliśmy osobiście doświadczyć, z jaką prostolinijnością pracował On dla swego kraju i dla Kościoła. Jerzy Turowicz i Jego gazeta musieli pokonać przy tym niejedną trudność. Na początku źródłem tych trudności był reżim komunistyczny; natomiast po roku 1989 to przede wszystkim kręgi kościelne często i ostro krytykowały otwartą postawę "Tygodnika Powszechnego". Dla nas było to tym bardziej niezrozumiałe, że Mąż Pani był nie tylko człowiekiem głęboko wierzącym i wiernym Kościołowi, ale także dlatego, iż domagał się On od Kościoła w Polsce jedynie tego, co w swoich licznych dekretach ustalił Sobór Watykański II. Przez śmierć Pani Męża Polska, a w szczególności Kościół w Polsce, utraciły jedną ze swych największych postaci.

My, Niemcy, jesteśmy zobowiązani do szczególnej wdzięczności wobec Jerzego Turowicza. Bardzo wcześnie zaangażował się On na rzecz porozumienia i pojednania między Polakami a Niemcami. Licznym Niemcom, którzy odwiedzali "Tygodnik Powszechny", On osobiście albo Jego redakcyjni współpracownicy ukazywali inny obraz Polski. A poza tym wiele razy to On napominał nas, Niemców, abyśmy trwali przy wizji zjednoczenia naszej podzielonej ojczyzny. Taka postawa była tym bardziej niezwykła, że w tamtych latach wielu Niemców pogodziło się już z podziałem Niemiec i uznało go za nieodwołalny. Także dlatego jesteśmy Mu winni wdzięczność.

Jako pracownik Generalnego Sekretariatu Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich chciałbym powiadomić Panią, że przed dzisiejszym posiedzeniem władz Centralnego Komitetu jego członkowie wzięli udział w Mszy świętej odprawionej w intencji Pani Męża.

Chcemy dzielić z Panią ból i żałobę. Głęboka wiara Jerzego Turowicza pozwala nam jednak mieć nadzieję, że Jego życie nie skończyło się, ale tylko zmieniło. Źródłem pociechy niech będzie więc dla nas wszystkich świadomość, że u boku naszego Pana mamy teraz szczególnego orędownika.

Vincens M. Lissek

Bonn, 29 stycznia 1999

Vincens M. Lissek (ur. 1936 na Górnym Śląsku) od 1968 pracuje w Generalnym Sekretariacie Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich, gdzie zajmuje się współpracą z Polską.

Sługa Prawdy

Jerzy Turowicz, w jednym z najtragiczniejszych okresów Historii, wiernie i odważnie dawał świadectwo Prawdzie. Nieustannie, z siłą Ewangelii, budził sumienia; z cierpliwym miłosierdziem skupił, bez względu na istniejące między nimi różnice, wszystkich tych, którzy chcieli bronić wolności i godności Człowieka.

Będąc świeckim chrześcijaninem, był w oczach wszystkich znakiem Kościoła Chrystusowego i nadziei, którą Ten głosił.

Łącząc się w bólu z jego rodziną i jego przyjaciółmi, modlę się do Pana, by przyjął go w Swoim Pokoju i Swojej Radości, tak jak obiecał to dobrym i wiernym sługom.

Kardynał Jean-Marie Lustiger

Arcybiskup Paryża

Na pogrzeb Jerzego Turowicza

Cóż to za wielkie uciszenie i uspokojenie serc, że stajemy przy trumnie i ołtarzu Mszy Świętej z tą samą wiarą w Chrystusa, z którą żył i w której umarł śp. Jerzy Turowicz. Ona była fundamentem fundamentów: wiara w Boga i przeniknięte nią przeświadczenie o wartościach, od których nie ma dyspensy ani przetargu. Wartości, bez których zachowania człowiek i świat nie byłby ludzki. Marzec roku 1953 sprawdził te najgłębsze przekonania, które kazały katolikowi świeckiemu powiedzieć: "non possumus".

Jerzy Turowicz, chrześcijanin w Kościele i świecie, katolik świecki, przez całe swoje życie był zaangażowany w sprawy kultury, polityki, życia społecznego, w służbę słowa i w swoją własną rodzinę. W czasie II Soboru Watykańskiego i po jego zakończeniu był promotorem nowej świadomości Kościoła i katolików świeckich w jego wspólnocie. Podjął szanse i zadania refleksji i recepcji. Trzeba było iść i równocześnie szukać drogi. Był w tym człowiekiem mądrym.

Doświadczyłem tego z bliska zwłaszcza w dziedzinie apostolstwa świeckich. Przez 20 lat byliśmy razem w Komisji Episkopatu do tych spraw, powołani do niej przez Kardynała Wojtyłę, jej przewodniczącego. Jerzy Turowicz był człowiekiem dialogu, także w Kościele. Mogłem się tego uczyć jako świadek dialogu Kardynała Metropolity z Redaktorem Naczelnym i jego "Tygodnikiem". A szukanie dróg i podejmowanie decyzji po roku 1989 w mnogości diagnoz, modeli i projektów było sztuką szczególnie trudną...

Kraków i Kościół Krakowski zawdzięcza bardzo wiele śp. Jerzemu Turowiczowi, a ja zaznałem od Niego przez ponad 50 lat bardzo wiele przyjaznej życzliwości.

Chrystus mówi: "Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. A ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym!" Mówił to przy grobie Łazarza w Betanii. Mówi to przy grobie Jerzego Turowicza, w Tyńcu.

Ks. Kard. Franciszek Macharski

Arcybiskup Metropolita Krakowski

Klisze pamięci

Jerzy wprowadzał w życie redakcji spokój, ład i bezpieczeństwo. Ważna była zawsze fizyczna obecność. Odczuwało się ją poprzez ściany Jego gabinetu. Kiedy wyjeżdżał na dłużej, pękał rytm monotonnych zajęć, wkradał się jakiś nieporządek, chaos. Narastały napięcia i nerwowość.

Był Szefem niezwykłym: zawsze opanowany, umiejący wysłuchać innych, nie narzucający swoich poglądów. Mądry mądrością Eklezjasty, który wiele widział, wszystkiego doświadczył i niczemu się nie dziwi. Przygotowany na każdą sytuację, nawet na głupstwo i złość tych, którzy uważają się za mędrców. "Pokolenia przychodzą i odchodzą, a ziemia trwa po wszystkie czasy".

Wzór prawości i rzetelności. Nam, młodszym zdarzało się, że zapomnieliśmy odpisać na czyjś list, w porę przeczytać powierzony artykuł. Może nawet okazywaliśmy niecierpliwość, kiedy dochodziły do nas czyjeś żale, które wydawały się nam urojone. Wszystkie te słabości - zdawałoby się tak zwyczajne naturze ludzkiej - były poza Jerzym. Nie miały do Niego dostępu. Odpisywał na listy nawet szalone, cierpliwie tłumacząc czytelnikom swoje racje.

Nauczył nas, nie ucząc, czegoś bardzo istotnego w pracy dziennikarskiej, że w tym zawodzie obowiązuje pewien ethos - ethos uczciwości intelektualnej. Kiedy się go łamie, traci się na zawsze wiarygodność. Nie wystarczy talent, sprawność rzemiosła, ważna jest postawa zrozumienia i przyjaźni wobec każdego szukającego prawdy, szczególnie tego, który błądzi i porusza się po omacku. W "Tygodniku" nikt nigdy nikogo nie nawracał. Jerzy pozwalał każdemu być sobą. Gwałt intelektualny i ideologiczny nie miał prawa wstępu w przestrzeń, w której się poruszał. To właśnie przyciągało ludzi spoza kręgu katolickiego - osobowości wybitne: poetów, malarzy, muzyków, publicystów, chodzących niewydeptanymi ścieżkami. Była to przede wszystkim zasługa Naczelnego, redaktora otwierającego przed pismem horyzonty nowe, których jeszcze w pełni nie zgłębiliśmy.

Muszę to wyznać: Jerzemu Turowiczowi zawdzięczam niejedno wzruszenie religijne i podstawowy zrąb mojej metafizyki. W pamięci mam żywe obrazy Dni Skupień pracowników "Tygodnika" w zaciszu krakowskich i podkrakowskich klasztorów: u Jezuitów przy Kopernika, Kamedułów na Bielanach, Benedyktynów w Tyńcu, Bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej - dni wewnętrznej ciszy, zamyślenia, modlitwy. Przychodził na nie zawsze Redaktor Naczelny, jeśli nie był w dalekiej podróży. Czasem pełnił rolę lektora (natura obdarzyła Go piękną barwą głosu, a przy tym wykazywał nieprzeciętny respekt dla interpunkcji, rozkładu akcentów, intonacji frazy), odczytującego kartki z żywotów świętych podczas posiłków w klasztornych refektarzach. Te "kąpiele duchowe" dla drugiej generacji ludzi "Tygodnika", do której się zaliczam, miały kolosalne znaczenie. Integrowały i formowały środowisko. Pozwalały zbudować w czasach "realnego socjalizmu" wspólnotę świadomą swoich podstawowych celów i zadań. W tych dniach milczenia, ciszy i kontemplacji rodziły się najlepsze pomysły, hartowała się wola pracy dla umęczonej Polski, dla Kościoła.

Patrząc przez niemal pół wieku na utrudzonego Szefa: pochylonego z uwagą nad najdrobniejszym tekstem, korygującego błędy literowe, stylistyczne, piszącego do współpracowników obszerne listy, przeglądającego codziennie sterty gazet, czułem zawsze małą zazdrość i zarazem wielki podziw dla Jego umiejętności gospodarowania swoim czasem. Jerzy - wyłączam z tego lata choroby - miał czas na wszystko: na czytanie najnowszej poezji, koncerty muzyki rockowej, przedstawienia teatralne, filmy, zwiedzanie galerii sztuki, spotkania literackie i życie towarzyskie. Był po prostu wszędzie, gdzie się coś dobrego lub ważnego działo. Uważny, przyjazny ludziom, uśmiechnięty. Wrażliwy aż do bólu na każdy okruch dobra i piękna. Wiedza o życiu przysparza jednak i cierpień - jak zapisano w Księdze Eklezjasty. Bo "kolistą drogą wieje wiatr / i znowu wraca na drogę swego okrążenia".

Bronisław Mamoń

Fotografia

Oto zdjęcie, które przechowujemy z coraz większą pieczołowitością. Zostało zrobione w pierwszych dniach czerwca 1981 roku w mieszkaniu pani Anieli Urbanowicz na Nowym Świecie w Warszawie. Starzy przyjaciele obchodzą 82. urodziny pani Anieli w jej kuchni. Brat Roger był najpierw w Piekarach Śl. na pielgrzymce mężczyzn, następnie na pogrzebie kard. Wyszyńskiego. W Warszawie, jak prawie zawsze, zatrzymał się w mieszkaniu pani Anieli. Stamtąd następnego dnia rano pojechał wprost do Rzymu odwiedzić w szpitalu Papieża. To podczas tego spotkania, które przedstawia załączone zdjęcie, młodzi z Warszawy przynieśli snop polnych kwiatów, które brat Roger zawiózł zranionemu Papieżowi.

W tych dniach ze szczególną wdzięcznością myślimy o "Tygodniku", o panu Jerzym i wszystkich, którzy "Tygodnik" tworzyli i tworzą. Z braćmi, którzy znali państwa Turowiczów, próbujemy sobie przypomnieć wszystko, co nas łączyło. We wszystkich tych wspomnieniach jest już tyle odblasków tego Światła, w którego pełni żyje teraz pan Jerzy.

Brat Marek z Taizé

Jerzy i kontynuacja

Niełatwo przychodzi mi wypowiadać się o Jerzym Turowiczu w kilka dni po Jego śmierci. Myślę o Nim i o tym jak bardzo będzie brakowało w Polsce Jego autorytetu. Ale myślę także o dziele Jego życia, o "Tygodniku Powszechnym". I mam przeświadczenie, że sam Jerzy chciałby tego, aby teraz pomyśleć nie tylko o Nim, lecz i o przyszłości dzieła, które zostawia.

Kontynuacja tego dzieła wymaga sprostania tym miarom, jakie przez 53 lata wyznaczał "Tygodnikowi Powszechnemu" Jerzy Turowicz. Zmieniała się sytuacja, zmieniają się gusta, zainteresowania, potrzeby. Miara jednak pozostaje.

Nie wątpię, że zespół ludzi skupionych dziś w "Tygodniku" dobrze rozumie i trudności, i wielkość tej kontynuacji. Czy jednak w dzisiejszym polskim życiu, w polskiej kulturze i w Kościele w Polsce istnieje dostatecznie mocna i głęboka świadomość, że dzieło Turowicza stanowi część naszego wspólnego dobra i dziedzictwa? Czy więc, ponad wszystko inne, stosunek do kontynuacji tego dzieła kształtować będzie poczucie, że pismo to od ponad pięćdziesięciu lat stanowi instytucję polskiej kultury o znaczeniu narodowym?

Odszedł Człowiek, któremu bardzo wiele zawdzięczamy. Mało kto miał życie tak wewnętrznie bogate i tak wytrwale służył temu, co kochał.

Niebu przybył prawdziwy chrześcijanin - jak podobno miał powiedzieć kardynał Deskur na wiadomość o śmierci Turowicza. Wśród nas pozostało Jego dzieło: "Tygodnik Powszechny" - potrzebny dziś wolnej Rzeczypospolitej dla rozwoju kultury obywatelskiej, kultury namysłu i debaty. Potrzebny Kościołowi w Polsce w nowym czasie ewangelizacji.

Tadeusz Mazowiecki

O wolność, nie tylko Polski

Bardzo wcześnie, bo już od początku lat 50., Jerzy Turowicz zaangażował się na rzecz porozumienia między Polakami a Niemcami. Działalność ta była znienawidzona przez ówczesne władze komunistyczne PRL. Wśród wielu Polaków natomiast, pamiętających okropności panowania narodowosocjalistycznego, spotykała się z niezrozumieniem. Pomimo to Jerzy Turowicz poszedł tą właśnie drogą. Nie tylko sam szukał kontaktów z Niemcami i z niemieckimi katolikami, ale zachęcał swoich redaktorów i przyjaciół do szukania takich kontaktów - w tym także z niemieckimi politykami. Wiele z tych osób, które wówczas pracowały wspólnie z nami na rzecz zbliżenia polsko-niemieckiego, pozostaje do dziś naszymi przyjaciółmi.

Nakierowana na Niemcy działalność Jerzego Turowicza opierała się na przekonaniu, że porozumienie i pojednanie między Polakami a Niemcami jest najważniejszą przesłanką pokojowego współżycia w Europie. Mimo różnych przeciwności temu założeniu pozostał wierny aż do śmierci. Wraz z Jego śmiercią wszyscy straciliśmy wielkiego Polaka i wielkiego Europejczyka.

Jerzy Turowicz był na różne sposoby związany z Centralnym Komitetem Katolików Niemieckich. Brał udział w wielu Katholikentagach (odbywających się co dwa lata, wielotysięcznych zjazdach niemieckich katolików). Prowadził szereg rozmów z moimi poprzednikami na stanowisku przewodniczącego Centralnego Komitetu i zawsze miał otwarte serce na nasze sprawy. Chociaż sam nigdy nie zabierał publicznie głosu podczas Katholikentagów, troszczył się o to, aby występowali na nich jego redakcyjni współpracownicy i przyjaciele. Jako spiritus rector współpracy między katolikami z Polski i Niemiec wspierał działalność takich osób jak Józefa Hennelowa i Władysław Bartoszewski, a zwłaszcza Mieczysław Pszon. Był nie tylko sygnatariuszem, ale także jednym z ojców duchowych wspólnego oświadczenia polskich i niemieckich katolików na 50. rocznicę wybuchu II wojny światowej "O wolność, sprawiedliwość i pokój w Europie", opublikowanego 1 września 1989 roku.

Troszczył się o to, aby poprzez "Tygodnik Powszechny" polska opinia publiczna mogła poznać inny obraz Niemców i Niemiec niż ten, jaki rysowała wówczas propaganda komunistyczna. Patrząc na postać Jerzego Turowicza wielu ludzi z Niemiec, zwłaszcza młodych, mogło doświadczyć, co to znaczy pracować na rzecz wolności, sprawiedliwości i demokracji w warunkach komunistycznej dyktatury. Przez całe swe życie służył prawdzie i wolności; nie tylko wolności Polski, ale także innych krajów.

Hans Joachim Meyer

Hans Joachim Meyer - przewodniczący Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich. Przed rokiem 1989 mieszkał w Niemieckiej Republice Demokratycznej.

Turowicz i Jacques Maritain

Chciałbym coś powiedzieć o latach, kiedy formowała się osobowość Jerzego Turowicza, a więc o latach dwudziestolecia między pierwszą i drugą wojną światową. Był to ostatni okres, kiedy polska inteligencja brała dużo z Francji i na ogół znała język francuski. Młody Turowicz poruszał się, by tak rzec, po francuskiej orbicie, choć niekoniecznie znajdował tam to samo, co inni. Znajdował tam przede wszystkim katolicką myśl francuską, a w niej to zwłaszcza dojrzewały idee odnowy w Kościele, które przygotowały Sobór Watykański.

Francja miała wtedy wybitnych teologów, którzy pogłębiali "katolicyzm intelektualny" i wbrew procesom rozkładowym języka literackiego, pisali znakomitą, klarowną francuszczyzną. Największy jednak wpływ zarówno we Francji, jak za granicą, wywierał wtedy Jacques Maritain (1882-1973): ani duchowny, ani teolog z wykształcenia, laicki filozof, z rodziny protestanckiej, w młodości student Bergsona, którego filozofia skierowała go do rozmyślań o religii i przejścia na katolicyzm. Maritain wybrał za swój cel odnowienie tomizmu, który wtedy wydawał się beznadziejnie skostniały i nawet niezdolny przemówić do człowieku dwudziestego wieku. W wielu swoich książkach Maritain dowodzi, że mnóstwo zjawisk nowoczesności można skutecznie wyjaśnić posługując się systemem myśli zbudowanym przez św. Tomasza. I tutaj paradoks. W swoim powrocie do tomizmu Maritain nie był wyjątkiem, był natomiast wyjątkiem, jeżeli chodzi o wyciąganie z niego wniosków. Liczni zwolennicy "światopoglądu chrześcijańskiego" w takich krajach jak Włochy czy Portugalia posługiwali się pismami św. Tomasza dla uzasadnienia rządów autorytarnych i wyglądało na to, że samo to nazwisko stało się własnością antyparlamentarnej i antyliberalnej prawicy. Ta tendencja była Maritainowi zupełnie obca. Przeciwnie, jego tomistyczny katolicyzm był otwarty na zmienność i nie próbował jej zamrozić, tolerancyjny i ekumeniczny. W wielu ideach Soboru Watykańskiego można znaleźć ślad uważnej lektury książek Maritaina, który zresztą był jednym z nielicznych świeckich jego uczestników. Nie znaczy to jednak, że należał do skrajnie postępowego skrzydła, próbującego przepchnąć w komisjach najdalej idące reformy. Zdawał sobie sprawę z kosztów odnowy, z grożącego wiernym poczucia chaosu. W starości pisze jedną ze swoich najciekawszych książek, w której próbuje przywrócić właściwe proporcje pomiędzy zachowawczością i reformą. Jest to "Le paysan de la Garonne" ("Chłop z Garonny", 1966), próba wyłożenia prostym językiem swoich poglądów, sposobem "kawa na ławę".

Maritain przed wojną stał się mistrzem niedużych grup inteligencji katolickiej w różnych krajach. Również w Polsce, gdzie czytało go namiętnie środowisko czasopisma "Verbum" wydawanego w Laskach pod Warszawą, na którego też zaproszenie Maritain raz Polskę odwiedził. A właśnie młody Turowicz jak najbardziej był częścią tego właśnie środowiska, i bez wielkiej przesady można uznać "Tygodnik Powszechny" za kontynuację "Verbum" w nowych warunkach.

Tomizm w ujęciu Maritaina był czymś niemiłym zarówno dla duchownych, jak i świeckich tradycjonalistów, którzy posługiwali się tą filozofią dla umacniania swojej twierdzy albo wręcz dla propagowania totalizmu z dodatkiem przymiotnika "katolicki". Nazwisko św. Tomasza często pojawiało się na łamach "Prosto z mostu" i pism pokrewnych. Jak się zdaje, ta myśl średniowieczna zawiera w sobie jakieś pierwiastki, które, odpowiednio potraktowane, rozwijają się w nieoczekiwane formy, niby japońskie kwiaty z bibułki włożone do wody. Jednym z tych pierwiastków była ugruntowana logicznie pewność posiadania prawdy, nie pozwalająca odnosić się tolerancyjnie do błędu. Bo jeżeli posiadam prawdę, czyż mogę pozostawiać spokojnie w błędzie moich bliźnich, którzy się mylą? Kiedy następuje przerzut tego rozumowania w życie ludzkich społeczeństw, skutki nie są najlepsze.

Maritain rozbrajał te potencjalnie niebezpieczne ładunki w Tomaszowych pismach, zachowując jednak wierność wobec podstawowego przesłania, którym jest szacunek dla ludzkiego rozumu. Pociągał czytelników swoim zaciekawieniem współczesnością, szczególnie jej ciągłą fermentacją w nowych prądach filozofii, literatury i sztuki. I właśnie te aspekty jego dzieła najsilniej w Polsce oddziałały.

