Tupet w Białym Domu

Jeszcze nie minął powyborczy wstrząs, a napięcie znów rośnie. Jaka będzie ekipa prezydenta Trumpa? Czy zrealizuje on zapowiedzi, którymi szokował w kampanii? I jak ułoży relacje ze światem?

14.11.2016

Czyta się kilka minut

Demonstracja przeciwko przyszłemu prezydentowi USA, Las Vegas, 12 listopada 2016 r. / Fot. David Becker / REUTERS / FORUM
Demonstracja przeciwko przyszłemu prezydentowi USA, Las Vegas, 12 listopada 2016 r. / Fot. David Becker / REUTERS / FORUM

Ameryka i cały świat nie mogą wyjść z szoku po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich. Po raz pierwszy w historii zawiodły wszelkie sondaże, a socjologia ilościowa znalazła się w bezprecedensowym kryzysie. Wszyscy z obawą patrzą na to, co przyniesie najbliższa przyszłość.

Tymczasem już dochodzą wieści o pęknięciach i tarciach na zapleczu prezydenta elekta. W miniony piątek, dwa dni po ogłoszeniu wyniku wyborów, Trump zwolnił gubernatora Chrisa Christiego ze stanowiska szefa doradców odpowiedzialnych za proces przejmowania władzy. Najpewniej dlatego, że w związku z tzw. aferą mostową nad Christiem zbierają się czarne chmury. Zastąpił go nowo wybrany wiceprezydent Mike Pence, który, jak się zdaje, ma szansę być najbardziej wpływowym numerem dwa w historii.

Wszyscy ludzie elekta

Ale dowodzi to też, że Trump już wycofuje się rakiem z obietnicy „czyszczenia waszyngtońskiego bagna” – bo do roli architekta swojej prezydentury wyznaczył jednego z najbardziej doświadczonych w pracy na Kapitolu ludzi. Pence, zanim został gubernatorem Indiany, pracował w kierownictwie klubu Partii Republikańskiej w Izbie Reprezentantów. I to w epoce, kiedy z pomocą Kongresu George W. Bush obniżał podatki i wysyłał wojska do Iraku. Nowy wiceprezydent już w kampanii budował most między outsiderem Trumpem a sceptycznie nastawionymi do niego przewodniczącym Izby Paulem Ryanem, liderem republikańskiej większości w Senacie Mitchem McConnellem i kierownikiem Komitetu Wykonawczego Partii Reince’em Priebusem. W niedzielne popołudnie Trump ogłosił, że ten ostatni będzie szefem Kancelarii Prezydenta. Kandydatem na szefa biura komunikacji Białego Domu jest Jared Kushner, mąż Ivanki Trump i zięć elekta.

Tyle, jeśli chodzi o zrywanie z dynastiami, co obiecywał miliarder z Manhattanu, krytykując Bushów, a przede wszystkim Clintonów. Zresztą Kushner został członkiem komitetu wykonawczego wspomnianej ekipy odpowiedzialnej za przejmowanie władzy z rąk ludzi Obamy. Obok niego są tam też Ivanka, synowie elekta Donald junior i Erick, prokurator generalna Florydy Pam Bondi, która umorzyła swego czasu śledztwo w sprawie nieprawidłowości na Uniwersytecie Trumpa (elekt tymczasem wpłacał pieniądze na jej kampanię), i ekscentryczny miliarder Peter Thiel, współtwórca sukcesu Facebooka i pogromca portalu plotkarskiego Gawker.

– Nie jest tajemnicą, że w Partii Republikańskiej mało kto wierzył w zwycięstwo. Wszyscy skupiali się raczej na walce o ocalenie większości w Senacie i Izbie. Ludzie są oszołomieni skalą wygranej. Teraz zaczyna się gra o naprawdę wysoką stawkę – mówi „Tygodnikowi” jeden z pracowników republikańskiego klubu w Izbie Reprezentantów. – W ekipie Trumpa-kandydata przeważali jednak ludzie o poglądach centrowych, szczególnie w sprawach obyczajowych. Sam Trump ogłosił się sojusznikiem LGBT. Teraz następuje gwałtowny skręt w prawo, czego dowodem jest wzmocnienie ultrakonserwatywnego Mike’a Pence’a. Rosną też notowania senatora z Alabamy Jeffa Sessionsa, jednego z pierwszych polityków z establishmentu, który w kampanii poparł miliardera. To on jest głównym orędownikiem zaostrzenia prawa imigracyjnego.