Maritaina trochę tłumaczono, choć jego zwolennicy czytali go głównie w oryginale. W latach trzydziestych (nie pamiętam daty) ukazała się "Sztuka i mądrość" - tytuł oryginału: "L’art et scholastique". Ta książka utrafiła w potrzeby młodego pokolenia adeptów literatury i była w ich kołach dyskutowana. Jeden z najbardziej obiecujących młodych krytyków, Ludwik Fryde, wręcz obrał Maritaina za swego przewodnika i cytuje go gęsto w swoim artykule-manifeście w pierwszym numerze czasopisma "Pióro". Pismo to w zamiarze jego redaktorów, Frydego i Józefa Czechowicza, miało otwierać nową orientację w polskiej poezji. Ukazał się tylko numer pierwszy, w 1939 roku, drugi spłonął w drukarni, Czechowicz zginął we wrześniu 1939, Fryde w 1942.

Jerzy Turowicz interesował się sztuką i był znawcą poezji. W swoich poglądach na tę dziedzinę wiele zaczerpnął z Maritaina, a ponieważ było to też moim przypadkiem, następowało współbrzmienie i rozumieliśmy się doskonale. Dotyczyło to warunków piękna dzieła sztuki: integritas (chyba można to przetłumaczyć jako pełnia), consonantia (harmonia), claritas (promienność?). Ale także od Maritaina pochodziła pewna nieufność Turowicza wobec sztuki czystej, uwielbiającej samą siebie. Ten rodzaj pojmowania sztuki pojawia się w ostatnich dekadach dziewiętnastego wieku i zbiega się z kryzysem wiary religijnej oraz poszukiwaniem jej substytutu. Maritain ostrzegał, pisząc negatywnie o tych, którzy uznali sztukę za "chleb anielski". Tutaj ja też się z nim zgadzałem.

Nie tylko w zakresie "Mądrości i sztuki" Turowicz był "maritainistą". Całe jego stanowisko wobec wielkich społecznych problemów stulecia i wobec Soboru Watykańskiego nosi cechy "Humanizmu integralnego" jak nazywa się jedna z maritainowskich książek. Rzecz dziwna, w swoich ostrożnych, zawsze wyważonych sądach, w darze umiaru, Turowicz jest bliski Maritainowi także temperamentem. Taki temperament rozmaicie jednak działa w zależności od warunków, w jakich wypadło mu się znaleźć. Turowicz miał być poddany próbom, których Maritain, szczęśliwie dla siebie, uniknął, choć jasno wypowiadał się przeciwko kolaboracji z Niemcami i, wybrawszy emigrację, "był głosem wolnych Francuzów De Gaulle’a". Turowiczowi przypadło teoretycznie niemożliwe zadanie założenia i utrzymania jedynego niezależnego pisma na obszarze od Łaby do Władywostoku. W jakim stopniu jego przyrodzonym zdolnościom i temperamentowi pomagała znajomość myśli Maritaina, będą mogli opowiedzieć jego bliscy współpracownicy. Warto jednak zauważyć, że jako redaktor i polityk był wystawiony na niezliczone pokusy stopniowego i maskowanego przejścia na pozycje marksistów, czego klasycznym przykładem była grupa "Paxu" wyznająca katolicyzm, a jakże, spod znaku św. Tomasza z Akwinu. Tutaj okazywały się pożytki z zaprawy w myśli rygorystycznej, ale nie totalitarnej. Jak się zdaje, inteligencja katolicka podczas wojny i zaraz po wojnie lubiła mówić o personalizmie Emmanuela Mouniera i może Turowicz coś tam o nim pisał. Gdyby jednak brał go poważnie, naraziłby swoją myśl na niejasność i wykrętność. Mounier w Polsce był znany właściwie tylko z drugiej ręki i jego legenda nie bardzo odpowiadała rzeczywistości. Bardzo postępowy i nawet lewicowy, wykazywał skłonność do sojuszów z rządami autorytarnymi. Podczas wojny otarł się o kolaborację z rządem Vichy (należąc do tzw. grupy Uriage), po to, żeby po wojnie przyłączyć się do chóru sławiącego państwo Stalina i pływać w zupie prokomunistycznego Paryża. Wynikało to chyba z chaotyczności i mglistości jego filozoficznych założeń. Wątpliwy przewodnik,  i cokolwiek o nim Turowicz myślał, dobrze, że nie stał się "personalistą" w pojęciu tego terminu u Mouniera.

Dużo tedy pokus i dzisiaj podziwiamy Turowicza za spokojne ich odsunięcie, mocą działającego w nim homeostatu. Jeden z kilku naprawdę wielkich ludzi dwudziestego wieku, był ukształtowany w Polsce międzywojennej, co odnotowuję z dumą, choć trzeba przyznać, że i wtedy w kraju katolickim należał do malutkiej mniejszości. Dla tej mniejszości wiele znaczyły pisma Jacques Maritaina, przynoszące wieść, że religia nie musi być sprawą wyłącznie obrzędową albo dodatkiem do politycznych haseł, że gmach wzniesiony przez katolickich filozofów i teologów jest wspaniałym labiryntem zasługującym na zwiedzanie. To teraz, kiedy drukują się artykuły na religijne tematy w "Tygodniku Powszechnym", "Znaku" czy "Więzi", można o tamtej budzicielskiej roli mniej czy bardziej zapomnieć. Osobowość i zakres działań Jerzego Turowicza nam o tym przypominają.

Czesław Miłosz

W sytuacji dialogu

Dla mnie Jerzy Turowicz był uosobieniem instytucji: "Tygodnika Powszechnego" i środowiska, które udało mu się stworzyć. Nie ukrywam, że to środowisko miało olbrzymi wpływ na moją formację duchową, zwłaszcza w młodym wieku, ponieważ czytałem "Tygodnik" już jako alumn w seminarium. W "Tygodniku" znajdowałem mocne duchowe oparcie.

Czytaliśmy z ogromną atencją nie tylko to, co zostało napisane, ale także jak zostało napisane, ponieważ był to dla nas głos katolicyzmu autentycznego i pogłębionego. Było to niesłychanie ważne w tamtych czasach, kiedy usiłowano stwarzać pozory, że wiara jest niegodna człowieka wykształconego, że jest to już tylko relikt przeszłości. Osoby tworzące środowisko "Tygodnika" były więc dla nas, ludzi młodych, dodatkowym motywem: ich przykład zachęcał do pogłębienia wiary. Znałem teksty Jerzego Turowicza i Jego współpracowników. Kiedy uczono nas historii ruchów rewolucyjnych, sięgaliśmy po książki historyczne Gołubiewa, Malewskiej, Parnickiego, Kossak-Szczuckiej, czytaliśmy Zawieyskiego i Żychiewicza. Chcę zaświadczyć, jak ważne było to w tamtych czasach.

Osobę Jerzego Turowicza poznałem późno, bo dopiero w latach 70. Nasze kontakty pogłębiły się, kiedy zostałem biskupem, a zwłaszcza gdy w 1986 roku zlecono mi prowadzenie Komisji Episkopatu ds. Dialogu z Judaizmem. Był On już wtedy człowiekiem bardzo znanym. W kontakcie osobistym mój szacunek, a nawet podziw dla Jego osoby pogłębiły się. Zobaczyłem w Nim człowieka autentycznej i głębokiej wiary, człowieka ogromnej kultury, a do tego życzliwego, otwartego, promieniującego dobrocią i spokojem.

Z drugiej strony Jerzy Turowicz potrafił być także bardzo stanowczy, umiał bronić swojego zdania i swych poglądów. Ale robił to z godnością, z poszanowaniem dla drugiego człowieka. Nie ukrywam, że uczyłem się od niego kultury dialogu i dyskusji. Był dla mnie oparciem w dialogu z judaizmem, gdyż posiadał w tym względzie ogromne doświadczenie. W chwilach trudnych i dramatycznych wiedziałem, że mogę na Nim polegać, poradzić się, i że uzyskam dobrą i wyważoną radę.

Wiem, że w niektórych środowiskach Jerzy Turowicz uchodził za filosemitę. Odpowiadając na takie zarzuty, chciałbym zwrócić uwagę, że osoby zajmujące się problemami polsko-żydowskimi, czy też szerzej chrześcijańsko-judaistycznymi, często znajdują się w takiej sytuacji - której sam zresztą doświadczam - że stają się rzecznikiem strony żydowskiej wobec Polaków i odwrotnie: rzecznikiem racji strony polskiej wobec Żydów. Sam kilka razy byłem świadkiem, jak na zjazdach międzynarodowych Jerzy Turowicz potrafił bronić autentycznej racji Polski, i jak potrafił przeciwstawiać się energicznie stereotypom i schematom o Polakach i tzw. polskim antysemityzmie. Byłem Mu za to ogromnie wdzięczny i cieszę się, że mogę dać publiczne świadectwo tej wdzięczności.

Podczas mojego ostatniego spotkania z Jerzym Turowiczem zadałem Mu pytanie: "Panie Jerzy, czy »Tygodnik« jest jeszcze, czy nie jest Pański?". Odpowiedział: "Są już w redakcji młodzi ludzie, którzy lepiej czują współczesne problemy, a mnie ciągle jeszcze tolerują...". Oczywiście było to powiedziane pół żartem, pół serio. Widać było tu Jego wielkoduszność: potrafił dać pole innym, a jednocześnie do końca czuł się ojcem tego wielkiego dzieła. Myślę, że słusznie.

Abp Henryk Muszyński

Spotkanie u mety

Załodze "Tygodnika Powszechnego", która utraciła swego Ojca-Założyciela i Redaktora Naczelnego w ciągu 53 lat istnienia pisma - przesyłam serdeczne słowa współczucia.

Odszedł od nas człowiek, który stał się jedną z najpiękniejszych postaci powojennego półwiecza. Przetrwał najtrudniejsze próby i od początku aż do końca pozostał rycerzem bez skazy. Łączył w sobie spokojną, heroiczną odwagę połączoną z mądrą rozwagą. Sterował przez pół wieku tą Arką Noego, którą stał się w najgorszych latach PRL założony przez niego "Tygodnik Powszechny". Zachował w niej nietknięte te wartości, których on sam był uosobieniem. Był niezłomnie wierny Kościołowi i Polsce, a także samemu sobie.

Polska traci w Jerzym Turowiczu jeden z nielicznych, wielkich autorytetów moralnych. Ja sam odczuwam boleśnie stratę przyjaciela, który mimo odległości był mi bardzo bliski. "Tygodnik Powszechny" walczył o zachowanie wolności ducha i umysłów sposobami, które były mu dostępne. Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa walczyła o to samo inaczej. Cel był wspólny i spotkaliśmy się u mety.

Żegnaj, Przyjacielu, który stałeś się światłem w mrokach.

Jan Nowak-Jeziorański

Jerzy i Pani Anna

Ks. Adam w tynieckim kazaniu pytał, skąd się w Nim to wszystko brało. Mówił o głębokiej wierze, wspartej szeroką wiedzą, o pokorze i nieśmiałości, a wreszcie o "darze przyjaźni i miłości". Patrzyłam wówczas na Panią Annę, siedzącą w ławce niedaleko mnie, drobną i szczupłą, niemal niedostrzegalną w tłumie. Myślałam o Jerzym, obserwującym  w Rzymie obrady Soboru, Jerzym w redakcji, na licznych spotkaniach, konferencjach, koncertach i wernisażach, Jerzym pracującym po nocach, bo niezależnie od długości wieczornych eskapad zadania na dany dzień musiały być wypełnione... I przyszło mi do głowy, że mógł robić to wszystko, bo miał przy sobie niezwykłą towarzyszkę, która być może przeczuwała, a potem już wiedziała, że jest żoną wielkiego człowieka. Niełatwe to zadanie. Zawsze na drugim planie, ale najważniejsza podpora, najwierniejszy towarzysz, kochający doradca, troskliwy opiekun, a nawet pamięć Jerzego - bo w ostatnich miesiącach zdarzało się, że jakichś szczegółów z przeszłości już nie pamiętał. Trzeba było ich wtedy zobaczyć. On (lekko poirytowany): "Anno, ale to ja przy tym byłem". Ona: "Ale ja pamiętam". On (bardzo zdecydowanie): "Pozwól więc, że najpierw ja opowiem, a potem ty sprostujesz". Opowiadał, ona prostowała, na co on (łagodnie): "Może rzeczywiście tak było..."

Pamiętam jakąś audycję telewizyjną z nimi obojgiem - entuzjastycznego prowadzącego, który chciał zakrzyczeć wszystkich, i Panią Annę, wyłamującą się z panującego wokół tumultu, wypowiadającą tylko dwa (przygotowane wcześniej?) zdania: "Bo mnie się wydaje, że najważniejsze w małżeństwie jest to, żeby się ze sobą nie nudzić. Otóż ja się nigdy z Jerzym nie nudziłam". Opowiadano mi o krakowskiej premierze "Tajemniczego ogrodu" Agnieszki Holland, z której wracali przez nocne miasto trzymając się za ręce...

A przecież 60 lat małżeństwa nie upłynęło na samej idylli. W ostatnich kilku latach Jerzy zaczął tracić siły. Odwiedzałam Go w domu i w szpitalu - chorowanie jest obecne w całym moim życiu, dlatego traktuję własną niepełnosprawność jako coś normalnego. Dla Niego, Prawdziwego Mężczyzny, nagła niemoc była jednak trudna do przyjęcia. Nie potrafiłam mu pomóc, obawiam się, że i Pani Anna nie potrafiła, ale widziałam jej wewnętrzny spokój i cierpliwe oczekiwanie, aż sam Jerzy przegryzie to w sobie. Jak to dobrze, że przegryzł i w jednym z ostatnich tekstów (w "Kontrapunkcie" o miłości) cytował starą piosenkę: "Serce to najpiękniejsze słowo świata..."

Janina Ochojska

Siateczka zmarszczek

Nie cierpiał laurek i panegiryków. "Jestem zdecydowanym przeciwnikiem kultu jednostki, zwłaszcza, gdy przedmiotem tego kultu staję się ja sam" - dokuczał dobrotliwie twórcom "Apokryfu", wydanego z okazji 85. rocznicy swoich urodzin, podczas urodzinowych obchodów w "Pałacu pod Baranami". I uśmiechał się swoim specyficznym, czarującym uśmiechem, w którym była autoironia, dobroć, odrobina zawstydzenia i dużo wzruszenia. Minęło ledwie trzynaście miesięcy od owej urodzinowej uroczystości, w której udział wzięły tłumy przyjaciół z Krakowa, z całej Polski, z całego świata. I nagle 27 stycznia zawalił się świat. "Już nigdy nie będzie tak jak było. Nikt nie wypełni tej luki" powtarzają ludzie. "Bo kto będzie pionem, miarą, wagą naszych poczynań?" Wraz z Jego odejściem, jak z odejściem ojca znikło poczucie bezpieczeństwa. - Dla kogo się teraz starać? Kto oceni? Kto pochwali? Kto, jeśli trzeba, zgani?

Zastanawiam się, jak ubrać swój smutek w słowa, a Jerzy, z fotografii umieszczonej w urodzinowym "Apokryfie" uśmiecha się rozbawiony. W przymrużonych oczach leciutka drwina, filuterne błyski, w uśmiechu tyle czułej serdeczności. Podczas emitowanej wieczorem w dniu śmierci audycji "Rozmowy na koniec wieku", nie mogłam oderwać oczu od jego twarzy. Nawet kiedy mówił o sprawach najbardziej poważnych i zatrważających, uśmiechał się. Jakby chciał słuchających uspokoić. Dodać im otuchy. Po raz pierwszy tak wyraźnie zobaczyłam tę siateczkę zmarszczek śmiechu biegnącą promieniście od kącików oczu ku skroniom. I uświadomiłam sobie jak chętnie się śmiał, mimo wszystkich smutków świata. I mimo smutków własnych, które przecież także go nie omijały. Więc zamiast pisać o własnym żalu, lepiej przypomnieć tę Jego radość życia i pogodę ducha, którą promieniował przez tyle nie najłatwiejszych i nie najweselszych lat. Właściwości, które wydają się szczególnym wzorem do naśladowania.

To wielka mądrość, gdy mimo poczucia dramatów naokoło dopuszcza się do głosu potrzebę śmiechu i zabawy. Gdy nie uznaje się dychotomicznego podziału rzeczywistości na lekkość i powagę. Gdy wie się intuicyjnie lub świadomie, że radość i tragizm to nie dwa różne oblicza życia, ale ta sama twarz, ta sama jakość spotęgowana przez swoją dwoistość.

Dzięki temu mógł zaprzyjaźnić się tak bardzo z Piotrem Skrzyneckim i z "Piwnicą pod Baranami". Przyjaźń zawarta dawno temu, w roku 1956, musiała budzić zdumienie. Mało kto pamięta, że w owych odległych czasach "Piwnica" miała przeciwników nie tylko politycznych. Konserwatywne środowiska powtarzały plotki o straszliwych bezeceństwach, które wyprawiają się w piwnicznych lochach, a opinia publiczna, nie wiedzieć dlaczego, miała "piwniczan" za zdemoralizowanych wykolejeńców. Na pewno gorszyli się niektórzy, widując naczelnego redaktora katolickiego czasopisma wśród kabaretowej publiczności. Słuchał obscenicznych tekstów Dymnego i nie wychodził trzaskając drzwiami. Na piwnicznych balach tańcował do rana. Czy to w porządku? Okazało się, że w porządku. Jak zawsze suwerenny w swoich wyborach i obdarzony niezawodnym smakiem, wyczuł od razu, że w nieudolnych próbkach artystycznych młodych ludzi kryje się zalążek czegoś wartościowego. Że radość, którą proponują, mimo tego co dzieje się wokół, jest także swoistym rodzajem buntu. Został przyjacielem Piwnicy aż do końca. Myślę, że stanowiła dla niego możliwość życiowej równowagi. Przez historię i swój własny wybór obarczony ciężarem odpowiedzialności za Sprawy Wielkie, z natury zaś pogodny i towarzyski, w atmosferze piwnicznego beztroskiego chaosu, wśród szalonego śmiechu i muzycznych wzruszeń regenerował siły. "Mój świat był przez lata światem zamkniętym - powiadał. - Zawsze dużo pracowałem, przed południem w redakcji, po południu do późna w nocy w domu. Równocześnie mam, jak mi się wydaje, poczucie humoru, potrzebę kontaktu z ludźmi, nie lubię zasklepiać się w tym samym środowisku. Dlatego takie miejsce jak Piwnica było dla mnie ważne. A jej artyści dowiedli, ile mogą osiągnąć, w najtrudniejszych nawet warunkach, ludzie prawdziwie wolni". Mijały lata i już nikt się nie dziwił, że w Piwnicy, przy szampanie, razem z całym zespołem redakcyjnym obchodził swoje urodziny, i że "Tygodnik Powszechny" zamawiał specjalny program kabaretowy na swój jubileusz.

Dzięki "Piwnicy" widziałam go po raz ostatni w początkach stycznia tego roku. Chciał porozmawiać o pewnych pomysłach uczczenia tej instytucji, bo proszono go o udział w tym przedsięwzięciu. Sceptycznie nastawiony do sprawy, nie wiedział jak odmówić, nikogo nie urażając. W końcu podczas naszego spotkania znalazł wyjście z sytuacji godne Machiavellego. I wszyscy troje, z panią Anną, zaczęliśmy się śmiać. Dziś, kiedy myślę o tym spotkaniu, widzę, że jak zwykle, ujawnił wtedy najbardziej wyraziste cechy swej osobowości. Wierność i lojalność wobec przyjaciół. Uwagę. Rozwagę. Własny, zdecydowany sąd. Szacunek dla cudzych poglądów. Delikatność i dobre wychowanie, niezbędne także i wtedy, kiedy trzeba powiedzieć "nie". A do tego odrobina złośliwej przewrotności, potrzebnej jak ziarnko pieprzu, by owa mądrość i dobroć nie były zbyt mdłe. Zostanie w mojej pamięci właśnie taki. Rozbawiony. Z przyjaznym, wszystko rozumiejącym uśmiechem. Ze zmrużonymi w tym uśmiechu oczami, które są mądre, czujne, życzliwe. A także lekko sceptyczne.

Joanna Olczak-Ronikier

Przewodnik

Przywykliśmy od dziesiątków lat, że w Krakowie ukazuje się "Tygodnik Powszechny" i że jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Turowicz. Wokół "Tygodnika" tworzyła się i skupiała przez lata polska inteligencja (nie tylko katolicka), dzięki niemu Kościół katolicki, wiara i refleksja religijna były obecne w polskich środkach społecznego przekazu nawet w najtrudniejszych latach szalejącej cenzury, na nim w dużej mierze wyrastała soborowa świadomość Kościoła w Polsce, poczucie godności osoby ludzkiej i praw obywatelskich w społeczeństwie.

Czy można więcej wymagać od katolickiego pisma społeczno-kulturalnego?

Wpływ naczelnego redaktora na "Tygodnik" był tak wielki, że w sposób naturalny utożsamiano pismo z Jerzym Turowiczem. Był człowiekiem autentycznej wiary, włączającym się w nurt odpowiedzialności świeckich za wspólnotę Kościoła w takiej mierze, na jaką pozwalała mu jego wiedza, odwaga niezbędna do podjęcia wyzwania rzuconego całemu polskiemu społeczeństwu, ale zwłaszcza intelektualistom w drugiej połowie XX w., oraz środki, jakimi dysponował.

Jego chrześcijaństwo było zapewne bardzo bogate wewnętrznie, skoro dawało mu taką wrażliwość na człowieka, że nie zostawiał go bezradnym w gąszczu propozycji współczesnej kultury, jakże często niosących ze sobą nie tylko zagrożenia, ale i wartości, które trzeba było dostrzec i przyswoić. On dostrzegał jedno i drugie, był nieocenionym przewodnikiem, zwłaszcza dla osób mniej związanych z Kościołem, ale sięgających po "Tygodnik Powszechny" jako jedyne pismo niezależne. Dotyczyło to również Kościoła, dla którego Sobór Watykański II był wielkim wydarzeniem właśnie dlatego, że otwarł go na świat po to, by świat mógł się otworzyć na Chrystusa. To poprzez "Tygodnik" dokonywało się przyswajanie Kościołowi wartości świata, a światu wartości wiary. Z osobowości redaktora Turowicza "Tygodnik" czerpał zapewne swój spokojny, pozbawiony agresji i tryumfalizmu stosunek do Kościoła i religii, unikał etykiet i sztandarów, a preferował pozbawioną wielkich emocji debatę intelektualną.

Czy "Tygodnik Powszechny", czy Kraków bez Turowicza będzie uboższy? Zapewne tak. Jest przecież uboższy bez władców, którzy rządzili Polską z Wawelu, odczuwa brak wielu duchowych przywódców, poetów, pisarzy, naukowców, twórców kultury, którzy odeszli w przeszłość. Wielkość ma jednak to do siebie, że zostawia niezatarty ślad w tradycji, klimacie miasta, a zwłaszcza w ludziach. Redaktor Jerzy Turowicz zostawia po sobie pamięć człowieka, z którego mądrości, odwagi i umiłowania prawdy będą czerpały pokolenia.

Bp Tadeusz Pieronek

Okno jest otwarte

Kiedy przywoziłem ojcu książki z dedykacjami Turowicza, stary tracił zmysły. Wiele razy się to nie zdarzyło, bo tylko dwa razy, ale starczy.

Ojciec był generalnie nieprzychylny światu, dzięki wszakże słowu, ręce i długopisowi Jerzego Turowicza, co najmniej dwukrotnie, co najmniej dwukrotnie w życiu widziałem go w stanie strzelistej przychylności. Równie zresztą strzelistej, co powikłanej.

Jednego roku były to "Trzy ćwiartki wieku", rok później - "Kościół nie jest łodzią podwodną". Wchodziłem z książką do gabinetu Szefa, okno było szeroko otwarte, masy czerwcowego powietrza piętrzyły się nad dachami, Turowicz siedział za biurkiem w jasnopomarańczowej, spłowiałej koszuli z krótkimi rękawami, wyłuszczałem prośbę, podawałem imię i on pisał swoim słynnym charakterem pisma: "z okazji imienin, z wyrazami szacunku i serdecznymi życzeniami, podpis, Kraków, data". Potem zawoziłem ten oryginalny upominek do Wisły i stary, kompletnie porażony tym, że sam Redaktor Jerzy Turowicz personalnie się doń zwrócił, wpatrywał się w autografy cielęcym spojrzeniem. Ojciec mój - co rzadkie - był szczęśliwy, ojciec mój - co wykluczone - usiłował nawet w jakiś nieczytelny sposób okazywać wdzięczność. Harmonijna pełnia, a nawet pełna harmonia. To znaczy za pierwszym razem było harmonijnie do imentu, bo za drugim razem było już inaczej.

Z niejakimi oporami docierała do mnie świadomość, że moja rola kreatora, sprawcy imieninowych autografów jest wpierw umniejszana, potem likwidowana, potem, w jakiejś mierze, dezawuowana nawet. Proces ten zachodził powoli, ale niezbicie zachodził. Jakie powody? Co się stało? Co zaszło? Przypomniałem sobie. Przypomniałem sobie, że snując rozliczne, domowe opowieści i spostrzeżenia na temat Szefa, powiedziałem też kiedyś, że Turowicz to jest taki człowiek, co zawsze pamięta, kiedy kto ma imieniny albo urodziny. I teraz ta intencjonalnie sławiąca niezwykłą pamięć Szefa informacja powróciła osobliwym i osobistym rykoszetem: stary mój znienacka doszedł do wniosku, że po prostu Turowicz sam z siebie pamięta o jego święcie i rok w rok śle mu czułe dedykacje. Ojciec borykał się z nadmiernością własnej istotności przez kilka miesięcy, aż wreszcie spojrzał na mnie w charakterystyczny umniejszający sposób i powiedział: - "Muszę mu podziękować". Spojrzał z jeszcze większym umniejszeniem i dodał z naciskiem: - "Osobiście. Muszę mu podziękować osobiście". Pomocnicza funkcja pośrednika czy posłańca też została mi odjęta.

Jakie były dalsze ciągi tej historii, czy były w ogóle, na razie nie opowiem, bo na razie nie pora. Wtedy się nie spotkali, teraz, po śmierci Turowicza, obaj już nie żyją. Kto ma pewność, że zmarli mają wpływ i dalej nas prowadzą, wie, że pewność ta nie daje pociechy, choć daje rzecz znaczniejszą od pociechy: siłę rozpaczy.

Kiedy bez mała równo dziesięć lat temu przychodziłem do "Tygodnika", bałem się wszystkiego, najbardziej się bałem sławnych, mądrych starców, spośród nich najbardziej Jerzego Turowicza. Mieczysława Pszona trochę mniej się bałem, był w swojej rubaszności jakby przystępniejszy, wdałem się z nim w rozmowę, wydawało mi się, że przy nim mój strach jest trochę mniej paraliżujący, że może nie od razu się zbłaźnię, nie od razu ujawnię swą wszechstronną ignorancję. Dla pewności obróciłem rozmowę ku Wiśle, dość dobrze się czułem na tym gruncie, o protestanckiej Wiśle jąłem Pszonowi coś ze swadą prawić i zaraz się okazało, że on po wojnie ukrywał się w Wiśle, w związku z czym Wisłę lepiej zna ode mnie. Skala ich (sławnych, mądrych starców) doświadczenia, znajomości rzeczy, pamięci, była, jest niedościgła. A Turowicz wtedy, po pierwszym zebraniu podszedł i przywitał się ze mną.

Potem chyba z tysiąc albo dwa tysiące razy oglądałem tę scenę: ludzie nie wiedzieli, co zrobić, jak sprostać, jak wyrazić, jak stać, jak się zachować w swoim z nim witaniu, a on witał się z nimi, stosując typowy dla ludzkości zestaw gestów powitalnych. Na przykład: podawał rękę. Turowicz zresztą podawał rękę w dość specjalny sposób, gestem z lekka koszącym, wysoko unosił ramię, łokieć, jakby niekiedy specjalnie serdeczny lot chciał nadać wyciągniętej dłoni. Tak. Ludzie nieraz umierali z wrażenia, że on się z nimi wita, a on po prostu witał się z nimi. A teraz on umarł naprawdę i jak się witać z jego śmiercią?

Kiedy dziesięć lat temu zacząłem pisać do "Tygodnika", w niektórych pierwszych (zwłaszcza patetycznych) tekstach, może i z niejaką nadmiernością pożytkowałem sentymentalne zalety czasu teraźniejszego. Niech i teraz tak będzie. Upalne, czerwcowe powietrze przetacza się przez ulicę Wiślną, Jerzy Turowicz w płóciennej koszuli idzie do redakcji, mija młodą kobietę w jasnej sukience, ktoś mu się kłania, tramwaj rusza spod filharmonii, nad Plantami gołębie podnoszą samorzutną wrzawę, on otwiera bramę, ze spokojną lekkością wspina się po schodach, w pokojach, w boksach nikogo jeszcze nie ma, choć za chwilę zebranie. W jego gabinecie, do którego zaraz wejdzie, okno jest szeroko otwarte, upalny podmuch zrzuca kartkę z biurka...

Jerzy Pilch

Zawsze był z nami

Zawsze był z nami. Od sześćdziesięciu blisko lat, kiedy w drugim czy trzecim roku okupacji pojawił się w mieszkaniu Ewy Siedleckiej przy ulicy Szewskiej, żeby zagrać Kirkora w konspiracyjnym spektaklu "Balladyny" przygotowywanym przez Tadeusza Kantora.

Czas zaciera wszystko. Pamięć rozmów, wymiany uwag, poglądów, sytuacje. Już jednak wówczas był dla nas kimś, kto się liczył jakby inaczej. Inaczej niż inni uczestnicy tej przygody widywani na co dzień, z którymi prawie się nie rozstawaliśmy. Bo Jerzy przyjeżdżał spoza Krakowa, z tych jakichś Goszyc, otaczała Go aura - jakby to określić? - wzmożonej duchowości, skupienia wewnętrznego i udzielającego się na zewnątrz spokoju. Trochę od nas starszy, od Kantora o trzy lata, ode mnie o dziewięć, raczej milczący, kontaktował się właściwie samym tylko, życzliwym wszystkiemu temu co robiliśmy, uśmiechem, oszczędnym gestem, przede wszystkim jednak tym właśnie milczącym włączeniem się - pełnym, uważnym, nie pozostawiającym wątpliwości, że uczestniczymy w czymś, co się liczy i będzie liczyło dla nas samych i nie tylko.

Takim też wiernie i trwale pozostał. Co było tym cenniejsze, że przecież nie sztuka, jej drogi, problemy, niepokoje, była w owym najszerszym z możliwych polu Jego działania czymś pierwszoplanowym. Tym niemniej zawsze znajdował dla niej czas i miejsce.

Czas własny, ten najcenniejszy, gdy jakieś spotkanie, prezentacja, wernisaż, pożegnanie byłoby bez Niego o Jego właśnie obecność uboższe. I miejsce. Miejsce w "Tygodniku Powszechnym", jedynym chyba przez cały przeciąg lat i lat polskim periodyku, który spraw sztuki, tak słabo w gruncie rzeczy zakorzenionych w naszej narodowej tradycji, w świadomości przewodnich elit i szerokiej publiczności, nie zbywał, pozostawiając je dziennikarskiemu przypadkowi, ale eksponował w pełnym ich, również i duchowym właśnie, a może dlatego właśnie że duchowym, niezbywalnym wymiarze, pozwalał je śledzić, różnicować, oceniać. To po Nim nie tylko że pozostanie, ale będzie i nadal, wierzę w to, pod Jego duchowym już tylko patronatem kontynuowane.

Wspomniałem o pożegnaniach. Mam przed oczyma wspólną naszą fotografię - rok 1943, zespół konspiracyjnej "Balladyny". Iluż z nas, również i w "Tygodniku", wspólnie żegnaliśmy. Księdza Marcina Siedleckiego, Ewę Siedlecką, Lilę Krasicką, Tadzia Brzozowskiego, Marcina Wencla, Tadeusza Kantora, tamtoczesną naszą "młodzież", która nas, nie wiedzieć czemu, na tej ostatniej drodze wyprzedziła. Dziś żegnamy Jerzego. Nie Jerzego. Jego - powtarzają to wszyscy - epokę, którą jak żaden z nas sobą wypełniał. Bo przecież Jerzy Turowicz, jak oni wszyscy, już na zawsze i nierozłącznie z nami zostanie.

Mieczysław Porębski

Żyjący symbol

O Panu Jerzym nie mogę myśleć i mówić w czasie przeszłym. Dla mnie jest - i pozostanie - stale żyjącym symbolem.

I to podwójnym.

Przede wszystkim, w świecie zmieniających się wartości symbolizuje wierność wybranym ideałom. A nie jest to wierność kostyczna, lecz żywa, pulsująca, której zależy nie na przetrwaniu, ale na objęciu swymi ramionami wszystkiego. Dlatego głos Pana Jerzego wciąż i wciąż tak czysto i wyraźnie słyszalny jest w sprawach Kościoła i społeczeństwa. Chwilowe milczenie tego głosu mówi o sytuacji alarmowej - tak było np. w ponurych latach pięćdziesiątych.

Ale nie tylko wówczas i niekoniecznie tylko odnośnie do kwestii politycznych.

Po drugie, jest On symbolem tych ludzi, których wielkość nie została należycie dostrzeżona za życia. Ich odejście stanowi moment przebudzenia dla wielu, być może wyrzutów sumienia, a na pewno szansę przekroczenia - jakby powiedział Tadeusz Mazowiecki: kredowych kół - czegoś, co było dotąd nieprzekraczalne.

Myślę, że odejście Pana Jerzego do Rzeczywistości, którą tu widział "jakby przez zasłonę", ale służył Jej, jakby dostrzegał w pełni blasku, może być dla nas, jeszcze pielgrzymujących po tej ziemi, momentem zarówno potwierdzenia dokonanych wyborów, jak i odwrócenia się od pozorów, które oferuje wystawa wszelkich kolorowych przynęt, za którymi rozciąga się tragiczna pustka.

Pan Jerzy żył dla Pełni i ufam, że odnalazł się w Jej ramionach.

Józef Puciłowski OP

W papierosowym dymie

Piszę te jeszcze nie całkiem uporządkowane myśli kilka godzin po otrzymaniu wiadomości o śmierci Jerzego Turowicza. Piszę ze świadomością, że są to jedynie refleksje nie mogące nawet zarysować znaczenia Jego życia, jak i dramatu Jego odejścia. Jednym ze wspomnień moich jeszcze chłopięcych lat był tato czytający "Tygodnik Powszechny". Nie wiedziałem jeszcze, co to za pismo. Wiedziałem, że założył je Kardynał Sapieha. Do dzisiaj przechowuję z "archiwum" taty kilka numerów "TP" z 1945 roku.

W "Tygodniku" debiutowałem w kwietniu 1968 roku tekstem o wystawie Andrzeja Wróblewskiego. Kontekst czasu (zaraz po marcu) zaostrzył sens tego debiutu. Miałem wówczas 28 lat i zacząłem współpracować z pismem, które było naszym domowym "znakiem sprzeciwu". Był to dla mnie wielki dzień. Przyniósł zresztą wiele różnych konsekwencji, ale dzisiaj mogę powiedzieć jedno: był to jeden z bardzo ważnych dni w moim życiu.

Poznałem wtedy "Tygodnik" i jego redaktorów. Poznałem Jerzego Turowicza. Potem zapraszano mnie na czwartkowe zebrania. Wreszcie pamiętam dzień, kiedy niemal cała redakcja odwiedziła mnie w pracowni. Wtedy Jerzy Turowicz powiedział: "Mówmy sobie po imieniu". W jednej chwili uświadomiłem sobie, że przecież od 1945 roku są to moi przyjaciele.

Bez tych wspomnień nie mógłbym dzisiaj pisać o Jerzym. A potem czwartkowe zebrania. Wszyscy wokół stołu. Spory, żarty, oceny tekstów, informacje polityczne, kościelne. Jakieś drobiazgi, ale i niemal zawsze sprawy bardzo ważne. Omawianie numeru.

A z boku, przy biurku, w dymie papierosowym - Jerzy. Czyta, drapie się w głowę. Wreszcie unosi rękę, zabiera głos. I nagle wszystko się zmienia i porządkuje. Nabiera sensu i znaczenia. Najspokojniej w świecie Jerzy przedstawia swój punkt widzenia. Radzi, zaleca, przypomina, porównuje. Cicho, spokojnie, nieraz z ciepłym, często z ironicznym uśmiechem. Jego racje przyjmowane były nie na zasadzie dyktatu szefa. Raczej na zasadzie światła.

Takie były spotkania w stanie wojennym, kiedy do "Tygodnika", do Jerzego przychodziło się po to, by być razem. Jego spokojne uwagi, uśmiech, gest - porządkowały i dawały nadzieję, że przetrwamy.

Od roku 1978 "Tygodnik", ale przecież właśnie Jerzy - to były obok Franciszkańskiej - te niezwykłe ślady obecności Jana Pawła II. I to właśnie czas, by powiedzieć rzeczy w mym przekonaniu najważniejsze.

W mym najgłębszym przekonaniu Jerzy przetrwał najgorsze dzięki Swej wierze, dzięki głębokiej więzi z Bogiem. Pamiętam bardzo liczne spotkania "Tygodnikowe", które rozpoczynały się Mszą Świętą. Patrzyłem często na Jerzego. Na jego skupienie. Pamiętam, jak podchodził do Komunii Świętej. Z charakterystycznym założeniem rąk, jakby nieobecny.

Nawet dzisiaj, w radiowych wspomnieniach mówiono: był politykiem, stworzył całe pokolenie polityków... Tak. Może to i prawda. Pamiętajmy jednak, że prowadził i brał codziennie odpowiedzialność za pismo katolickie w latach, których obrzydliwość nie do końca jeszcze poznaliśmy. To przecież w tym piśmie chciał drukować młody ks. Karol Wojtyła, to przecież to pismo ukształtowało przede wszystkim całe pokolenia wierzących ludzi w Polsce. Ludzi Kościoła, ludzi których "Tygodnik" uczył, czym jest Kościół, czym jest wartość własnej twarzy, godności, odpowiedzialności.

Dzisiaj tak łatwo rozdzielać role, wydawać opinie, oceniać. Kiedyś Jerzy Turowicz ryzykował swą postawą los swojej rodziny i swych przyjaciół, którzy wierzyli, że Jemu właśnie mogą zaufać. Jerzy nigdy nie mówił o sobie i tym, kim był w sytuacjach decydujących. Kiedy spotykały go, już teraz, przed dwoma, trzema laty wielkie przykrości i wielkie niesprawiedliwości - znosił je spokojnie, ale jeden Pan Bóg wie, ile Go to kosztowało.

Takim zapamiętam Go na zawsze. W kącie przy biurku na tle okna. Wśród sterty gazet, w kłębach dymu. Znawcę malarstwa i czytelnika światowej literatury, wiernego przyjaciela, autora tekstów o Picassie i wnikliwie analizującego sens Soboru Watykańskiego II, zaśmiewającego się, gdy jubileuszowe hołdy śpiewała Mu Piwnica, opowiadającego, jak było na Placu św. Piotra 16 października 1978 roku.

Taki był Jerzy. Jeden z niewielu prawdziwych twórców wolnej Polski, ale nade wszystko wielki syn Kościoła. Mądry i skupiony, pokorny i uśmiechnięty. Wierzę, że już u Pana Boga, któremu oddał całe życie.

Stanisław Rodziński

Modlitwa za Jerzego

W chwili, gdy Jerzy Turowicz, przyjaciel tak bliski memu sercu od prawie 40 lat, wchodzi w życie wieczne, łączę się z Wami w bólu i szczerym oczekiwaniu naszego Zmartwychwstania.

Błogosławię Chrystusa za życie, które dał Jerzemu Turowiczowi i modlę się razem z Wami:

Boże współczucia, Ty nie chcesz dla nikogo ludzkiego cierpienia, ale przez ufność wiary pozwalasz nam zbliżyć się, więcej nawet, żyć we wspólnocie z Chrystusem. Jeśli zrozumiemy, że nikt nie jest pozbawiony ani Twojego przebaczenia, ani Twojej Miłości, to nasze serce się umocni. Przyjmujesz do życia wiecznego tych, którzy żyli przed nami. Już teraz kontemplują oni to, co niewidzialne.

Duchu Święty Pocieszycielu, podsycasz to, co jest w nas wszystkich kruche. Rozniecasz płomień miłosierdzia i miłości, który w naszym wnętrzu tli się pod popiołami... Nawet niepokoje i noce naszego serca mogą dzięki wierze stać się jutrzenką nowego życia.

Drogiej żonie Jerzego Turowicza:

Jezu naszo nadziejo,

Uczyń nas ubogimi z Ewangelii.

Tak bardzo chcielibyśmy zrozumieć,

Że to, co jest w nas najlepsze, tworzy się

Poprzez najprostsze zaufanie,

Do którego nawet dziecko jest zdolne.

Ze współczuciem i uczuciami, które Pani zna.

Pani -

Brat Roger z Taizé

Po prostu - dobry

Z bólem przyjąłem wieść o odejściu z tego świata Autorytetu Moralnego kilku naszych polskich pokoleń śp. Pana Redaktora Naczelnego Jerzego Turowicza. Dobry ten człowiek kształtował nasze poglądy, zasypywał przepaście - także międzywyznaniowe, uczył, jak godnie przeżyć. Mądry, serdeczny, po prostu - dobry. Cieszyłem się zawsze, że znałem miłego mi zawsze Pana Jerzego osobiście.

Współczuję najserdeczniej Wszystkim P.T. Pracownikom Redakcji, P.T. Rodzinie śp. Zmarłego, współczuję Krakowowi, współczuję Całej naszej Polsce.

Wieczna Mu pamięć i modlitwa pośród prawosławnych Krakowian, w naszej Łódzko-Poznańskiej Diecezji, w całym Polskim Autokefalicznym Kościele Prawosławnym.

Requiescat in Pace!

Ks. Szymon Romańczuk,

Prawosławny Arcybiskup Łódzki i Poznański w Łodzi

Osieroconym

Przesyłam wyrazy współczucia i żalu z powodu śmierci Jerzego Turowicza, Twórcy i Redaktora Naczelnego "Tygodnika Powszechnego". Człowieka dobrego i mądrego, który kochał ludzi, sztukę, książki i Poezję.

Waszemu, dosłownie, osieroconemu Zespołowi życzę dalszej owocnej pracy dla dobra kultury i społeczeństwa polskiego.