Polowanie na Latynosów

Otwarta wojna z przybyszami zza południowej granicy właśnie się zaczyna, tak jak Trump obiecywał w kampanii. W wyemitowanym w niedzielę programie „60 Minutes” prezydent elekt oświadczył, że wkrótce po zaprzysiężeniu wyrzuci ze Stanów Zjednoczonych pokaźną grupę ludzi bez dokumentów. „Planujemy pozbyć się tych, którzy mają na koncie przestępstwa. To członkowie gangów, handlarze narkotyków i ci, którzy mają na koncie przestępstwa imigracyjne. To dwa, a może i trzy miliony ludzi. Deportujemy ich albo wsadzimy do więzienia” – powiedział. To echo jego słów z czasów kampanii, kiedy mówił, że Meksyk eksportuje do USA to, co najgorsze: zbrodniarzy, gangsterów i gwałcicieli.

Wkrótce po ogłoszeniu wyniku wyborów zadzwoniła do mnie mieszkająca w Chicago koleżanka, Polka, która wyszła za Amerykanina meksykańskiego pochodzenia. On sam jest adwokatem, jego ojciec był jednym z najbardziej uznanych kardiochirurgów w mieście. Płacząc, zapytała mnie, jak ma powiedzieć swojemu 11-letniemu synowi, że nowy przywódca jego państwa uważa jego przodków za „gangsterów i gwałcicieli”.

Jest jakaś złowieszcza ironia w kuriozalnej zapowiedzi Trumpa o planowanej walce z nieudokumentowanymi imigrantami, która sprowadza się po prostu do tzw. profilowania rasowego, czyli krótko mówiąc, polowania na Latynosów. Otóż w finale kampanii wyszło na jaw, że Melania Trump, kiedy przyjechała ze Słowenii do Stanów Zjednoczonych w połowie lat 70., pracowała jako modelka bez pozwolenia na pracę. To jest właśnie wspomniane przez jej męża złamanie prawa imigracyjnego, które kwalifikuje do odebrania jej obywatelstwa i deportacji. Jeżeli prezydent nie chce być posądzany o stosowanie podwójnych standardów, w pierwszej kolejności powinien wyrzucić z Ameryki pierwszą damę.

Entuzjazm w lobby

Na zapleczu ekipy przejmującej władzę już zaczął się wyścig lobbystów. Do Waszyngtonu przyjechał uszczęśliwiony Trent Lott, jeden z szefów firmy lobbingowej Squire Patton Boggs. Człowiek ten jest idealnym wcieleniem problemu „obrotowych drzwi”. Polega on na tym, że bardzo często polityk, który przegrywa wybory albo kończy kadencję, następnego dnia zaczyna pracę w firmach reprezentujących w Waszyngtonie krajowy i międzynarodowy biznes oraz organizacje pozarządowe. I jako ich przedstawiciel wraca na Kapitol, wykorzystując swoją pozycję i stare znajomości.

Lott, zanim zaczął pracę w tym charakterze, był senatorem z Missisipi i szefem klubu republikańskiej większości w Senacie w latach 90. A Trump przecież obiecywał, że „rozwali system” i ukróci samowolkę lobbystów. Trzeba tu przypomnieć, iż były senator reprezentuje w Waszyngtonie Gazprombank, trzeci co do wielkości rosyjski bank, kontrolowany oczywiście przez Kreml i objęty międzynarodowymi sankcjami po inwazji Rosji na Ukrainę w 2014 r.

Niezwykle ożywili się też reprezentanci przemysłu zbrojeniowego.

– Producenci broni są bardzo optymistycznie nastawieni do nowego prezydenta. Pan Donald Trump mówił w kampanii sporo o tym, że chce wzmocnić armię, co na pewno będzie się wiązało z inwestycjami rządu w tym sektorze – mówi „Tygodnikowi” Natalie Ciao, rzeczniczka firmy Harris Corporation reprezentującej zbrojeniówkę.

Inny, proszący o zachowanie anonimowości lobbysta powiedział nam, że odbudowa amerykańskiej potęgi militarnej po ośmiu latach tzw. soft power i smart power, czyli polityce opartej głównie na negocjacjach, może się stać priorytetem nowego rządu. Producenci już stoją w boksach startowych do współpracy.