Tadeusz Różewicz

Koniec epoki

Znałem wielu ludzi, po których śmierci ukazały się w prasie nekrologi, wypadło mi niektóre z nich samemu po nich pisywać - po znajomych, przyjaciołach, sławnych ludziach. Nie należałem do kręgu ludzi bliskich Turowiczowi - żywiłem dla niego ogromny respekt i podziw, z daleka. Ale czuję się jego odejściem do głębi poruszony, osierocony.

Ma człowiek impuls, aby w swym żalu ulżyć sobie polotem słów. Ale to nie ujdzie - wypada się ograniczyć do takich słów tylko, jakich by użył Jerzy Turowicz, prostych, zwyczajnych, absolutnie wiarygodnych.

Podczas sporadycznych wizyt w Krakowie w ciągu ostatnich lat moje pierwsze kroki kierowałem na ulicę Wiślną, meldowałem się przy drzwiach, ktoś wołał: "Panie Redaktorze, Felek przyszedł". Turowicz wychodził mi naprzeciw z uśmiechem, prowadził mnie do swojego pokoiku (tego z portretem Franciszka Józefa!). On nie był świadom tego, że uważałem tę wizytę i to, że znajduje dla mnie chwilę czasu, za przywilej, z którego byłem dumny; już wtedy myślałem, jak na to - ex post - zasłużyć.

Nawet w bezpretensjonalnej, przyjacielskiej rozmowie nie słyszałem od niego jednego zdania, które byłoby trywialne albo powierzchowne. Roztaczał dookoła siebie, w swej prostocie, jakąś aurę niecodzienności, to, co się chyba określa słowem "charyzma" (wiem, on by się na to obruszył, ale to prawda, ktoś może to lepiej wyrazi).

W tej powodzi wydarzeń, w których nam codziennie życie upływa, nie zawsze mamy czas czy zdolność, by sobie wyrobić własny pogląd na sprawy, nie brakło i nie brak sytuacji w Polsce, w których moralnym labiryncie trudno się rozeznać. Lżej było żyć i działać, gdy miało się świadomość, że Jerzy Turowicz jest w pobliżu i wskaże drogę. Z oddali zawsze go słuchałem, byłem gotów przyjąć jego zdanie za słuszne i prawe, nigdy się na tym nie zawiodłem. Zwykliśmy się pocieszać, że nikt nie jest nie do zastąpienia. Nieprawda, Jerzy Turowicz jest nie do zastąpienia.

Cisną się pod pióro takie słowa, jak "koniec epoki". W pewnym sensie każdego dnia jest jakiś "koniec epoki", ale tu jest istotnie coś szczególnego - można naprawdę powiedzieć, że pewien okres się definitywnie skończył i zaczęła się nowa era - bez Turowicza. "Tygodnik Powszechny" bez Turowicza, Kraków bez Turowicza, ba, Polska bez Turowicza...

W naturze dystans optycznie pomniejsza wymiar. W świecie idei jest odwrotnie. Zaobserwujemy, jak z każdym dniem obraz Jerzego Turowicza będzie w naszych oczach rósł, aż znajdzie się w szeregu ludzi, których naród czci. Myślę, że szczęsny to naród, który liczy pośród swych wielkich synów Jerzego Turowicza.

Rafael F. Scharf

Razem z Jerzym

Był to luty 1979 roku. Właśnie wróciłem z podróży z Janem Pawłem II do Meksyku i zastałem w Rzymie Jerzego Turowicza. Mieszkaliśmy razem w apartamencie pani Gawrońskiej, z którego okien roztaczał się widok na Plac Św. Piotra i górne piętra Watykanu. Nie pamiętam już dokładnie powodu zjawienia się Turowicza w Rzymie, ale jednym z jego zajęć była lektura jakiegoś tajemniczego dokumentu kościelnego. Powiedział mi po latach, że była to przygotowywana do ogłoszenia pierwsza encyklika Jana Pawła II "Redemptor Hominis". Był jej konsultantem. Ja gwałtownie przygotowywałem korespondencję z meksykańskiej podróży Ojca Świętego, bo okazało się, że polska cenzura ograniczyła stamtąd wiadomości. Kiedy zadzwoniłem do redakcji pytając, co potrzebują do druku, usłyszałem podniesiony głos Pszona: - "Człowieku, tu nic o tym Meksyku nie wiadomo, poza zagłuszaną Wolną Europą". Tak, tak, nie były to obecne czasy - "raj dla korespondentów".

Nie pierwszy był to mój pobyt z Turowiczem za granicą i w Rzymie, ale ten mógł być dokładniej zapamiętany, bo wszak zbliżała się polska pielgrzymka Ojca Świętego i zarówno my, jak i w ogóle Polacy żyliśmy jeszcze w oszołomieniu historycznymi wydarzeniami, które nabierały wtedy rozpędu odczuwanego jeszcze i dzisiaj.

Pamiętam też, że przy wieczornym winie dyskutowaliśmy po meksykańskiej podróży z Jerzym o "teologii wyzwolenia", której on był raczej zwolennikiem, ja zaś przeciwnikiem. Spór był gorący i chyba po raz pierwszy wtedy zauważyłem istotną różnicę nastawienia mego Szefa nie do osób, lecz do poglądów głoszonych np. przez biskupa Helder Camarę i innych Latynosów.

Spór był gorący i brali w nim udział polscy rzymianie. Rankiem obudził mnie Turowicz bardzo wcześnie, co było dziwne, bo znany był jego obyczaj pracy nocami. Teraz zaproponował mi, byśmy poszli na poranną Mszę Św. odprawianą w podziemiu przy Grobie Św. Piotra. I modliliśmy się tam razem przed odjazdem do Krakowa.

Marek Skwarnicki

Bliskość i dystans

Człowiekiem mądrym i znającym miarę rzeczy Jerzy Turowicz nie stał się dopiero z wiekiem. Był taki już wtedy, gdy Go poznałem, a miało to miejsce dobre czterdzieści lat temu. Był, krótko mówiąc, polskim patriotą: odporny na wirus nacjonalizmu, wierny katolik, zawsze w służbie idei wolności - nie tylko w państwie, także w Kościele.

Pamiętam, jak długo bolał nad faktem, że duch reform soborowych z takimi trudnościami i tak powoli przenikał w życie polskiego Kościoła - i to nie tylko dlatego, że Kościół ten musiał stawiać opór komunistom. "Niestety, racjonalna droga do wiary nie jest u nas zbyt rozwinięta - powiedział mi kiedyś. - Historia naszego Kościoła nie odnotowuje wielkich teologów, ani choćby nawet heretyków".

Wielka więc i pełna oczekiwań była więc Jego radość, kiedy biskup Karol Wojtyła został Pontifex Maximus - gdyż to Wojtyłę właśnie Turowicz od dawna cenił i szanował jako duchowego, filozoficznego i kościelnego budowniczego mostów. "Jerzy jest Przyjaciel papieża z zawodu" - napisał w swoim "Abecadle" Stefan Kisielewski, który w "Tygodniku Powszechnym" znalazł dla siebie przestrzeń wolności - tak samo, jak kiedyś, dawno, młody poeta nazwiskiem Wojtyła.

Bywało, owszem, że Turowicz nie wydrukował jakiegoś wiersza księdza-poety, wyjaśniając potem szczerze i po przyjacielsku, co mu się nie podoba. Tak samo szczerze i po przyjacielsku poruszał różne sprawy wiele lat później, w Watykanie, gdy wolno mu było spożyć obiad w towarzystwie papieskiego przyjaciela. Co prawda, takie spotkania coraz rzadziej odbywały się w cztery oczy. Dystans pomiędzy Rzymem a Polską, Krakowem a Watykanem, powiększył się w ostatnim dziesięcioleciu - mimo, a może właśnie z powodu tej większej bliskości od czasów politycznego przełomu. A więc: po "żelaznej kurtynie" - kurtyna purpurowa? Nie, Jerzy Turowicz odrzucał wszelkie radykalizujące wyjaśnienia i interpretacje. Tak jak nie cierpiał na ambicje polityczne, tak samo w niewielkim tylko stopniu umiał i chciał oddać się melancholii.

Hansjakob Stehle

Hansjakob Stehle - historyk i dziennikarz, watykanista; pod koniec lat 50. jeden z pierwszych korespondentów prasy niemieckiej w PRL)

O Turowiczu najprościej

Pisząc o Jerzym Turowiczu szukamy w myślach tego, co w działaniu Jego było największym, najgłębszym wkładem w kulturę polską i katolicką. Szukając tych elementów wymienić trzeba dwa fakty historyczne bardzo różne: Sobór Powszechny Vaticanum Secundum oraz Polska Rzeczpospolita Ludowa. To były dwie płaszczyzny działania, na których ujawniał się - można użyć tego słowa - geniusz Jerzego Turowicza.

Formalnie Turowicz nie był członkiem Soboru, ale obserwatorem uważnym, czujnym, zaangażowanym. Przeżywał Sobór, opisywał, tłumaczył.

Znając Jerzego Turowicza od bardzo dawnych lat, bo od czasów studenckich jego i moich, a więc prawie 70 lat, pozwolę sobie na powiedzenie, że on od najwcześniejszych lat młodzieńczych marzył o soborze. Do tego przez całe życie wcześniejsze dążył i dojrzewał. Czuł bowiem całą podświadomością i świadomością potrzebę jakiegoś wstrząsu w Kościele, ale natury konstruktywnej, jego odnowy.

Podobnie myślący i czujący Stefan Swieżawski posługiwał się alegorycznym obrazem starego dębu, który z głębokich warstw podziemnych czerpie życiodajne soki, co pewien czas tracąc liście, a później pokrywa się świeżą zielenią. Turowicz, podobnie jak duża część wierzących katolików oczekiwał wiosny Kościoła.

Przed II wojną światową młodzi ludzie tak czujący i myślący grupowali się w niezbyt licznej, ale obecnej na wszystkich polskich wyższych uczelniach organizacji. Było to Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej "Odrodzenie".

Ci młodzi ludzie dostrzegali stopniowe przemiany zaczynające się w Kościele od czasu pontyfikatu Leona XIII i czekali na intensywny ciąg dalszy. Rozumowali w ten sposób, że Kościół zaczyna odkrywać, budzić potencjalne siły duchowe tkwiące w jego trzewiach. Mówiąc najogólniej, nieco upraszczająco, Kościół odkrywał humanizm tkwiący w chrześcijaństwie. Odnajdując humanizm, rozbudowywał ufność do człowieka, do społeczności ludzkiej i przestawał się bać nowoczesnej cywilizacji, chorobliwy strach przed którą wyraził się dosadnie w nieszczęsnej encyklice Piusa IX "Quanta Cura" i w załączonym do niej "Syllabusie". Postęp w humanizacji Kościoła ulegał przyspieszeniu w miarę pogłębiania rozumienia immanentnych wartości chrześcijańskich.

Naród polski pozbawiony samodzielności, żyjący pod przemocą sił zaborczych, determinowany był przez tragizm swojej historii. Albo był wplatany w ideologię mesjanistyczną powierzchownie religijną, albo też szukał pociechy w religijnych przeżyciach natury emocjonalnej. Opóźniało to rozwój intelektualny i sięganie w głąb uniwersalnych wartości chrześcijańskich. Odzyskanie niepodległości, w roku 1918 zmieniało sytuację. Już nie wystarczały akcesoria religijno-narodowe. Pojawiali się Polacy wierzący i niewierzący, Kościół zostawał zdany na własne siły. Trzeba było wyjść poza horyzonty narodowe. Odnowa katolicka najszybciej rozwijała się we Francji, do Polski zjawiała się z opóźnieniem. U nas awangardą były ośrodki "Odrodzenia". Budziły się pierwsze nadzieje odnowy, budziła się wiara w autentyczny humanizm chrześcijaństwa. Odrodzeniowcy byli w pierwszej linii, na czoło wysuwali się Stefan Swieżawski, Jerzy Turowicz, Jul Wiszniewski - lista mogłaby być dłuższa. Nie wszyscy z nich dożyli czasów dzisiejszych.

Dlatego mogę powiedzieć: Jerzy Turowicz żył nadzieją na wielki czas humanizmu chrześcijańskiego, czekał na wielką odnowę Kościoła. A więc na wielkiego ducha dynamicznego Jana XXIII i na nowy, odnowicielski Sobór Powszechny. Sobór Powszechny przynosił dla Turowicza możliwość realizacji jego dynamicznych sił duchowych.

Adam Michnik napisał ostatnio z uznaniem dla Turowicza, że w redakcji "Tygodnika Powszechnego", a co więcej na jego łamach ortodoksyjni, wierzący katolicy spotykali się z agnostykami i niewierzącymi. Tak było istotnie, bo katolik humanistycznie szeroko myślący nie dzieli ludzi na "my i oni", "posiadacze prawdy" i ci, co prawdy naszej nie rozumieją. Katolik patrzyć powinien na człowieka, oceniając jego otwartość na prawdę oraz otwartość serca na miłość i miłosierdzie. W filmie o Turowiczu pada pytanie: skąd u Turowicza taka moc przekonań. Jest w poglądach niewzruszony, mocny jak skała. Odpowiedź jest bardzo prosta. Jerzy był niezwykle głęboko wierzący. Tajemnica głęboka, ale prosta ludzi naprawdę wierzących polega na tym, że oni są pewni, że "Pan blisko jest".

Losy wyznaczyły Jerzemu Turowiczowi jego miejsce na mapie świata: Polska, Kraków oraz miejsce w historii: wiek XX naszej epoki, lata 1912-1999. Toteż z konieczności znalazł się on w ramach Polski podległej mocarstwu sowieckiemu, w państwie nazwanym Polską Rzeczpospolitą Ludową.

Wczesną wiosną 1945 roku wezwał go do siebie Ks. Metropolita Arcybiskup Krakowa Książę Sapieha i zaproponował, aby podjął się zorganizować nowe pismo - katolicki tygodnik i objął w nim funkcję zastępcy redaktora naczelnego, pod nominalnym kierownictwem ks. Jana Piwowarczyka; on, Metropolita Krakowski będzie tego pisma wydawcą. Jerzy Turowicz zrozumiał ogrom zadania i tę zaszczytną, ale niepomiernie trudną misję przyjął.

I okazało się, że jest to misja wyjątkowo trwała i długofalowa. Turowicz, początkowo jako zastępca redaktora, niebawem jako redaktor naczelny, trwał na posterunku przez lat 54 od 1945 do 1999. A żywot placówki był burzliwy. Pismo dwukrotnie było przez władze zamykane: w okresie stalinizmu i w czasie stanu wojennego. Stale, w okresie PRL nękane przez cenzurę.

Na czym polegała zasługa Turowicza jako Redaktora? Odpowiedź jest prosta. Na tym, że objąwszy tę arcyważną placówkę - jedynego w Polsce pisma niezależnego od reżimu - wytrwale ją przy życiu utrzymywał, a to nie było łatwe.

Działając rozsądnie Turowicz nie wprowadzał pisma w politykę, co musiałoby spowodować natychmiastową katastrofę. (Dowód: losy "Tygodnika Warszawskiego".) Nie usiłował też podważać ustalonych przez reżim struktur gospodarczych i politycznych. Ograniczając działalność pisma do kręgu kultury informował czytelników obiektywnie o życiu Kościoła. Będąc całym sercem oddany idei humanizacji Kościoła i sprawie katolicyzmu "otwartego", "dynamicznego" wyraźnie na ten kierunek orientował swoją Redakcję. W ten sposób dzieło odnowy Kościoła rozwijane coraz pomyślniej w obszarze kultury zachodnioeuropejskiej, miało w Polsce żywy oddźwięk i było także u nas, na nasz teren przeszczepiane. Dzięki temu, pomimo "żelaznej kurtyny" i długi czas utrzymywanej sztucznie izolacji, Kościół w Polsce nie musiał popadać w zacofanie. "Tygodnik" tworzył pomost z katolicką myślą zachodnią. W Europie Kościół katolicki dojrzewał powoli do przyszłych reform soborowych. Jerzy Turowicz, duchem związany z myślą zachodnią, także powoli systematycznie przygotowywał katolików polskich do uniwersalnej odnowy kościelnej. Robił to ostrożnie, ale wytrwale, niezmiennie. Zaś głos "Tygodnika Powszechnego" znajdował gorliwy posłuch, znacznie przekraczający jego skromny, przymusowo narzucony nakład. "Tygodnik Powszechny" wprowadzał w Polsce awangardową myśl katolicką, a więc wychowywał ludzi po katolicku myślących.

Oczywiście ukazywanie się "Tygodnika Powszechnego" zmieniało obraz PRL, co miało polityczne znaczenie. Fakt ten nie podobał się wielu skrajnie politycznie myślącym obywatelom. Otóż można by powiedzieć, że teoretycznie, potencjalnie wysuwał się problem: "aut-aut", albo inaczej mówiąc: "lepiej pismo żadne niż skrępowane przez cenzurę".

Otóż można stwierdzić z całą pewnością, że ten problem w okresie PRL w ogóle nie zaistniał. Nie było żadnych poważnych głosów domagających się likwidacji. "Tygodnik Powszechny" był ogromnie popularny. Ludzie dobijali się o jego prenumeratę, bo ze względu na rygorystyczne ograniczenie wielkości nakładu zawsze go było za mało. Tworzyły się kolejki czekających na wolną prenumeratę. Miarodajne władze kościelne były od początku aż do 1989 roku kategorycznie za wydawaniem pisma.

Zaczęło się od tego, że Metropolita Książe Sapieha wezwał Jerzego Turowicza i zalecił mu wydawanie tego pisma. Później Wielki Prymas, nazywany słusznie "Interreksem", bo dla milionów Polaków reprezentował on zastępczo świeckie władze narodu, kategorycznie wymagał wydawania "Tygodnika". Pomimo poważnych dyskusji z redakcją na niektóre tematy związane z reformą Kościoła, bronił pisma i współpracował z nim.

Ze względu na popularność w narodzie i bardzo kategoryczne poparcie władz Kościoła nie było problemu egzystencji "Tygodnika Powszechnego". Stał za nim consensus narodu i zdecydowana wola Kościoła. Toteż powiedzieć można, że "Tygodnik Powszechny" miał de facto pozycję monopolistyczną, wbrew swoim aspiracjom i swojej woli. A więc, tak się dziwnie układały sprawy, że Jerzy Turowicz bez własnej woli pełnił funkcję rzecznika większości narodu.

Stanisław Stomma

Dary Ducha

Gdy myślę o Jerzym, wiem, że w Jego osobie dane mi było spotkać się z Wielkością. I wiem, że jej tajemnicy nie uda mi się przeniknąć. Jej znakiem nieomylnym była skromność. Ale właśnie w niej kryła się najgłębsza mądrość, i nadzwyczajna, a zarazem tak zwyczajna dobroć.

Był człowiekiem, który w czasach najcięższych dostrzegał konieczność głoszenia tego, co zdawało się niemożliwe: prawdy przeciw kłamstwu, wiary przeciw zwątpieniu, miłości przeciw nienawiści, szlachetności przeciw podłości. Sam całym swoim życiem dawał temu najwspanialsze świadectwo. Miał dar bezbłędnego odgadywania "znaków czasu" i równoczesnego widzenia wartości, których się domagają. Był człowiekiem otwarcia i dialogu, a zarazem bezwarunkowego wyczucia granic kompromisu. Należał "Do tych, co mają tak za tak - nie za nie - Bez światło-cienia..."

Których darzył przyjaźnią, czuli się szczęśliwi. Których cenił - jakby rośli w oczach. Jak dziękować za to, że znaleźliśmy się w kręgu Jego uwagi i Jego miłości?

Gdy myślę o Jerzym, odważam się sądzić, że ubogacony został wszystkimi cnotami, o których Kościół mówi, że są darami Ducha Świętego: mądrością, rozumem, radą, męstwem, umiejętnością, pobożnością i bojaźnią Bożą. I że umiał z tych darów uczynić użytek dla dobra wszystkich: dla "Tygodnika" i jego czytelników, przyjaciół i wrogów, ludzi dobrej, a może i złej woli... Dla Kościoła i dla Polski.

Gdy myślę o Jerzym, dziś, w dniu Jego pogrzebu, nie mogę uwolnić pamięci od fraz jednego z najpiękniejszych wierszy Norwida, wiersza, który trudno czytać bez najgłębszego wzruszenia. Na dziś wystarczy zmienić w nim tylko imię bohatera:

- Dlatego to w Epoce, w której jest więcej

Rozłamań - niźli Dokończeń...

Dlatego to w czasie tym, gdy więcej

Jest Roztrzaskań - niżeli Zamknięć;

Dlatego to na teraz, gdy więcej jest daleko

Śmierci - niżeli Zgonów:

Twoja Śmierć, Szanowny Mężu Józefie,

Doprawdy, że ma podobieństwo

Błogosławionego jakby uczynku!

- Może byśmy już na śmierć zapomnieli

O chrześcijańskim skonu pogodnego tonie

I o całości żywota dojrzałego...

Może byśmy już zapomnieli, doprawdy!...

Widząc - jak wszystko nagle rozbiega się

I jak zatrzaskuje drzwiami przeraźliwie -

Lecz mało kto je zamknął z tym królewskim wczasem i pogodą,

Z jakim kapłan zamyka Hostię w ołtarzu.

Władysław Stróżewski

Wygrana bitwa

Była jesień 1962 roku. Jan XXIII otworzył właśnie Sobór Watykański II, który jak gwałtowny wiatr miał przejść przez Kościół niosąc wielkie zmiany. Do Rzymu przybyli dziennikarze z całego niemal świata, wśród nich kilku zza "żelaznej kurtyny". Jerzy Turowicz był już wtedy człowiekiem znanym. Od siedemnastu lat kierował "Tygodnikiem Powszechnym", praktycznie jedynym wolnym głosem katolickim w komunistycznym imperium. Wiedzieliśmy o represjach, jakim poddano "Tygodnik" za odmowę publikacji nekrologu Stalina, mało się jednak jeszcze wiedziało o jego roli jako miejsca spotkania i konfrontacji nowych prądów myślowych Zachodu z kulturą polską i, bardziej ogólnie, słowiańską. Był to jakby most rzucony pomiędzy dwiema, jeszcze podzielonymi, Europami, znak jedności i powrotu do wspólnych korzeni chrześcijaństwa.

Turowicz zwykł codziennie odwiedzać watykańską Sala Stampa, a szczególnie dziennikarzy francuskich, wśród których znajdowały się takie sławy jak Fesquet, Wagner, Laurentin. Potem jednak coraz częściej kontaktował się z dziennikarzami z innych krajów, zwłaszcza zaś z nami, Włochami. Dzięki niemu i jego informacjom zaczęliśmy otrzymywać obraz katolicyzmu polskiego bardzo różny od stereotypów, które opisywały go jako czysty konserwatyzm naznaczony nacjonalizmem.

W Polsce skończyła się epoka stalinizmu, ale reżym komunistyczny nadal dążył do zepchnięcia religii na margines i do usunięcia jej z życia społecznego i kultury. Dlatego rzeczą pilną było przejście od wiary w sensie socjologicznym do wiary osobowej, świadomej, odpowiedzialnej, zdolnej przeciwstawić się presji marksizmu. Turowicz - który właśnie w tamtych latach wydał znaczącą książkę "Chrześcijanin we współczesnym świecie" - przynosił nam żywe świadectwo inteligencji katolickiej, która miała w sobie głęboki zaczyn reformatorski. I która miała przyspieszyć aggiornamento Kościoła polskiego, wedle wskazań Soboru.

Była wiosna 1974 roku. PAX zorganizował w Warszawie jeden ze swoich propagandowych zjazdów. Po zakończonych obradach uczestników zawieziono do Krakowa. W czasie zwiedzania miasta po cichu wraz z jednym z włoskich kolegów odłączyłem się od grupy, żeby pójść do "Tygodnika Powszechnego", na Wiślną 12. Chcieliśmy porozmawiać z Turowiczem, otrzymać od niego obiektywną interpretację trudnych chwil, jakie przeżywał Kościół. Nawiązywano właśnie "stałe kontakty robocze" między Warszawą a Stolicą Apostolską. Obie strony pojmowały jednak "normalizację" całkiem odmiennie. Strategia reżimu się zmieniła, celem jednak pozostawało izolowanie religii w zakrystii.

Turowicz przyjął nas bardzo serdecznie i zaczął tłumaczyć, jak wygląda sytuacja. Po upływie kilku minut słyszymy pukanie do drzwi i wchodzi następny dziennikarz, francuski, który również opuścił po kryjomu grupę, żeby przyjść posłuchać Turowicza. Kolejne kilka minut i powtarza się identyczna scena, tym razem z dziennikarzem amerykańskim. W tym momencie naczelny, śmiejąc się, pyta, w jakim języku powinien mówić: "Chcecie, żebym to robił po łacinie?"

Ten drobny epizod ukazuje fundamentalną rolę, jaką Jerzy Turowicz odegrał w tamtych latach, nie tylko jako redaktor jedynego pisma opozycyjnego w świecie tzw. realnego socjalizmu, ale także jako miarodajny punkt odniesienia dla wszystkich zachodnich dziennikarzy, którzy znaleźli się w Polsce. Pójść na Wiślną 12 oznaczało nie tylko uzyskać informacje z pierwszej ręki, ale i zanurzyć się w rzeczywistości tego kraju, poznać prawdziwy przebieg dramatycznej konfrontacji między Kościołem a reżimem.

W tej roli Turowicz był także świadkiem, więcej, bohaterem oporu przeciwko królestwu kłamstwa, które - z pewnością mniej okrutne od stalinizmu i mniej gnębiące od breżniewowskiego totalitaryzmu - zmierzało jednak podstępnie do całkowitego wymazania "prawdy". A co za tym idzie, do pozbawienia narodu polskiego nie tylko wolności, ale jego własnego ducha.

Była wiosna 1985 roku. W ciągu kilku lat Polska przeżywała jedno trzęsienie ziemi za drugim. Wybrano Papieża z Krakowa, który najpierw był współpracownikiem, a potem "opiekunem", niekiedy krytycznym, "Tygodnika Powszechnego". Już pierwsza wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie zachwiała fundamentami budowli wzniesionej w Jałcie. Narodziła się "Solidarność", bunt całego społeczeństwa przeciw państwu partyjnemu, ale próbowano ją zniszczyć, i Polska zmieniła się w wielkie więzienie. Papież powrócił do ojczystej ziemi, umocnił dusze, potwierdził ideały "Solidarności"...

"Tygodnik" opowiadał o tym wszystkim, nigdy nie dając się zastraszyć, mimo prześladowań, cenzury, przeszkód. Podkreślił to sam Ojciec Święty 25 marca 1985 roku w 40. rocznicę powstania pisma: "Ten trud pracy »Tygodnika Powszechnego« miał szczególną wymowę i szczególną owocność, bo przecież jest to jakieś świadectwo dawane Chrystusowi i Kościołowi na tle tysiącletnich dziejów naszej Ojczyzny i chrześcijaństwa w Polsce, a równocześnie w okresie tych dziejów, który jest naznaczony ideowym kontrastem jak nigdy przedtem w ciągu całego tysiąclecia".

Pamiętam dobrze ten dzień, to spotkanie w Watykanie, ponieważ byłem wtedy wicedyrektorem "L’Osservatore Romano". Pamiętam dobrze słowa Papieża, ponieważ znalazłem w nich jasno wypowiedzianą wielką wdzięczność dla dzieła, którego dokonał Jerzy Turowicz, wdzięczność za świadectwo dziennikarza, ale przede wszystkim za świadectwo wiary chrześcijańskiej. Turowicz był właśnie odważnym świadkiem praw i obowiązków Kościoła polskiego potępiającego niesprawiedliwość, przemoc i broniącego prześladowanych i upokorzonych.

Jednocześnie był równie odważnym świadkiem - czy raczej rzecznikiem - pontyfikatu Wojtyły. W połowie lat 80. wielu jeszcze było krytyków polskiego Papieża. A Turowicz - w ojczyźnie i poza jej granicami - zawsze wykorzystywał okazję, by go bronić, i ukazywać w sposób pozytywny idee inspirujące jego misję. W jednej z rzymskich gazet Turowicz napisał, że z pewnością nie można nazwać "konserwatywnym" Papieża, którego "duchowa i intelektualna formacja, którego eklezjologia, w znacznej mierze ukształtowane zostały właśnie przez Sobór"; Papieża "tak poważnie zaangażowanego w obronę praw człowieka, domagającego się sprawiedliwości społecznej zwłaszcza dla krajów Trzeciego Świata, ochrony i szerzenia pokoju".

W kwietniu 1995 roku ostatni raz odwiedziłem Jerzego Turowicza w Polsce. Spotkałem Go potem w Rzymie, ale w pamięci pozostało mi wspomnienie owej rozmowy w Krakowie. W momencie decydującego przejścia od totalitaryzmu do demokracji został poproszony do wzięcia udziału w sławnym "Okrągłym Stole", przy którym siadły naprzeciwko siebie władze komunistyczne i opozycja. Nie cofnął się; czuł obowiązek osobistego stawienia się na polu bitwy i wniesienia wkładu własnego doświadczenia w Wielką Przemianę. Doprowadziwszy jednak do końca to zadanie, powrócił do swojej pracy, do swojej pierwszej miłości, do "Tygodnika Powszechnego".

Kiedy zobaczyłem Go w Krakowie, wydał mi się przedwcześnie postarzały. Ale także prawdziwie spokojny. Tak jakby wiedział, że dociera do końca swojej długiej przygody człowieka i chrześcijanina. Jednocześnie jakby dojrzała w nim świadomość tego, jak wielkie miał szczęście mogąc ujrzeć rezultaty bitwy, której poświęcił - o czym dobrze wie Jego żona Anna - całe swoje życie. Tak, oczywiście, przejmował się tym, że w Polsce rozprzestrzenia się powierzchowne, jeśli nie fałszywe, rozumienie wolności, i pewnymi konserwatywnymi ośrodkami, które przetrwały jeszcze w polskim katolicyzmie. Ważniejsze dlań jednak było - i dziękował za to Bogu - że definitywnie zamknięty został tragiczny rozdział totalitaryzmu, rozpoczęty przez nazizm i kontynuowany przez komunizm.

Gdy słuchałem tamtego dnia Jerzego, przyszedł mi na myśl święty Paweł, kiedy pisał, że stoczył "dobry bój", że bieg ukończył i że zachował wiarę.

Chciałem wspomnieć Turowicza w ten właśnie sposób. Wznieść się ponad głęboki szok wywołany jego odejściem. Ponad nostalgię wywołaną tym, że nasza piękna przyjaźń została przerwana - przynajmniej w naszym ludzkim rozumieniu. Chciałem pokazać Go poprzez te cztery epizody jako świadka czy raczej symbol, który ucieleśnia ponad pięćdziesiąt lat historii "innej Europy", jej męczeństwa, ale także jej odrodzenia i powrotu do jedności z bliźniaczą połową. Jerzy Turowicz, symbol historii, która się skończyła, a zarazem prorok nadziei na historię nową, którą trzeba teraz tworzyć.

Gian Franco Svidercoschi

Gian Franco Svidercoschi - dziennikarz, watykanista, były wicedyrektor "L’Osservatore Romano"

Opoka Jerzego

Od dnia śmierci Jerzego rozmyślam o Jego roli w Kościele. Myślę o tym bardzo spokojnie, sine ira et studio. Uważam, że Jerzy był wśród ludzi Kościoła w Polsce człowiekiem, który najlepiej pojął ducha Soboru. Należał do tych, którzy w jakimś sensie przygotowywali to wydarzenie, a później znakomicie zrozumiał, czym jest Sobór, co to znaczy realizować jego posłanie i jak to jest trudne. Moim szczęściem było to, że tak długo się znaliśmy.

Nasza przyjaźń sięga lat trzydziestych. Gdy ja kończyłem studia we Lwowie, Jerzy je zaczynał. On, krakowianin, ukształtowany został przez środowisko lwowskie. Wyszedł z "Odrodzenia", podobnie jak ja i wiele innych postaci, takich jak Gołubiew, kardynał Wyszyński czy Stomma. Łączyła nas deklaracja ideowa i jeden duch, który rozpalał swoje ogniska w różnych częściach Europy i nawet świata. Te ogniska przygotowywały Sobór, ale nie wszystkie były do siebie podobne: były różnice i odcienie. Odrodzeniowe środowiska warszawskie i lubelskie skłonne były uczynić z "Odrodzenia" coś w rodzaju "wylęgarni" idealnej chadecji. Panowało tu przekonanie, że partia katolicka może zbudować przyszły świat. "Odrodzenie" wileńskie z Henrykiem Dembińskim uważało z kolei, że trzeba "uchrześcijanić" komunizm, skrajne nurty lewicowe i że to będzie przyszłość chrześcijaństwa. We Lwowie było zupełnie inaczej. Myśmy naprawdę żyli Kościołem. Zasadniczą sprawą była dla nas eklezjologia; nie teoretyczna, ale jako życie. Zastanawialiśmy się, co należy czynić, by Kościół mógł zacząć na nowo żyć pełnym życiem ewangelicznym; główną sprawą było aggiornamento. W prężnym środowisku lwowskim dominował duch otwartości, bardzo znamienny dla późniejszej działalności Jerzego. Otwartości także ku Żydom, a był to czas antyżydowskich bojówek i rugowania Żydów ze wszystkich stanowisk. Zdecydowane "nie" ze strony "Odrodzenia" lwowskiego było bardzo silne. Było to też bodaj jedyne środowisko na terenie Lwowa, które - mimo nieprawdopodobnych trudności - przerzucało mosty ku Ukraińcom.

Jerzy - podobnie jak cały nasz krąg - był ogromnie wyczulony na wszystkie totalizmy. Mimo sympatii dla środowiska wileńskiego i osobistej przyjaźni nas wszystkich z Henrykiem Dembińskim, którego ideą byłą uchrześcijaniona lewica, jak ognia baliśmy się jakiegokolwiek totalizmu lewicowego - podobnie jak prawicowego. Obydwa uważaliśmy za deformację chrześcijaństwa; coś, czego absolutnie w chrześcijaństwie być nie może. Stąd starcia z Młodzieżą Wszechpolską, z potężnym ONR-em i wszystkimi rozgałęzieniami ruchu narodowego, który stawał się coraz bardziej szowinistyczny, nacjonalistyczny i totalistyczny właśnie.

Od chwili, kiedy pobraliśmy się z Maryś w 1933 roku, "patronowaliśmy" zawiązującemu się nowemu małżeństwu Anny i Jerzego Turowiczów, które zrealizowało się tuż przed wojną. Okupację przeżyliśmy w Szczawnicy, a Turowiczowie pod Krakowem. Tak się złożyło, że któregoś dnia w 1941 lub 42 roku musieliśmy przybyć do Krakowa i - pamiętam, że było to na ulicy Batorego - spotkaliśmy się z Jerzym. Idąc ulicą, snuliśmy marzenia o spełnieniu się kiedyś naszych ideałów. Jerzy powiedział wówczas, że marzy o tym, by kiedyś, gdy wszystko się uspokoi, założyć silne środowisko prasy katolickiej. Ja zwierzyłem się z wielkiego pragnienia, by otrzymać kiedyś katedrę filozofii i nauczać takiej filozofii, o jakiej marzę... Znakomicie się rozumieliśmy, bo już wtedy naszym wspólnym mistrzem był Jacques Maritain. Jerzy zawsze "żył" Maritainem, rozczytywał się w jego dziełach Maritaina, głównie w "Humanizmie integralnym". Spotkał go dopiero w Rzymie z okazji zakończenia Soboru. Wspaniała była ta długa, niezdawkowa rozmowa, choć nie pamiętam już jej przebiegu...

Tuż po wojnie marzenia Jerzego zaczęły się urzeczywistniać. Powstał "Tygodnik", wkrótce potem "Znak". Jerzy stworzył opokę, skałę. Jego praca była realizacją owych przedwojennych idei, co w pewnych sytuacjach wymagało wielkiego męstwa i mądrości. Coraz wyraźniej postępowała okupacja sowiecka. W czasach stalinowskich postawa Jerzego była bardzo zdecydowana. Żeby wobec sowieckiego olbrzyma powiedzieć "nie" i nie wydrukować pochwalnego nekrologu Stalina? Wymagało to wręcz heroizmu. Oczywiście, olbrzym powoli trzaskał, ale był jeszcze bardzo potężny. "Na szczęście" skończyło się to "tylko" przejęciem "Tygodnika" na kilka lat przez PAX. Całą tę sytuację Jerzy znosił z ogromną odwagą i męstwem. W latach 1949-55, które były epoką cierpień, heroizmu, męstwa i mądrości - Jerzy był jednym z głównych filarów; działał na pierwszej linii frontu. To było chodzenie po linie. Ów czas cierpień, trudu i upokorzeń był jednak równocześnie czasem wspaniałości; epoką, w której przygotowywało się coś wielkiego. Dlatego śmierć Jerzego jest końcem epoki.

Gdy nadszedł Sobór, początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, do jakiego stopnia jest on realizacją naszych młodzieńczych marzeń. Jestem głęboko przekonany, że rację miał Jean Guitton, uważając Sobór za największe wydarzenie mijającego wieku. Soborowa rola Jerzego jest ogromna. Owszem, dziennikarzy na Soborze było wielu, ale On był korespondentem ze świata komunistycznego i tylko tutaj mógł nawiązać niezwykle ważne kontakty. Jego głęboka przyjaźń z bratem Rogerem i wieloma innymi wspaniałymi ludźmi zaczęła się podczas Vaticanum II. To właśnie Jerzy zawiadomił mnie telefonicznie, że wraz z Maritainem mam odebrać z rąk Pawła VI soborowe przesłanie do intelektualistów. Paweł VI, jeszcze jako monsignor Montini, był tłumaczem "Humanizmu integralnego". Wręczając posłanie wstał (co uczynił bodaj tylko wobec przedstawicieli intelektualistów) i uściskał Maritaina, jakby chciał podkreślić, że tę właśnie linię uznaje za linię Soboru.

Być może największy powojenny dramat Kościoła w Polsce polegał na tym, że w systemie komunistycznym realizacja Soboru była w 90 procentach niemożliwa. Myślę, że tragedią kardynała Wyszyńskiego było to, iż nie mógł pokierować należytą recepcją Vaticanum II. Wyobraźmy sobie choćby ekumenizm przesiąknięty agentami UB! To było przecież straszliwie trudne, nierealne, niemożliwe. Równocześnie Kościół w Polsce potrzebował soborowej rosy jak sucha, spragniona ziemia. "Tygodnik" robił tu, co mógł. Jerzy jest tym człowiekiem, który od samego początku głęboko zrozumiał eklezjologiczny program Soboru, czyli dążenie ku Kościołowi prawdziwie wspólnotowemu, służebnemu i otwartemu. W tej dziedzinie trzeba było właściwie jeszcze większego męstwa niż wówczas, gdy "Tygodnik" został odebrany prawowitej redakcji i przekazany PAX-owi...

Mimo wszystkich ataków czy kpin Jerzy pozostał wierny wielkiej tradycyjnej myśli filozoficznej. Przy całej swojej nowoczesności i otwarciu na to, co wartościowe, w tym, co nowe, widział niewiędnącą wspaniałość metafizyki, wielkiej klasycznej filozofii św. Tomasza. Jerzy był prawdziwym renesansowym uomo universale; człowiekiem, który miał ogromne poczucie humoru, zrozumienie dla piękna, spokój i dominującą nad wszystkim mądrość. Posiadał bezbłędną skalę wartości: widział jasno, co jest wartością większą, a co winno pozostać na dalszym planie. Równocześnie zaś cechował go umiar; nigdy nie szedł ku skrajnościom. Wiązało się to ze swego rodzaju dynamizmem: to był dynamizm szukający umiaru. Wreszcie ogromna umiejętność, która objawiła się w jego znamienitej działalności pisarskiej: wiedział, gdzie postawić akcent. Jako historyk filozofii mogę powiedzieć, że wszystkie przemiany w dziejach myśli ludzkiej nie dokonują się poprzez spektakularne rzucanie zupełnie nowych haseł, tylko przez przestawianie akcentów. Umiejętność akcentowania była niezmiernie ważna, zwłaszcza pod rządami komunizmu.

Dzisiejsza rola "Tygodnika"? Nie ma innej, jak tylko rola nieustraszonego dzwonu, który ciągle przypomina, że realizacja Soboru jest sprawą zasadniczą dla całego XXI wieku. Nie ma innej drogi. Jeżeli nie podejmie tego "Tygodnik", zrobią to inni. Realizacja Soboru nie może się urzeczywistniać przez dekrety, decyzje synodów etc. One są bardzo potrzebne, ale realizacja Soboru musi dokonywać się przez metanoię, przez wewnętrzną przemianę, przez nawrócenie intelektualne i duchowe człowieka. Temu działaniu musi towarzyszyć odwaga mówienia prawdy, dyskusji także z hierarchią. Dzieło to winni prowadzić ludzie głęboko wierzący. Czasy wymagają połączenia wielkiego męstwa z wielką wiarą.

Stefan Swieżawski

Kochać ludzi

Muszę, chcę wypowiedzieć się w imieniu własnym, ponieważ odeszła mi kolejna bardzo ważna Osoba. Jedna z najbliższych, z najważniejszych. Osoba, która dawała mi dowody czułej myśli, troski, a przez to w trudnych chwilach poczucie siły.

Wielki autorytet, człowiek-instytucja, nie taił, że lubi kabaret pod wodzą Piotra Skrzyneckiego, że lubi artystów.

Przybyłam do "Piwnicy" w 1979 roku i wtedy osobiście poznałam Jerzego. Byłam nieśmiała, przytłoczona wielkością poprzedników. Po jednym z pierwszych występów Jerzy podszedł do mnie i obsypał pochwałami. Odtąd zawsze, gdy był na widowni, śpiewałam dla Niego i rozkwitałam. Piotr był zachwycony. Kiedyś szepnął Jerzemu: "Dobrześmy ją wychowali". "Nie" - spokojnie odparł Jerzy - "Ania wychowała się sama".

Bywalec wszystkich piwnicznych opłatków i jajeczek przesiadywał z nami do późna. Nie wiem, skąd czerpał siły. Niewiele mówił, ale bacznie obserwował, wszystko Go interesowało, zadawał wiele pytań. Domagał się relacji z każdej podróży. Sam wysyłał urocze karteczki. Zawsze pamiętał o urodzinach, imieninach, świętach. Zaszczycał swoją obecnością moje krakowskie występy.