System łupów

Rozpoczyna się też batalia o trzecią władzę, czyli o skład Sądu Najwyższego. Na razie izba ta podejmuje decyzje w niepełnym, ośmioosobowym składzie. Czworo sędziów ma poglądy lewicowe, czworo prawicowe. Dziewiąte miejsce jest puste po śmierci ultrakonserwatywnego Antonina Scalii. Prezydent Obama wyznaczył na jego miejsce Merricka Garlanda, centrystę i prezesa waszyngtońskiego Sądu Apelacyjnego. Senat w ogóle nie chciał się zabrać za rozpatrzenie tej kandydatury. Republikanie tłumaczyli, że kończący kadencję prezydent powinien się wstrzymać z decyzjami, a nowego sędziego powinien wyznaczyć nowy gospodarz Białego Domu. Zagrali va banque, bo przecież sondaże faworyzowały Hillary Clinton, a ta najpewniej wycofałaby kandydaturę 64-letniego Garlanda i zastąpiła ją jakimś o dwie dekady młodszym lewicowcem, który pomógłby jej utrwalić swoją agendę. Tymczasem prezydent Trump powoła kogoś znacznie bardziej na prawo. Wybierze najpewniej jakiegoś pogromcę imigrantów, żeby ten pomógł z kolei forsować jego antyuchodźczą politykę.

Nieprzygotowani na wyborczą niespodziankę Demokraci się pakują. Tzw. spoils system, czy system łupów wyborczych, pozwala obsadzić nowej głowie państwa około sześć tysięcy etatów. To tradycja stara jak same Stany Zjednoczone i nikomu nie przychodzi do głowy, by to krytykować i oskarżać nadchodzącą ekipę o nadmierne upolitycznienie administracji, tak jak to zazwyczaj w Polsce robi opozycja.

Reszta świata

Przyjrzyjmy się teraz, jakie wyzwania czekają prezydenta Trumpa w polityce zagranicznej, kiedy 20 stycznia wprowadzi się on do Białego Domu.

Pierwszym będą Chiny. Relacje handlowe USA z azjatycką potęgą są lepsze niż kiedykolwiek w historii. Wzajemny eksport obydwu krajów był w zeszłym roku wart 650 mld dol. Z drugiej strony w politycznej współpracy pojawiło się ostatnio napięcie. Waszyngton oskarża Pekin o notoryczne hakowanie amerykańskich serwerów, a Pekin ma pretensje do Waszyngtonu o spiskowanie z innymi azjatyckimi państwami, by grać na osłabienie Chin w regionie.

The Donald w kampanii nazywał Państwo Środka „walutowym spekulantem” i zapowiadał, że jako prezydent wprowadzi 45-procentowe cła na importowane stamtąd dobra, aby odbudować amerykański przemysł. Gdyby do tego doszło, a nie można tego wykluczyć, żyjąca z eksportu do USA chińska gospodarka by się załamała. Poglądy głoszone przez doradców elekta wskazują, że wzmocni on marynarkę wojenną i wyśle dodatkowych 70 okrętów na Morze Południowochińskie, żeby chronić status quo i wspierać dwóch sojuszników Ameryki: Japonię i Koreę Południową.

Trump obejmuje władzę, kiedy stosunki Stanów Zjednoczonych z Rosją są najgorsze od zimnej wojny. Moskwa wykorzystała amerykańskie niezdecydowanie w sprawie Syrii i włączyła się do wojny po stronie reżimu Asada, wzmacniając swoją pozycję na Bliskim Wschodzie. O Ukrainie Biały Dom wolał w ogóle nie myśleć, pomimo nacisków ze strony republikańskich senatorów takich jak John McCain. O biznesowych i towarzyskich związkach Trumpa z Putinem sporo się mówiło w przedwyborczych miesiącach. On sam twierdził, że podziwia Władimira Putina i że jako prezydent rozważy zniesienie sankcji przeciwko Rosji. W 2017 r. Stany Zjednoczone planowały zainstalować dodatkowy kontyngent u sąsiadów Rosji, m.in. w Polsce. Nowy rząd może się z tego pomysłu wycofać i ochłodzić stosunki z europejskimi członkami NATO.

Zwycięstwo ekscentrycznego bogacza jest dość kłopotliwe z perspektywy wspomnianej wojny w Syrii. Antyasadowscy rebelianci liczyli na to, że prezydent Clinton ich wesprze. Trump nieraz powtarzał, że nie ma nic przeciwko okrutnemu dyktatorowi i że liczy na współpracę z nim w zwalczaniu tzw. Państwa Islamskiego. I tu nowy przywódca wolnego świata też może przyjść w sukurs Putinowi.