Nie mieliśmy żadnej sprzeczki.

Nigdy mnie nie krytykował.

Wielokrotnie powtarzał, że lubi wszystko, co i o czym śpiewam. Wiedziałam, że w każdej sprawie mogę liczyć na Jego dobrą radę i pomoc.

Dawał mi tyle komfortu psychicznego.

Wiem, miałam niebywałe szczęście, ale czy rzeczywiście nań zasłużyłam?

W myśl księdza Twardowskiego: "spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą..." starałam się odwdzięczyć choć odrobinę.

Jerzy. Nie wiem, czy mi się udało.

Z całego serca dziękuję.

Anna Szałapak

Pionier ekumenizmu

"Bo jeśli żyjemy, dla Pana żyjemy;

jeśli umieramy, dla Pana umieramy;

przeto czy żyjemy, czy umieramy,

Pańscy jesteśmy."

Rz 14,8

Wiadomość o śmierci Jerzego Turowicza przyjęta została przez Polską Radę Ekumeniczną i Kościoły członkowskie z głębokim smutkiem.

Jerzy Turowicz był wybitnym Polakiem, głęboko wierzącym chrześcijaninem, a wyznawany przez Niego katolicyzm, otwartość w duchu II Soboru Watykańskiego na inaczej wierzących była dla nas nadzieją, że w Polsce dzięki takim ludziom jak Zmarły Redaktor Naczelny "Tygodnika Powszechnego" ruch ekumeniczny będzie torował sobie drogę.

Jerzego Turowicza będziemy pamiętać jako Polaka, który swą otwartą postawą w życiu publicznym był przykładem do naśladowania, szczególnie dziś, gdy tak usilnie dążymy do włączenia naszego Narodu w nurt integracji europejskiej.

Polska inteligencja rzymskokatolicka, ruch ekumeniczny w Polsce poniosły wielką, niepowetowaną stratę. Kościoły członkowskie Polskiej Rady Ekumenicznej będą wspominać Zmarłego w swoich modlitwach.

Zespołowi "Tygodnika Powszechnego" w imieniu Polskiej Rady Ekumenicznej składam kondolencje.

Biskup Jan Szarek

Prezes Polskiej Rady Ekumenicznej

Dobroć

Wśród niezwykłych cech charakteru i umysłu, którymi tak bogato był obdarzony redaktor Turowicz, dominowała dobroć. Był człowiekiem do szpiku kości dobrym. W parze z dobrocią szły skromność i szlachetność serca. Niósł w sobie spokój wewnętrzny, pogodę ducha i wielką mądrość. Mówił nam, że niebezpieczną rzeczą jest szukać wrogów i dopatrywać się spisku, bo to zwalnia od odpowiedzialności. Pokazywał, iż często nie jest wskazana zawzięta walka, ale zrozumienie przyczyn, a nieraz nawet rozsądny kompromis, który umie doprowadzić do zmiany sytuacji. Był w tym podobny do Josifa Brodskiego, który nade wszystko przestrzegał przed wskazującym palcem, wytykającym winy innym. Sam Jerzy Turowicz w latach najważniejszej próby był dla nas wzorem odwagi. Jednym z tych, którym Polska zawdzięcza odzyskanie niepodległości.

A do tego czuwała nad nim Opatrzność... Przed z górą dziesięciu laty został przyjęty do naszej kliniki z powodu ciężkiej, uogólnionej infekcji. Udało się nam ją opanować, ale pozostała arytmia. Serce biło złym, groźnym rytmem, jednym z tych, które nie cofają się same, a zwiastują najwyższe niebezpieczeństwo. Stosowaliśmy najsilniejsze leki - bezskutecznie. Stanęliśmy u kresu naszych możliwości. Pewnego wieczoru odwiedziłem Jerzego w separatce, posłuchałem serca i wróciłem do domu, przygnębiony własną bezradnością. Kiedy na drugi dzień wcześnie rano przyłożyłem słuchawkę, usłyszałem czysty, miarowy, najbardziej prawidłowy rytm serca. Nie wierzyłem temu, co słyszę, ale potwierdzenie przyniósł zapis EKG. Zapytałem zdumiony: "Jerzy, czy coś się stało ostatniej nocy?" Odpowiedział mi z tym swoim łagodnym, cichym, dobrym uśmiechem: "Wiesz, Ojciec Święty zatelefonował do mnie po północy z Watykanu".

Kiedy myślę, skąd w jednym człowieku potrafiły skupić się i rozwinąć najpiękniejsze cechy, sądzę, iż wyrosły one z niewzruszonej wiary.

Andrzej Szczeklik

Cisza i upór

Mogłoby się wydawać, że naturalnym Jego żywiołem jest cisza. Nie sprzeczał się z nikim, nie podnosił głosu. A przecież i dla mnie, i dla wielu osób, którym wypadło spędzić tygodnie, a nawet miesiące kończącej się wojny pod wspólnym z Jerzym Turowiczem dachem, Jego głos jest i pozostanie głosem tamtego czasu.

Wiadomo było, że wieczór należy do niego. Czytał nam wtedy lub deklamował teksty należące wówczas do literatury "zakazanej". Jak je zdobywał, nie wiedzieliśmy wtedy ani przeważnie nie wiemy dzisiaj. To była najczęściej poezja. Miłosz, Baczyński, Gajcy, poeci już w tamtych czasach nieżyjący lub skazani na zagładę. Niektórzy z nich, jak np. Czesław Miłosz, brali udział w tych wieczornych agapach. Chronili się w bezpiecznym azylu (był to dwór w Goszycach, dom matki Anny, żony Jerzego Turowicza), do którego Jerzy zapraszał ukrywających się pisarzy. Były i utwory prozatorskie, najczęściej żartobliwe, jak "Ubu król" Jarry’ego, poddające humorystycznej krytyce groźną rzeczywistość. Jerzy był znakomitym interpretatorem tych tekstów. Dla mnie jego głos jest do tej pory głosem kończącej się wojny i trudnych czasów, które dopiero nadchodziły.

Większość słuchaczy nie zdawała sobie sprawy, że jest to zapewne próba realizacji zamierzenia, z którym Jerzy Turowicz nosił się już od dawna. Projekt dotyczył powołania katolickiego pisma kulturalnego, inspirowanego przykładami przedsięwzięć francuskich intelektualistów chrześcijańskich, jak Maritain i Mounier. Tej tradycji intelektualnej katolicka prasa polska na ogół nie miała. Jerzy Turowicz (początkowo we współpracy z księdzem Piwowarczykiem) założył, a potem już redagował osobiście "Tygodnik Powszechny", pismo nowatorskie, którego podstawowym założeniem był rozwój cywilizacji opartej na kulturze. Ten dziennikarski profil dość szybko przyciągnął do "Tygodnika" autorów o niezależnych lub odmiennych światopoglądach, którzy jednak nie akceptowali politycznego monopolu.

Tak więc od samego początku "Tygodnik Powszechny" stał się jedyną w sowieckim świecie trybuną niezależnej myśli. Wyliczanie nazwisk nie jest tu konieczne. Wiele z nich pojawiało się równocześnie na szpaltach "Tygodnika" i na listach protestacyjnych, usiłujących skłonić komunistyczną władzę do tolerancji. Całkowite odcięcie się od polityki nie było jednak możliwe, co stanowiło dla redakcji, a zwłaszcza dla redaktora naczelnego wielką trudność, a nawet ryzyko. Jerzy Turowicz, człowiek spokojny, a zarazem uparcie broniący prawd, którym służył, musiał uciekać się do swego taktu i swojej cierpliwości. Jednym z nieustannych Jego kłopotów była walka z cenzurą. Równocześnie ciążyła na Nim odpowiedzialność za sprawy Kościoła. Brał czynny udział w obradach II Soboru Watykańskiego, w międzynarodowych dyskusjach i zjazdach. Jeden z drukujących w "Tygodniku" swe wiersze poetów, Karol Wojtyła, został papieżem. Oprócz radości oznaczało to dla Turowicza jeszcze jedną (tym razem mile widzianą) dziedzinę obowiązków.

Tych mniej radosnych nie brakło. Do najtrudniejszych momentów należała sytuacja po śmierci Stalina. "Tygodnik" nie zgodził się na publikację pochwalnego artykułu o nim. Władze, którym zależało na utrzymaniu "Tygodnika" jako dowodu ich tolerancji, zażądały od członków redakcji pozbycia się Jerzego Turowicza i Stanisława Stommy. Nikt z pracowników redakcji nie ugiął się. Wszyscy zostali zwolnieni, a "Tygodnik" oddano w pacht PAX-owi, zachowując dawną numerację. Ten stan rzeczy trwał 3 lata, do 1956 roku. Inne, mniejsze "awarie" zdarzały się kilkakrotnie, zwłaszcza w związku z coraz jawniej działającą opozycją - z KOR-em, strajkami w Radomiu i na Wybrzeżu. Likwidacją "Tygodnika" groził także stan wojenny. Dziś można powiedzieć, że cichy upór Jerzego Turowicza, jego rozwaga i niezłomność przyczyniły się do ostatecznego upadku komunizmu nie tylko w Polsce, ale i w całej środkowo-wschodniej Europie.

Jan Józef Szczepański

Wszyscy ludzie J.T.

Kiedy usłyszałam, że Papież, który kończył właśnie swoją wizytę, wstrząśnięty wiadomością o śmierci Przyjaciela, modlił się za Niego na drugiej półkuli - pomyślałam o Wszystkich Ludziach Jerzego Turowicza.

O tych wielkich, sławnych - i o najzwyklejszych. O tych, połączonych z Nim więzami miłości, najgłębszej przyjaźni, bliskiej znajomości - i o tych, co tylko przelotnie się z Nim spotkali i zapamiętali to na zawsze. O tych, krążących wokół Niego na różnych orbitach - od najbliższej do najdalszej.

Uważam za cenny dar to, że w pierwszym roku stanu wojennego, znalazłam się na jednej z tych orbit. Że mogłam pisać w piśmie, które stworzył i wychował jak dziecko, mądrze i z miłością. Że mogłam, przyjeżdżając do Krakowa, słuchać tego, co mówił w swoim redakcyjnym pokoju, w tym niepowtarzalnym, Tygodnikowym powietrzu, w którym była ludzka serdeczność, zapach kawy, papierosów i kurz ze starych książek. Że mogłam czasem - a już na pewno na Boże Narodzenie dostawać kilkuzdaniowe, ale pełne wielkiego ciepła listy, adresowane wyraźnym, natychmiast rozpoznawalnym charakterem pisma. Że mogłam - przygnębiona nieraz i rozczarowana tym, co widziałam dokoła - przenieść wzrok na Jego życie. Wspaniałe, mądre, skromne, przezroczyste jak kawałek kryształu.

Ale teraz myślę: co dalej? Co my - Wszyscy Ludzie J.T. z tych najbliższych i najdalszych orbit - będziemy teraz robić bez Niego?

Ewa Szumańska

Dar

Jego mądrość nie lubiła wielkich słów, bo prawdziwej mądrości nie są one potrzebne. To dobre dla krzykaczy, którzy używają ich jak szczudeł, żeby dodać sobie wzrostu i znaczenia. Jerzy Turowicz niczego nie musiał udawać, niczego sobie dodawać, do niczego pretendować. Bez szczudeł - pieszo wchodził na karty polskiej historii jako jeden z najświatlejszych synów naszej ziemi. W czasie wędrówki udzielał swojej mądrości wszystkim, których mijał. Jedni od razu wiedzieli, co z tak pięknym darem począć, drudzy z upływem własnych doświadczeń poznali się na jego wartości. Jeszcze inni do tej pory nie potrafią go sobie przyswoić. Jerzy był tego świadom, ale to Go nie zrażało nigdy...

Czuję się ponad miarę obdarowana, bo i na mnie od czasu do czasu spoczywało Jego uważne spojrzenie.

Wisława Szymborska

Wolność w prawdzie

Widzę dzieło Jerzego Turowicza jako owocowanie trzech kluczowych wyborów, podejmowanych w sytuacjach pełnych niepewności i napięć. Wybory te oznaczały zamknięcie czasu wahań, ale nie koniec czasu poszukiwań. Były wyrazem doświadczenia jakiejś prawdy - prawdy, która wyzwala, i wolności, która potwierdza. Tak było i tak pozostanie: Jerzy Turowicz - wolność w prawdzie.

Wybór pierwszy zapadł tuż po wojnie. Wiązał się z powstaniem "Tygodnika Powszechnego". Dużo o tym pisano i dużo pisać trzeba. Z punktu widzenia polskiej religijności wybór ten oznaczał związanie wiary z kulturą. Otwarcie religii na kulturę - to niby było zawsze, a jednak nie zawsze. Zawsze było aktualne pytanie, czy kultura ma być częścią religii, czy religia częścią kultury. Myślę, że w polskiej religijności przeważała tendencja, iż kultura - owszem, tak, ale jako część religii, niejako w jej ramach. Wybór "Tygodnika" poszedł dalej: gdziekolwiek żyje kultura, tam żyje również religia. Ów wybór miał wiele następstw. Najpierw przyczynił się do pewnego "odpolitycznienia" postaw religijnych, które po wojnie były szczególnie wyraźne. Po wtóre, otwarł łamy katolickiego pisma dla ludzi polskiej kultury, często niezależnie od deklarowanej konfesji. Niemal wszyscy "wielcy" polskiej kultury, literatury, sztuki, nauki przechodzili przez łamy tego pisma. Gdy po wielu latach Jan Paweł II, goszcząc w UNESCO, mówił, że jest "synem narodu", który zachował swą tożsamość dzięki kulturze, to Turowicz i jego dzieło już wówczas mogli służyć jako ilustracja tej prawdy.

Wybór drugi łączył się z Soborem. Idea reformy Kościoła nie spadła z nieba. Kiełkowała również w polskim Kościele. Można by długo wymieniać jej zwiastunów. W "Tygodniku" trafiła na szczególnie podatny grunt. Wydawałoby się, że sprawa jest oczywista. Czy można być przeciw Soborowi? Wiemy jednak, że oczywista nie była. Najpierw należało zrozumieć Sobór. Co właściwie się stało? Większość z nas, młodych wówczas duchownych, miała o tym zaledwie blade pojęcie. Następnie trzeba było aplikować Sobór. Chodziliśmy jak we mgle. Jedynie liturgiści mieli jakie takie pole do popisu. Jerzy Turowicz wiedział, czym jest Sobór. On stał się jego życiowym wyzwaniem. Wybór Soboru był najważniejszym wyborem, który określił sens Turowiczowej wiary i wolności.

I wreszcie wybór trzeci, wokół którego wciąż istnieje wiele nieporozumień. Miał on rzekomo sprawić, że "Tygodnik" przestał być pismem "wszystkich katolików", a stał się "organem" jednego ugrupowania. Nieporozumień jest rzeczywiście wiele. "Nieszczęsny dar wolności" otwarł przed polskimi katolikami drogę do władzy. W czasie wyścigów ludzie potracili poczucie zdrowego rozsądku. Tymczasem sens tego wyboru był prosty: oznaczał zdecydowane postawienie na nurt reform (Mazowiecki - Balcerowicz) oraz odejście od idei chrześcijańskiej demokracji. Wielu oczekiwało, że "Tygodnik" stanie się ośrodkiem tworzenia polskiej chadecji. Wielu oczekiwało mocnych deklaracji antyliberalnych i "socjalistycznej" krytyki Balcerowicza. Nie doczekali się. Jestem głęboko przekonany, że także wtedy Turowicz miał rację: takie poparcie dla reform było konieczne i nie oznaczało zdrady wspólnoty wierzących. Oznaczało otwarcie horyzontu zaangażowania i określenie jeszcze głębszej odpowiedzialności.

Podziwiam Turowicza. Miał w sobie jakiś przedziwny "zmysł nieomylności". Może czasem Turowicz nie miał racji, ale przeważnie to ją jednak miał. Doprawdy, nie umiem dziś wskazać przypadku, by Turowicz nie miał racji... A przecież każda z kluczowych decyzji uwikłana była w sieć tysięcznych zależności. Były sprawy, byli ludzie, były ciemne noce i mgliste poranki. Tym jednak, co było zawsze i było niezmienne, to - prawość. Nad biurkiem Jerzego paliła się lampka wewnętrznej prawości. Była i pozostanie znakiem wolności w prawdzie.

Ks. Józef Tischner

Czystego serca

Trudno jest pisać o kimś wtedy, kiedy o nim najwięcej piszą. Jak łatwo powtarzać to, co inni. Myślę, że to, co ocaleje zawsze, to osobiste wspomnienia. Ale i wtedy zachodzi obawa, że pisząc o kimś można pokazywać samego siebie. Redaktorowi Jerzemu Turowiczowi zawdzięczam bardzo wiele. Był tym, który życzliwie ocenił moje wiersze i drukował. Dzięki niemu drukowałem przez wiele lat w "Tygodniku Powszechnym". Mieszkał w Krakowie. Nie chciałem mu się narzucać, ale łączyła nas życzliwość wieloletnia na odległość. Przechowuję jego listy. Pamiętam telefony. Wiele mnie nauczył. Nie jestem tym, który by mógł oceniać jego działalność, bo inni to lepiej uczynią. Mogę tylko napisać od siebie to, że kiedy uczyniono z mediów media przekazu powszechnego, on troszczył się o przekaz społeczny. Odważnie przeciwstawiał się przeciwnikom. Troszczył się o niezależną Polskę. Miał wspaniały instynkt. Od razu zrozumiał wielkość Soboru Watykańskiego II. Był człowiekiem nie tylko wiedzy, ale modlitwy. Człowiekiem czystego serca. Jeden z najwspanialszych ludzi, jakich Bóg pozwolił mi poznać.

Ks. Jan Twardowski

Punkt odniesienia

Nie możemy nic powiedzieć o Nim w czasie przeszłym; zawsze jest i będzie - dla nas wszystkich, którzy mieli szczęście Go znać, i dla wszystkich, którzy spotkali się z nim tylko poprzez "Tygodnik" i to, co pisał - miarą i ideałem. Ideałem człowieka tolerancyjnego, nadzwyczajnie dobrego, uroczego i łagodnego, a równocześnie o wielkich wymaganiach i nieugiętych zasadach. Tylko On potrafił zarazem być najczulszym przyjacielem i surowym sędzią. Tylko On potrafił połączyć "Tygodnik" z "Piwnicą pod Baranami, której był najwierniejszym widzem i uczestnikiem przez całe 40 lat.

Jerzy bardzo był ciekaw adaptacji filmowej "Pana Tadeusza" i wybieraliśmy się w tych dniach do Krakowa, aby pokazać mu film na kasecie. Chciałem bardzo usłyszeć Jego uwagi, nim widzowie będą mogli zobaczyć film na ekranie.

Dopiero teraz, gdy odszedł, zdajemy sobie sprawę z tego, że we wszystkich ważnych decyzjach w naszym życiu On był punktem odniesienia.

Zostanie z nami na zawsze.

Krystyna Zachwatowicz,

Andrzej Wajda

Dzielił się prawdą

Kiedy odchodzi taki człowiek jak Jerzy Turowicz, pozostawia puste miejsce nie do zapełnienia. Był on od samego początku, przez pół wieku redaktorem "Tygodnika Powszechnego". Był "Tygodnikiem" - nikomu nie przychodziło do głowy, że może tym pismem kierować kto inny. Jest więc redakcja na Wiślnej, drugą po rodzinie, najbardziej osieroconą instytucją. Trzecią są czytelnicy. Bo ludzie z mojego pokolenia i podobnej jak moja biografii poznawali Redaktora poprzez zadrukowane karty "Tygodnika". To jedyne niezależne pismo było w czasach zniewolenia dawcą wolności. Wszyscy wiedzieliśmy, że Jerzy Turowicz jest jej źródłem. Sączyła się ta wolność cienkim strumieniem hamowanym przez cenzorskie nożyce czy przez skąpo przydzielany papier, ale dla nas, spragnionych, był to pokarm nieoceniony.

Później miałem zaszczyt i przyjemność poznać Pana Jerzego osobiście, choćby przy okazji pracy w Komitecie Obywatelskim. Nie była to ani współpraca łatwa, ani też wolna od konfliktów. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że z wielkimi osobowościami pracuje się bezkonfliktowo, to raczej domena miernot. Do dziś mam sobie do wyrzucenia starcie, jakie miałem z Panem Jerzym w trakcie obrad w Auditorium Maximum UW. Nadal uważam, że polityczna racja była po mojej stronie i mam tę przykrą świadomość, że forma, w jakiej zwracałem się do Redaktora, była ze wszech miar naganna. Ale wtedy ja, stoczniowiec, nie miałem głowy do form.

Jerzy Turowicz nie był człowiekiem, który chował urazy. Miałem okazję przekonać się o tym w czasie pełnienia urzędu prezydenckiego. Czy to z okazji pracy Pana Jerzego w radach prezydenckich; czy też, co wspominam ze szczególnym rozrzewnieniem, gdy zawieszałem na Jego piersi błękitną wstęgę najwyższego odznaczenia - Orła Białego i gdy oblewaliśmy to wyróżnienie szampanem. Najlepiej pamiętam Go jednak w otoczeniu dla niego najbardziej charakterystycznym, w redakcji "Tygodnika". Pamiętam swoją wizytę jesienią 1995 roku w Krakowie i Jerzego Turowicza wypowiadającego mądre zdania z głębi obitego skórą, klubowego, redakcyjnego fotela.

Bo to, co najlepiej pamiętam z kontaktów z Naczelnym "Tygodnika", to jego uśmiech i sposób mówienia. Ten głęboki, zapadający w pamięć i ucho melodyjny głos i ten sposób formułowania myśli, w który była i pewność, i wątpliwość zarazem. Słychać było, że On nie narzuca swych prawd, On się nimi dzieli.

Nie usłyszymy już tego głosu, a i Jego uśmiech nie przysporzy nam już ciepła. Wiadomość o odejściu Jerzego Turowicza zastała mnie tuż przed wyjazdem do Meksyku, Puerto Rico i Stanów Zjednoczonych, mogłem jedynie w pośpiechu skreślić tych parę słów. Nie będę, niestety, mógł towarzyszyć w Jego ostatniej ziemskiej drodze, a przecież On i Jego pismo towarzyszyli nam wiernie przez ponad pięćdziesiąt lat.

Będę się modlił.

Lech Wałęsa

Oparcie i autorytet

Ostatni raz widziałem Jerzego Turowicza w 1994 roku, w auli Uniwersytetu Jagiellońskiego, podczas wręczania mi doktoratu honorowego tej uczelni. Wiem, że skupiał On wokół siebie i "Tygodnika Powszechnego" elity polskiej kultury, a w trudnych dla kraju sytuacjach był dla nich oparciem i autorytetem.

Ceniłem w Nim wybitnego humanistę, człowieka wielkiego ducha i tolerancji, pełnego szacunku dla cudzych poglądów i inności religijnych. Jego śmierć jest ogromną stratą dla polskiej kultury i dla tych wszystkich, dla których porozumienie polsko-żydowskie jest sprawą ważną.

Jestem przekonany, że pamięć o nim towarzyszyć będzie kolejnym pokoleniom.

Szymon Wiesenthal

Dziedzictwo

Co jest najistotniejsze w dorobku Jerzego Turowicza? Chyba ogrom pracy, w znacznej mierze skutecznej, wniesionej w budowanie syntezy wiary i kultury w erze pokonstantyńskiej - to znaczy w czasie, kiedy stało się widoczne, że konstantyński model związku religii i państwa, religii i kultury, stał się nieaktualny. Zarówno ze względu na okoliczności historyczne, które uniemożliwiały jego dalsze trwanie - na Wschodzie i na Zachodzie - jak i na to, że nie odpowiadał istocie chrześcijaństwa. Zagrażał instrumentalizacją uniwersalnej religii miłości, sprowadzaniem jej do roli urzędowej religii plemiennej w takich czy innych narodowych wydaniach, z większą lub mniejszą instrumentalizacją Kościoła lub klerykalizacją państwa. Świadomość jego nieadekwatności była jasna dla niektórych myślicieli i stopniowo torowała sobie drogę w chrześcijańskich środowiskach, ale do dziś nie jest powszechna.

Jerzy od młodości włączył się w nurt poszukiwań tej nowej syntezy poprzez związki z wielkimi postaciami chrześcijańskiego personalizmu - Maritainem i Mounierem - oraz udział w dążeniu do pogłębiania chrześcijańskiej duchowości, dążeniu zapoczątkowanemu przez benedyktynów skupiających się na odnowie liturgii. A potem oczywiście w wielki nurt soborowej odnowy.

Ta nowa synteza musiała więc pogłębiać i nawet "radykalizować" chrześcijaństwo - pozbawione politycznych podpórek, a nawet wystawione na ataki państwa - a równocześnie nadawać mu charakter bardziej dialogiczny, bardziej ekumeniczny - w najszerszym tego słowa znaczeniu. Bowiem skupiała się wokół wartości podstawowych, niezależnie od ich pochodzenia, wychodząc z założenia, że jeśli są autentyczne, to tym samym chrześcijańskie. Godność, wolność, solidarność - tak można by najkrócej ująć postulowane fundamenty cywilizacji.

W okresie narastającego totalizmu można było jedynie uparcie mu przeciwstawiać chrześcijańską alternatywę, pogłębiając i rozwijając niektóre jej elementy. Nie można było natomiast ogarnąć całości indywidualnego i społecznego życia człowieka (które zresztą nie dadzą się rozdzielić), zarówno z powodu cenzury, jak i braku czasu, sił i wyobraźni. Najbardziej brakowało refleksji i praktycznych rozwiązań w dziedzinie gospodarczo-społecznej - ogólne zasady nie wystarczały. Nie byliśmy więc przygotowani do upadku komunizmu.

Dziś weszliśmy w nową sytuację cywilizacyjną. Aby jej sprostać, trzeba wziąć pod uwagę realnego człowieka - niekiedy podwójnie zdeformowanego, przez socjalistyczną mentalność i relatywistyczno-indywidualistyczną kulturę. Także realne społeczeństwo, rozpadające się na coraz bardziej bezwzględne grupy interesów. I realną cywilizację, kształtowaną przez typ gospodarki podnoszącej zysk i konkurencję do zasad naczelnych i niemal jedynych. I nową sytuację ludzkości, która musi znaleźć globalną, lecz nie totalistyczną formę swego istnienia.

Zatem znowu potrzebna jest nowa wersja syntezy wiary i kultury najszerzej rozumianej, z jednej strony profetyczna, wybiegająca myślą daleko w przyszłość, z drugiej twardo realistyczna, biorąca za punkt wyjścia, to co było (i jakoś nadal trwa) i to, co jest, co się kształtuje. Wysiłek pełnego (pełniejszego) zrozumienia kryzysu i szukania dróg budowy pełniejszego człowieczeństwa, bardziej ludzkiej cywilizacji.

To już nie jest bezpośrednie zadanie Jerzego - choć przez przejście do nowej formy życia może i jest bardziej skuteczny. Ale nasza - moja - wierność Jego dążeniom powinna polegać na wiernej, choć bynajmniej nie schematycznej ich kontynuacji.

Stefan Wilkanowicz

Przed półwieczem

Jedyny instrument techniczny, jakim posługiwał się Jerzy jako redaktor naczelny "Tygodnika" (nie licząc ołówka i wiecznego pióra - długopisy pod koniec lat czterdziestych jeszcze chyba nie istniały?), to był sznurek. Za przykładem Jerzego jako sekretarz redakcji nosiłem zawsze taki sznurek w kieszeni: kilkumetrowej długości, miękki i wytrzymały, zakończony węzełkiem, z lekka umazany w farbie drukarskiej. Przy łamaniu numeru pisma sznurek służył do mierzenia długości szpalt, w miarę jak wiersz po wierszu wypadały z linotypu. Mieliśmy dużą wprawę w czytaniu ołowianych literek, widzianych do góry nogami - niekiedy ostatnie adiustacyjne muśnięcia następowały właśnie z okazji tej lektury. Potem trzeba było złamać kolumnę (czyli skomponować stronę), odbić ją, odnieść do cenzury, odczekać parę dni, wykłócić się z cenzurą i po jej tzw. ingerencjach niejednokrotnie przełamać numer, więc znowu redakcja - drukarnia - cenzura i tak wkoło, oczywiście na piechotę, rzadziej tramwajem.

Z powodu samego istnienia cenzury, to znaczy świadomości, że różnych tekstów nie warto nawet pisać, ileż to przepadło mądrych diagnoz, przenikliwych analiz i projektów. Jak wiele dobrego mogłyby one zrobić (myślałem nieraz, słuchając wypowiedzi Jerzego), gdyby udało się wówczas ujawnić je nie tylko w strzępach i mniej lub bardziej wymownych przemilczeniach.

Z tamtych czasów szczególnie ostro rysuje mi się w pamięci, prócz Jerzego, stojący nad obitym blachą stołem obok pana Janoty, naszego metrampaża, Lech Beynar (czyli Paweł Jasienica), widzę też na tle drukarni Antoniego Gołubiewa i Jana Józefa Szczepańskiego, a przy innym stole i przy innym metrampażu Andrzeja Kijowskiego. Odwiedzał nas też niespodziewanie pewien były metrampaż, niespełna rozumu. Wieść niosła, że zamiast spalić w kadzidlanym dymie próbne odbitki plakatu ze Stalinem, nieszczęśnik zaniósł tę makulaturę do ubikacji, wskutek czego świętokradcą zajęła się tak żwawie bezpieka, że postradał zmysły i tułał się między blaszanymi stołami jak widmo.

Jerzy nosił ze sobą schludnie narysowane, alternatywne plany numerów pisma, spisy artykułów, które napłynęły i takich, które chcieliśmy zamówić, także sporządzone ołówkiem, pionowe poliniowane calendaria z planem zajęć na kilka dni, i wreszcie stosy rękopisów, do przeczytania, kiedy się da i do omówienia z autorami, na koniec stosy czasopism - w różnych językach, jeśli o nas ktoś za granicą pamiętał, jeśli szmugiel się powiódł albo cenzura pocztowa się zagapiła. W rezultacie teczka lub torba Jerzego pęczniała do niemożliwości, uginał się niesymetrycznie pod jej ciężarem, ale o dziwo panował nad jej zawartością. Nawet hektolitry kawy, kiedy udawało się ją mieć, i coraz obficiej wypalane papierosy nie tłumaczą, jak przy takich zajęciach Jerzy znajdował czas na pisanie, na koncerty, na wystawy, na teatr, na filmy i zwłaszcza na książki: na ulubionych poetów (Miłosz, Gałczyński, Liebert?), na ulubionych myślicieli (Maritain, Mounier, kilku francuskich teologów, Bolesław Miciński?), na reprodukcje Skiry, nawet na powieści. Nie mówiąc o tym, ile musiał namarnować godzin, z racji swego redaktorstwa biorąc choćby bierny udział, konieczny dla istnienia pisma (do czasu!), w jakichś bezsensownych komitetach czy frontach.

Kiedy po roku 1956 zaczęliśmy z rzadka wyjeżdżać za granicę, nim ktokolwiek zdążył ochłonąć z wrażeń bardzo niekiedy uciążliwej podróży, Jerzy jakimś cudem wiedział już wszystko, co trzeba o kulturze danego miasta, a także, jak się gdzie dostać i po co. Ale pewnych form organizacji pracy bardzo nie lubił: latami trudno mu było wyperswadować, żeby zamykał drzwi swego zawalonego papierami gabinetu przynajmniej na czas zebrań redakcyjnych, które się tam odbywały, albo żeby w trakcie tych zebrań nie pędził na każde wezwanie do telefonu. Szczęściem nie opuszczało go łagodne, nie ostentacyjne, ale bardzo śmieszne poczucie humoru, ani ten sposób bycia, który zjednywał mu wszędzie tylu przyjaciół i pozwolił mu zgromadzić zespół - czy też kolejne zespoły - podobnie dążących ludzi, nie myślących ani o pieniądzach ani o karierze, którzy współpracowali, spierali się i przyjaźnili, bo mieli wzajem do siebie absolutne zaufanie.

Jerzy był po prostu organicznie niezdolny do zacietrzewień, zaślepień i fałszów. Jego poczuciu rzeczywistości i narzucanych przez nią ograniczeń (co wyrażało się nieraz w formie "ja, jako Krakauer, myślę, że...") towarzyszyła serdeczna dyskrecja, niechęć do wyrywania się naprzód z własnym zdaniem, niechęć posunięta czasem aż za daleko, zważywszy że własne zdanie zwykle miał i w momentach kluczowych umiał je ujawnić, zdanie często lepiej wyważone i solidniej ugruntowane niż wiele zdań cudzych, które jednak zawsze starał się brać pod uwagę.

Teraz tę dyskrecję Jerzego naruszę, ale nie weźmie mi tego za złe, bo przecież darem przyjaźni człowiek powinien się dzielić, choćby ów dar nie był ujęty w słowa i polegał przede wszystkim na długoletnim współdziałaniu i obcowaniu, na intensywnym i prawie niedostrzegalnym promieniowaniu osobowości Jerzego. Myślę, że jej fundamentem (więc także fundamentem tego wyjątkowego miejsca, jakie Jerzy zajmie w historii) jest nie tylko "zwyczajna dobroć", ale i to również, że kiedy Jerzy w modlitwie wypowiadał Credo, każde słowo miało pokrycie w jego przemyśleniach, przeświadczeniach i uczuciach. "Wierzę w Ducha świętego, święty Kościół powszechny..." Jerzy kochał Kościół. Zauważyłem, że niektórych naszych przyjaciół to jakby żenowało. Ten Kościół, przecież nie taki znów święty, mruczą pod nosem. Nie czas tu i nie moja kompetencja wchodzić w eklezjologię. Ale jednego jestem pewien. Jerzy Turowicz wierzył najgłębiej, że Duch tchnie kędy chce, że jest Panem i Ożywicielem - także Kościoła. Czy - przede wszystkim Kościoła. Kościoła powszechnego: tę powszechność Jerzy przeżywał głęboko. I zaraz potem następują w Credo tajemnicze słowa o świętych obcowaniu, grzechów odpuszczeniu i ciała zmartwychwstaniu: "Oczekuję wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie".

Módlmy się, byśmy umieli tak ufnie jak Jerzy zawierzyć temu oczekiwaniu.

Jacek Woźniakowski

Sprawiedliwy

Przez wiele lat widywałem nierzadko - w redakcji "Tygodnika" - pana Jerzego Turowicza; kłaniałem mu się, zamienialiśmy parę słów. Wiedziałem o jego ogromnej pracy, o jego wytrwałości, o jego uczciwości, o historycznych dokonaniach. Wiedziałem o jego biografii, o jego przedwojennych początkach, o latach okupacji i o walce, jaką toczył przez prawie pół wieku - pogodnie, nie gorzkniejąc, nie stając się "człowiekiem marginesu", człowiekiem z podziemia - z totalitarnym rządem, ze stołecznymi i lokalnymi kontrolerami ducha. Podziwiałem jego umiarkowane przekonania; był kimś głęboko wierzącym, ale nie fundamentalistą, bronił zawsze katolicyzmu liberalnego, otwartego na europejska perspektywę. Podziwiałem jego konsekwencję, stałość jego poglądów i wyborów; łatwe powiedzenia w rodzaju "homo sapiens zmienia poglądy" dziwnie nie pasowały do niego, jakby zrobiony był z innej substancji. Ale też nigdy, nigdy nie potępiał tych, którym istotnie zdarzyło się zmienić poglądy. Cechowała go dobroć; najrzadsze połączenie radykalnej dobroci i radykalnej niezłomności. Był człowiekiem raczej lakonicznym, uroczym i dyskretnym, o świetnym, cichym poczuciu humoru. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że mam przed sobą kogoś absolutnie niezwykłego: jednego z kilku Sprawiedliwych, którzy ocalili mój kraj przed całkowitym spustoszeniem moralnym i intelektualnym.

Jerzy Turowicz był człowiekiem prawdziwie wielkim. Dyskutowano nieraz w minionych latach o heroizmie, o potrzebie wielkości. Pewnie mało komu przychodziło wtedy do głowy, że najtrudniejsze bohaterstwo, rozłożone na dziesięciolecia, a nie skoncentrowane w jednej sekundzie gwałtownego czynu, obrało swą siedzibę właśnie w nim, w liberalnym redaktorze liberalnego tygodnika, w starszym panu, który niespiesznie, charakterystycznym krokiem zmierzał codziennie do kamienicy przy ulicy Wiślnej 12. Jaka szkoda, że już go nie ma.

Adam Zagajewski

Tej śmierci nie ma

Tej śmierci nie ma - przynajmniej póki wśród żyjących są i Ci, na których formację wpłynął kontakt z Jerzym Turowiczem. Czyli tak naprawdę - wszyscy, którzy mieli przywilej znać Pana Jerzego i wszyscy Ci, którzy czytali i czytają "Tygodnik Powszechny".

Formacja to ważne pojęcie. Jeśli zastanowić się przez chwilę, to staje się oczywistym, że choć czujemy się wolni, to jednak nasza wolność jest niezwykle ograniczona. Nie wybieramy epoki, w której przyszło nam żyć, a przecież to epoka nas formuje, określając i nasze doświadczenia i nasze możliwości - na przykład poznawcze. Te ostatnie znów podlegają ograniczeniom po prostu biologicznym. Choćby i takim, że dziennie możemy przecież przeczytać nie więcej niż 30-40 stron druku. Streszcza się to do możliwości przeczytania przez przeciętnego inteligenta jednej książki na 2-4 dni. Przyjmijmy średnio - jednej na trzy dni. To oznacza, że rocznie czytamy tych książek nie więcej niż 120, w świadomym życiu (niech będzie tego 50 lat) przeczytać więc możemy wszystkiego około 6000 owych książek. A tymczasem w takiej Bibliotece Jagiellońskiej jest ich chyba ze 2 miliony... Przy takim ograniczeniu biologicznym, wybór właściwego zestawu lektur - owych 6000 książek, które przeczytamy w życiu, staje się sprawą bardzo poważną. Co będzie jeśli wybiorę niewłaściwy zestaw lektur? Przeczytam książki niepotrzebne, a potrzebnych już nie będę miał czasu przeczytać? To jest zupełnie przecież możliwe. I to w dwu przypadkach. Po pierwsze - jeśli ktoś czytelnikowi właśnie w okresie formacyjnym podsunie serię niewłaściwych tytułów, które zdeterminują jego zainteresowania i tym samym określą jego dalsze lektury (biada temu, co na przykład skłoniony został do zaczęcia swoich lektur od Protokołów Mędrców Syjonu). Po drugie - jeśli zacznie się czytać książki, nie wiedząc, które by tu warto wziąć do ręki. W obu przypadkach - ludzie zniewoleni przez epokę i biologię, stają się jeszcze dodatkowo - niewolnikami złych wyborów. W moim rozumieniu - Jerzy Turowicz - poprzez "Tygodnik Powszechny", był tym, który właśnie uwalniał ludzi przez dopomożenie w dokonaniu właściwych wyborów. Wyboru wartościowych lektur, wyboru dzieł sztuki, wyboru postaw, wyboru filozofii wreszcie. Pomagając w wyborze - Jerzy Turowicz wpłynął na formację paru pokoleń czytelników "Tygodnika".

Pomagając w wyborze, przeprowadzał owe kilka pokoleń między Scyllą i Charybdą obu dwudziestowiecznych totalitaryzmów - zarówno tego, dla którego najistotniejszym pojęciem była klasa społeczna, jak i tego, co za najważniejszy - uważał naród. Przy owej przeprawie - w której chodziło w istocie o uratowanie fizycznego i duchowego istnienia zbiorowości polskiej, użył jako kompasu - wartości chrześcijańskich. I w tym się nie pomylił. Jego chrześcijaństwo - chrześcijaństwo personalistyczne - okazało się tu jedyną odpowiedzią na obłęd epoki.

A tym, którzy ośmielają się wypominać Redaktorowi i "Tygodnikowi" samo istnienie w tej epoce - ostatnia myśl do sztambucha. Ani Pan Jerzy, ani "Tygodnik", nie istniał dzięki systemowi i nie przeciw systemowi - a po prostu pomimo systemu. Istniał po prostu - poza systemem. Pan Jerzy i Jego "Tygodnik" był bowiem nosicielem wartości uniwersalnych - do których należy również owa grecka jednia dobra i piękna. Redaktor ucieleśniał siłę życia trwającego ponad, poza systemami chcącymi w imię transformacji, poprawy ludzkości - niszczyć jednostki.

Tej śmierci nie ma - bo takie życie, które On afirmował - życie w prawdzie, w zgodzie z prawem naturalnym, życie osoby ludzkiej - trwa.

Włodzimierz Zagórski

Bogactwo dzieła

Całym sercem łączę się w żalu po odejściu Jerzego Turowicza, wielkiego intelektualisty i człowieka wiary. Nasze pierwsze spotkania i nasza - piszę to z dumą - przyjaźń datują się z czasów Soboru Watykańskiego II, którego prace śledziliśmy obydwoje z wielką uwagą i wielkimi nadziejami.

Od tamtych czasów darzyliśmy zaufaniem dzieło, w którym uczestniczyło tak wielu ludzi i tylu ich prowadzi je nadal, by zburzyć przeszkody i pokonać uprzedzenia, które stoją na drodze zrozumienia i dialogu miedzy wyznawcami różnych religii, miedzy wierzącymi i niewierzącymi.

Zaangażowanie Jerzego Turowicza w to dzieło, podstawowe dla przyszłości naszej Europy i całego świata ciągle nękanego przemocą zwalczających się ekstremizmów, jest bardzo znane również we Włoszech. Tym większy żal, że nie będziemy już mogli liczyć na Jego mądrość.

Pozostanie z nami bogactwo Jego dzieła.

Tullia Zevi

Tullia Zevi - była przewodnicząca Włoskich Wspólnot Żydowskich

Światło nadziei

Z wielkim bólem przyjąłem wiadomość o śmierci Jerzego Turowicza, człowieka wielkich zasług dla Kościoła i Polski, człowieka wielkich zalet serca i umysłu, człowieka wielkiej skromności i dobroci. Wraz z Jego odejściem Kościół w Polsce i cała polska kultura poniosły wielką stratę, odszedł bowiem świadek wiary, mąż ewangelicznego świadectwa, a zarazem niezrównany redaktor oraz wybitny publicysta. Ta bardzo smutna wiadomość zastała mnie w Rzymie. Tu, w mieście, do którego pan Jerzy tak często pielgrzymował, zwłaszcza w okresie Vaticanum II oraz w ostatnim dwudziestoleciu odwiedzając Ojca Świętego, modlę się o Jego uczestnictwo w wiecznej światłości i pokoju, których źródłem jest zmartwychwstały Chrystus.