Zostaje wreszcie handel międzynarodowy. Jeśli nowy prezydent spełni swoje wyborcze obietnice, to wycofa się z jednego z priorytetowych pomysłów Obamy – czyli z deregulującego rynek i znoszącego bariery celne Transpacyficznego Partnerstwa (TPP). Ten sam los czeka też najpewniej bliźniaczą umowę z Europą, czyli TTIP, która i w Polsce budzi ogromne kontrowersje. Niewykluczone, że czeka nas nowa epoka wojen celnych.

Pierwszy taki prezydent?

Większość obserwatorów amerykańskiego życia politycznego uważa, że takiego prezydenta jeszcze nie było. 44 jego poprzedników miało przed wyborem albo polityczne doświadczenie, albo dowodziło wcześniej armią. Ale nie jest też tak, że Trump nie ma nic wspólnego z pozostałymi gospodarzami Białego Domu. Przyjrzyjmy się zatem podobieństwom.
Herbert Hoover też był biznesmenem, który dorobił się milionowej fortuny w przemyśle wydobywczym. Pełnił wysokie stanowiska państwowe, był m.in. sekretarzem handlu, ale tak jak w przypadku Donalda wybory prezydenckie były jego pierwszą w życiu kampanią. I także szedł do władzy obiecując, że Ameryka będzie znowu wielka. Mówił, że sprawi, iż w „każdym garnku będzie mięso, a w każdym garażu samochód”.

Niestety, nadzieje okazały się złudne, bo niecały rok po objęciu urzędu przez Hoovera wybuchł wielki kryzys.

Paradoksalnie Trump ma też sporo wspólnego z Franklinem Delano Rooseveltem, którego Ameryka wspomina jako najwybitniejszego obok Lincolna prezydenta w dziejach. Obaj pochodzą z bajecznie bogatych nowojorskich rodzin i obaj stanęli na czele populistycznych rewolucji. Roosevelt zbudował egzotyczną koalicję białych robotników, związkowców, mniejszości etnicznych i konserwatywnego Południa. Trump też tworzy osobliwy sojusz tradycyjnego elektoratu Republikanów z dotychczasowymi wyborcami lewicy w stanach Pasa Rdzy (czyli północnowschodniej części USA, dawniej, z uwagi na rozwinięty tam przemysł ciężki, zwanej Pasem Stalowym).

I jeszcze ciekawostka. Roosevelt jako pierwszy postanowił oprzeć swoją kampanię na nowoczesnym wówczas środku masowego przekazu, czyli radiu. Trump zrewolucjonizował użycie Twittera w polityce.

Z Dwightem Eisenhowerem elekta łączy to, że zarządzał dużą hierarchiczną strukturą poza polityką. A Ike w Białym Domu nie rządził już jak generał, lecz jak szef wielkiej korporacji. Dało mu to reelekcję i rekordową popularność.

Z Johnem F. Kennedym łączy Trumpa zaplecze rodzinne i wpływowy ojciec. Obydwóm zwycięstwo przyniosły głosy niebieskich kołnierzyków z Michigan i Pensylwanii.

Nie jest też prawdą, że The Donald był pierwszym kandydatem, który psuł debatę wulgaryzmami i refleksjami na temat własnego przyrodzenia. Pewnego razu na szlaku kampanii w Arizonie Lyndon Johnson zatrzymał się za potrzebą na arizońskich bezdrożach. Towarzyszący mu reporter zapytał, czy prezydent nie boi się grzechotników. Johnson odparł, że sam ma przy sobie grzechotnika. Lubił też upokarzać swoich gości w Białym Domu kontynuując rozmowy... w toalecie.
Ameryka słyszała już rynsztokowy język i widywała prostactwo w Gabinecie Owalnym. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Aleksander Smolar: Ostatnie kryzysy zachwiały naszą nadzieją i zapoczątkowały etap pesymizmu. To szokujące zwłaszcza w odniesieniu do USA, które zawsze były krajem wiary w przyszłość.

Olaf Osica: Ambicja prawdopodobnie skieruje Trumpa i Putina ku sobie. Dla Polski i całej Europy od Bałtyku po Morze Czarne nie ma dzisiaj gorszego scenariusza.

Więcej o wyborach prezydenckich w USA czytaj w naszym serwisie specjalnym >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2016