Od grobu Apostołów jednoczę się też z tymi, których Jerzy Turowicz pozostawił po tej stronie wieczności, z Rodziną Zmarłego i Redakcją "Tygodnika Powszechnego". Niech Chrystus - Ten, który jest zmartwychwstaniem i życiem, pomaga rozproszyć mroki i ciemności śmierci światłem wiary i nadziei, która wypełni się przy Jego powtórnym przyjściu.

Maciej Zięba OP

Zakazane słowo

Miałem blisko 30 lat, kiedy na lekko uginających się nogach wkroczyłem lub raczej zostałem przez Kasię Morstin wepchnięty, do Jego Gabinetu. Znałem ten Gabinet na pamięć. Z książek, z opowieści, z legend. Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wcześniej wyobraziłem. Po lewej przy piecu skórzane sapieżyńskie kluby. Między nimi zawalony gazetami okrągły stoliczek. Na ścianie czarna tablica, na której kredą narysowano układ następnego numeru. Dalej, pod oknem wychodzącym na obskurny dziedziniec Kurii, dwa złączone frontami zwaliste, przedwojenne biurka pokryte wieloma warstwami wszelkiego rodzaju papieru. Na niewielkim wolnym placyku jednego z tych biurek leżała pojedyncza kartka. Na tej kartce pisał coś siedzący przy biurku REDAKTOR JERZY TUROWICZ.

To nie był dobry dzień. Zbierałem materiały do tekstu o tym, co działo się z ludźmi "Tygodnika" w latach 1953-56, gdy pismo zamknięto. Większość pracy miałem już za sobą i mógłbym siadać do pisania, gdyby nie Turowicz, którego dłuższy czas nie było w Krakowie. Gdy nareszcie wrócił, miałem do niego masę cisnących się pytań, ale przede wszystkim chciałem usłyszeć historię Jego stalinowskiej traumy, lat przymusowej bezczynności, bezrobocia, nędzy. W uszach dźwięczało mi tyrmandowskie "Turowicz szlifuje bruki" i wyobrażałem sobie, co takie kilkuletnie "szlifowanie bruków" oznaczało dla czterdziestoparoletniego mężczyzny.

Przyjął mnie ujmującym uśmiechem. Życzliwie usadził na skórzanej kanapie, zaproponował herbatę jeszcze raz uśmiechając się jak najżyczliwiej i zafundował mi jedną z największych katastrof  w mojej reporterskiej karierze. Z całą życzliwością, ciepło się uśmiechając, uważnie słuchał pytań, a potem z tym samym ujmującym, jakby usprawiedliwiającym uśmiechem szczerze odpowiadał. Sęk w tym, że właśnie odpowiadał i zapis tej rozmowy do złudzenia przypominał protokół przesłuchania.

- Jak?

- Tak.

- Czy?

- Z pewnością.

- Kiedy?

- Wtedy.

Kiedy doszliśmy do pytań problemowych, groza sytuacji była już oczywista.

- Dlaczego?

- Moi koledzy z pewnością lepiej to pamiętają.

- A Pan?

- Nie chciałbym wprowadzić pana w błąd. Spytajmy Woźniakowskiego.

- A mógłby Pan opisać, jak Pan to pamięta?

- Ziuta na pewno zrobi to dużo lepiej.

Mimo całej życzliwości, którą mi okazywał, przez godzinę z okładem nie wydusiłem z Niego ani jednego akapitu gawędy, ani jednej anegdoty, niczego o Nim samym. Ani słowa skargi. Ani cienia żalu. Tak jakby we wszystkim, co On sam i Jego najbliżsi przeżyli w tych latach, nie było nic ciekawego, żadnej dramaturgii, żadnych emocji, heroizmu, goryczy ani strachu.

Wracałem zdruzgotany. W życiu nie miałem zarazem bardziej życzliwego i trudnego rozmówcy. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego rozmowy z innymi członkami redakcji przyniosły mi tyle ciekawych i barwnych relacji, natomiast rozmowa z Turowiczem, kluczową postacią tamtego dramatu, mimo wielotygodniowych przygotowań okazała się jednak totalną katastrofą.

Rok później, gdy pierwsze wydanie "Anatomii smaku" (jeszcze bez rozmowy z Jerzym Turowiczem, która do druku nijak się nie nadawała) rozeszło się w drugim obiegu i przygotowywałem wznowienie, postanowiłem jeszcze raz poprosić Pana Jerzego o wywiad. Zgodził się bez wahania.

Znów przyjął mnie serdecznie. Usadowił na sapieżyńskich klubach, rozbroił życzliwym uśmiechem, ale tym razem nie czekał na pytania. Przez blisko dwie godziny snuł ożywione pierwszym wydaniem "Anatomii" wspomnienia. Sam wprowadzał nieprzewidziane wątki, prostował relacje przyjaciół. Zupełnie nieoczekiwanie okazał się nie tylko życzliwym, ale też wdzięcznym i aktywnie współpracującym rozmówcą. Gdzieś po godzinie poczułem, że ostatecznie wyparowało krępujące zakłopotanie, które sparaliżowało naszą pierwszą rozmowę.

Kiedy więc przyszedł rok 1987 i zbliżała się 75 rocznica urodzin Turowicza, postanowiłem spróbować namówić go na kilkudziesięciostronicową, przeznaczoną dla "Powściągliwości i Pracy" rozmowę-

-rzeczkę (z której później powstała rozmowa-rzeka "Trzy ćwiartki wieku"). Ku mojemu zaskoczeniu zgodził się bez oporów i od razu zaproponował, żebyśmy spotkali się latem w Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie - jak zwykle - planował krótki urlop.

To, co zastałem w Kalwarii, przekroczyło moje najśmielsze marzenia. W mistycznej atmosferze franciszkańskiego klasztoru, otoczonego plątaniną pątniczych dróżek biegnących pomiędzy malowniczo położonymi małymi kapliczkami, zapracowany przeważnie Turowicz był wypoczęty, zrelaksowany i - jak nigdy - dysponowany do rozmowy. Gdy rozłożywszy przed nim kajety pełne notatek i pytań zapytałem, ile czasu gotów jest mi poświęcić, bez wahania odpowiedział:

- Tyle, ile tylko będzie panu trzeba.

Zamiast kilku godzin rozmawialiśmy więc pełne dwa dni, dzieląc czas wedle rytmu klasztornego życia. Śniadanie, praca, spacer, obiad, drzemka, praca, kolacja, praca, sen.

Mimo wszystko nie był łatwym rozmówcą. Godzinami słuchał szczegółowych pytań i udzielał na nie dokładnych odpowiedzi, ale wciąż nie przejawiał skłonności do gawędzenia o sobie. Do dziś mam wrażenie, że w gruncie rzeczy własna przeszłość niezbyt go obchodziła. Zdarzało się jednak, że poruszony pytaniem wstawał z krzesła i brał ode mnie "jedynego na dzień" papierosa, którego wbrew surowym zakazom żony i lekarzy pozwalał sobie zapalić. Krążąc między umieszczoną przy drzwiach umywalką a oknem w grubym murze snuł wówczas głębszy wywód (o katolicyzmie francuskim, stosunkach polsko-żydowskich, reformie soborowej w Polsce) lub przywoływał osobiste wspomnienia (o świętych, których spotkał, o Janie Pawle II, o kardynale Wyszyńskim).

Ale prawdziwa rozmowa zaczynała się wówczas, gdy szliśmy na spacer. Właśnie wtedy, gdy goniłem starszego pana po górzystych kalwaryjskich dróżkach, pierwszy raz przyszło mi do głowy, że mam do czynienia z człowiekiem należącym do jakiegoś innego porządku. Podziwiałem jego intelektualną i życiową konsekwencję, podziwiałem go jako dziennikarza, jako intelektualistę, świadka mijającego wieku. Teraz, między kapliczkami kalwarii, gdzie ja nie miałem notatek i magnetofonu, a on zdobywał się na nieco dalej idącą otwartość, pozwalał sobie na delikatne zwierzenia, nieco chętniej snuł dywagacje odkrywające kawałeczki duszy, na co dzień - co zaczynałem rozumieć - przez wrodzoną nieśmiałość starannie chowanej za ciepłą uprzejmością, po raz pierwszy zauważyłem to, co wydało mi się Jego charyzmatem. Nie tylko intelektualną głębię, cywilną odwagę, twórczą osobowość, niezwykłą ciekawość świata, poczucie osobistej odpowiedzialności za to, jak ten świat wygląda, i wiarę, że można uczynić go lepszym raczej siejąc dobro niż karczując błądzących, ale także pewien rodzaj osobistej, dobrej wrażliwości - szczególną, delikatną dobroć, która wydała mi się (obawiam się to napisać): rodzajem świętości.

Gdyby kiedyś kazano mi zeznawać na procesie beatyfikacyjnym Jerzego Turowicza, w żaden rozsądny sposób nie potrafiłbym uzasadnić tego przekonania. Nic się przecież wielkiego w Kalwarii nie stało. Nie rozstąpiła się woda. Niebo nie przemówiło. Ale też nigdy później myśląc o Panu Jerzym nie potrafiłem uwolnić się od tego zakazanego słowa - zakazanego wobec żywego człowieka, któremu ściska się dłoń, który mówi, pisze, je pomidorową, popija neskę i razem ze mną wdrapuje się na pagórki.

A jednak, patrząc na mego rozmówcę, nie mogłem się od tego słowa uwolnić. Cały drugi dzień spędzony w Kalwarii, kiedy konsekwentnie posuwając się według rozpisanego w moim zeszycie planu, brnęliśmy poprzez koleje Jego długiego życia, błądziłem myślami szukając jakiegoś sposobu, żeby go o to zapytać. Ale nie potrafiłem mu postawić tych najważniejszych pytań: czy On też to odczuwał? Czy czuł w swoim życiu ciężar tego zakazanego słowa? Co ono tak naprawdę dla niego oznacza? Czy wiedział, że ktoś inny to czuje, kiedy z nim obcuje?

Przez następne lata te nie zadane najważniejsze pytania coraz bardziej paraliżowały mnie, ilekroć miałem okazję z Panem Jerzym rozmawiać. Bo czułem, że powinienem Go o to zapytać. I miałem - w sposób oczywisty absurdalne - wrażenie, że ile razy mnie widzi, oczekuje ode mnie tego najważniejszego pytania. Absurdalne, bo był przecież zbyt skromny, by tak o sobie myśleć i nazbyt dobry, by mnie po prostu wyśmiać.

Zadałem Mu przez lata mnóstwo bardzo różnych pytań, lecz z czasem coraz lepiej rozumiałem, że tych najważniejszych nie umiem postawić. Że nigdy ich nie zadam.

I tak się właśnie stało.

Jacek Żakowski

Światło Sychar na Wiślnej

Przybył więc do miasteczka samarytańskiego zwanego Sychar...

Było tam źródło Jakuba. Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni...

Nadeszła kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody.

J 4, 5-7

W najbardziej dramatycznym okresie najnowszej polskiej historii, w okresie stanu wojennego, pan Jerzy potrafił stworzyć w redakcyjnych pomieszczeniach na Wiślnej odpowiednik polskiego Sychar. Przy źródle Jerzego, niczym w Ewangelii przy źródle Jakuba, gromadziło nas to samo pragnienie wartości, którego nie zgasił chłód pamiętnej grudniowej nocy. Wody nadziei i życia potrzebowali wtedy wszyscy zmęczeni życiem, u których ideologiczny slogan nie zniszczył wiary w sens. Znanym szlakiem Samarytanki śpieszyli do "Tygodnika" ludzie z daleka, których ożywiała ta sama wiara, że absurd, nawet po ubraniu w narodowy mundur, nie musi stanowić epilogu polskich dramatów. Redakcyjny pokój gromadził wtedy środowisko, którego społeczna struktura zdawała się urągać zasadom rachunku prawdopodobieństwa. Przychodzili tam robotnicy ze zdelegalizowanej "Solidarności" i znani intelektualiści, byli członkowie PZPR i przyszli biskupi, seminarzyści i niewierzący. Ich obecność wyrażała afirmację dla tego świadectwa uczciwości intelektualnej i postawy dialogu, którego pan Jerzy konsekwentnie uczył swymi tekstami i swoim życiem.

Nie potrafię w skali światowej wskazać żadnego innego środowiska redakcyjnego, które pełniłoby taką rolę, jaką spełniał "Tygodnik" w stanie wojennym, jednocząc we wspólnocie ducha przedstawicieli tak różnych środowisk. W tej praktyce znajdowaliśmy antycypację przesłania, w którym Jan Paweł II przypomina, że "dialog Kościoła z kulturą stanowi decydujące wyzwanie dla przyszłości świata". Dialog ten był możliwy dzięki tej samej postawie, której uczył Chrystus w rozmowie z Samarytanką. Wymagał otwarcia i spokoju, cierpliwości i solidarnego świadectwa prawdy. Wymagał zwłaszcza przezwyciężenia tych stereotypów, w których nawyki czy emocje odgrywały większą rolę od prawdy Ewangelii niosącej nadzieję wyzwolenia. Wymagał wzięcia w nawias tych wtórnych cech, które nas różniły, aby można było dotrzeć do podstawowego poziomu ludzkiej godności, uczciwości, tęsknoty za prawdą. W stylu, w którym Jerzy dążył do tych wartości, uderzał pokój człowieka, który przyjmuje bez dramatyzowania upał życia, gdyż żyje świadomością bliskości ewangelicznego źródła "wody żywej". Podsumowując ten styl, myślę o słowach, które Zbigniew Herbert kierował w swym wierszu do Henryka Elzenberga:

Twoja surowa łagodność delikatna siła

Uczyły jak mam trwać w świecie niby myślący kamień

Cierpliwy obojętny i czuły zarazem.

To połączenie refleksji i czułości, intelektualnego otwarcia i nieustępliwej twardości kamienia, tworzyło styl, który dziś niesie szczególne zobowiązanie dla nas wszystkich zjednoczonych ongiś wspólnotą poszukiwania polskiego Sychar.

Nie potrafię powiedzieć, jak trudno było panu Jerzemu trwać w postawie "czułego kamienia" wówczas, gdy pod polskim niebem zaroiło się od innych kamieni - rzucanych beztrosko przez środowiska, które nagle odkryły, że mają bardzo proste recepty na patriotyzm i demokrację. Wiem tylko, że podobne ciosy były w tym samym czasie źródłem wielkiego bólu nawet dla tych, którzy wcześniej usiłowali z kamiennym obliczem przyjmować wszelkie przeciwności losu. Mogłem natomiast wówczas podziwiać Jerzego, patrząc na jego spokój, obiektywizm i kulturę ducha w dyskusjach dotyczących najbardziej drażliwych problemów polskiej demokracji. Już jako biskup zapraszałem go kilkakrotnie na spotkania z młodymi kapłanami. Podczas jednego ze spotkań, w Błoniu nad Dunajcem, ktoś z uczestników z wielką pasją postawił pytanie o niefortunne artykuły na łamach "Tygodnika", w których chrześcijaństwo usiłowano ściśle łączyć z programem reform Unii Demokratycznej. Niektórzy słuchacze nastroszyli się, jak gdyby oczekiwali apologetyki sugerującej, że poza Unią nie ma zbawienia, przynajmniej dla Polski. Tymczasem, na przekór oczekiwaniom, usłyszeli słowa spokojnych wyjaśnień: "Misja Kościoła jest w swej istocie uniwersalna. Nie wolno jej sprowadzać do poziomu działań jednej partii czy jednego przywódcy. W przyśpieszonym kursie polskiej demokracji czasem jednak temperament polityczny bierze górę nad teologiczną wizją Kościoła. Zdarza się to zarówno dziennikarzom, jak i księżom. Z podobnych uproszczeń można się jednak szybko wyleczyć; także przez uświadomienie sobie ceny, jaką wspólnie musimy płacić za podnoszenie prywatnych upodobań do rangi absolutnej prawdy". Po tym prostym, rzeczowym wyjaśnieniu zniknęły wcześniejsze uprzedzenia. Tam, gdzie miała przebiegać linia demarkacyjna odmiennych sympatii partyjnych, ujawniała swą obecność wspólnota Kościoła, w której Chrystusowe dzieło zbawcze przebiega w innym wymiarze niż poziom politycznych deklaracji i programów.

Ten sam styl pana Jerzego ujawniał swą kojącą obecność w prasowych polemikach dotyczących najnowszych polskich przemian. Nierzadko prym wodziły w nich środowiska specjalizujące się w oferowaniu nadzwyczaj prostych rozwiązań dla skomplikowanych problemów. Nierzadko w kręgach, które jeszcze wczoraj łączyła solidarna troska, zaczynały powstawać linie absurdalnych podziałów, zaś niedawni sojusznicy demonstrowali swą spektakularną niechęć. Targowisko próżności jako tło licytacji superpatriotyzmów rodziło bardzo bolesne odczucia. Z bólem odczytywałem nieraz teksty świadczące o radykalnej wolcie osób, z którymi jeszcze niedawno chroniliśmy te same wartości. Jeśli przy lekturze pewnych autorów nie pojawiał się u mnie element obaw, że zaskoczą oni nieuzasadnioną interpretacją, w której emocje górują nad związkami wynikania logicznego, to do dwójki takich niezawodnych autorytetów zaliczyłbym Jerzego Turowicza i Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Być może wspólnota jednoczących ich wartości przejawiała się w tym, że wielką mądrość serca potrafili połączyć z całkowitą bezinteresownością, w której nie chcieli niczego dla siebie; nawet tego, żeby przyznawano im rację.

W tej bezinteresowności intelektualnej pana Jerzego widzę znowu odblask światła z Sychar. Rozmawiając z Samarytanką przy studni, Chrystus nie zobowiązywał jej, aby zaniosła prawdę o Nim mieszkańcom Sychar. Ograniczył się do końcowego stwierdzenia, że jest Mesjaszem i uszanował jej wolność, nie wymagając nawet, by uporządkowała swe pokomplikowane sprawy rodzinne. Ona zaś, zafascynowana odkryciem nowego świata, zostawiła przy źródle swój dzban i pobiegła do bliskich, którzy następnie "przybyli do Niego i prosili Go, aby u nich pozostał" (J, 4, 40). Tych, którzy ongiś przeżywali swe fascynacje w "Tygodnikowym" Sychar, po latach spotykam znowu na ścieżkach mej biskupiej posługi. Czasem na ścieżkach bardzo odległych, między Nowym Jorkiem a Buenos Aires. Niezależnie od tego, jak ułożyły się ich życiowe drogi, ze wzruszeniem wspominają tamte wspólnoty zamyślenia przy źródle Jerzego. Z podobnym sentymentem powracają do krakowskich spotkań przedstawiciele akademickich środowisk Zachodu, którzy z pierwszych swych wizyt poza żelazną kurtyną noszą w pamięci przede wszystkim spotkanie z panem Jerzym i jego współpracownikami. Rozróżnienie między Wschodem i Zachodem okazuje się tutaj zresztą względne. Podczas niedawnej wizyty w Rosji przedstawiono mi prawosławnego metropolitę, który w czasie swej posługi nadał zupełnie nowy odcień ekumenicznym kontaktom między prawosławiem a katolicyzmem. Pytany o to przez dziennikarzy wyjaśnił, że ekumenizmu uczył się jeszcze podczas Soboru, czytając katolickie czasopisma zachodnie, a zwłaszcza "Tygodnik Powszechny"...

O ileż uboższe byłoby świadectwo wiary kształtujące obraz Kościoła w Polsce, gdyby brakło w nim duchowego realizmu i mądrości serca pana Jerzego. Na tle wielkich polskich dramatów i małych polskich sporów jawi się on niczym Pan Cogito rozmyślający "nad estetyką hałasu". Pan Cogito z krakowskiego Sychar potrafił skutecznie wnosić światło Ewangelii w mroki naszych poszukiwań i lęków. Potrafił konsekwentnie troszczyć się o to, by woda ze źródła Jakuba mogła koić pragnienie wszystkich spragnionych. Świadomi duchowej odpowiedzialności za to dziedzictwo, winiśmy dziś wspólnie dzielić troskę o przyszłość tego źródła. Aby w epoce wyjątkowo głębokich przemian ktoś nie wpadł przypadkowo na pomysł, żeby urynkowić źródło w Sychar i źródlaną "wodę życia" rozprowadzać wyłącznie w plastikowych pojemnikach z krzykliwą etykietką.

Mszę Świętą za śp. Jerzego sprawowałem w następny dzień po jego śmierci. Kościół wspominał wtedy w liturgii św. Tomasza z Akwinu. Myślałem o świadectwie wiary ich obu - odzielonych barierą wieków i otwartych na wyzwania współczesności dzięki wierze mądrej, odważnej, odpowiedzialnej. W modlitwie po komunii świętej pojawia się wtedy prośba o to, "byśmy wierni nauczaniu św. Tomasza zawsze składali Bogu dziękczynienie za otrzymane od niego dary". Zastanawiam się, w jaki konkretny sposób wyrażać "zawsze" naszym działaniem wdzięczność Bogu za dar Jego sługi Jerzego, który wniósł w szare zakamarki Wiślnej światło i piękno spotkania z Sychar...

Abp Józef Życiński

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]