Czas populistów

Aleksander Smolar: Ostatnie kryzysy zachwiały naszą nadzieją i zapoczątkowały etap pesymizmu. To szokujące zwłaszcza w odniesieniu do USA, które zawsze były krajem wiary w przyszłość.

14.11.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

MARCIN ŻYŁA: Czy po wyborach w USA należy się bać o Zachód?

ALEKSANDER SMOLAR: Są ku temu powody. Zwycięstwo Trumpa to ostatnie i najważniejsze wydarzenie, które wskazuje na głębię kryzysu Zachodu. Poprzednie to m.in. decyzja Wielkiej Brytanii o wyjściu z Unii Europejskiej, która od ośmiu lat przeżywa serię różnych kryzysów; a także zjawisko odwracania się od reguł liberalnej demokracji w naszym regionie, przede wszystkim na Wegrzech Orbána i w Polsce pod rządami PiS-u. Towarzyszy temu rozchwianie się całego układu międzynarodowego i słabnąca w nim rola Zachodu.

„To amerykanizm, a nie globalizacja, będzie naszym credo” – zapowiadał podczas kampanii Trump. Ale tyrady przeciw wolnemu handlowi wygłaszał również Bernie Sanders, niedoszły kandydat Demokratów. Czy w miejsce tradycyjnego podziału na konserwatystów i liberałów, polityków na Zachodzie należy już dzielić na tych, którzy opowiadają się za światem „otwartym”, i tych, którzy chcieliby go zamykać w granicach narodowych?

Ten podział istniał już wcześniej, choć posługiwaliśmy się innymi nazwami. Był świat demokratyczny, liberalny, oraz świat dyktatur, w różnym stopniu zamknięty. Jego anachronicznym symbolem pozostaje dziś Korea Północna.

Pojawiły się też nowe zjawiska. Zaczęto podważać dwa dotąd niepodważalne elementy ładu międzynarodowego. Pierwszy z nich to wolny handel. Choć nikt nie kwestionuje korzyści, jakie przyniosła Zachodowi globalizacja, najbardziej zyskały na niej Chiny i Indie. Sam zanik głodu w krajach, gdzie wcześniej z niedożywienia umierały miliony ludzi, jest rewolucją na ogromną miarę. Dziś Chiny są już drugim mocarstwem świata, a w połowie stulecia mogą wyprzedzić pod wieloma względami Stany Zjednoczone. Chociaż Amerykanie pozostają najpotężniejszym mocarstwem, ich możliwości wpływania na świat są coraz bardziej ograniczone.

Stany Zjednoczone i Europa skorzystały na globalizacji. Jednak prezentowane przez specjalistów globalne analizy osiągniętych sukcesów mają niewielki sens społeczny i polityczny, ponieważ w wyborach nie głosuje anonimowa przeciętna, tylko konkretni ludzie, których losy są zróżnicowane. Brexit i Trump to tylko drastyczne przykłady zjawiska obecnego na całym Zachodzie – zwrotu przeciw elitom oraz reakcji na radykalny liberalizm. To nie przypadek, że zarówno za Brexitem w Wielkiej Brytanii, jak i za Trumpem w USA głosowało wielu dotychczasowych wyborców Partii Pracy i Partii Demokratycznej. Jest to wynik tego, że globalizacja prowadziła zarazem do zubożenia części klasy średniej i klasy robotniczej. Całe regiony w obu krajach ulegały pauperyzacji. Dlatego sprzeciw wobec eksportu kapitału i miejsc pracy z USA do Chin odgrywał istotną rolę podczas skutecznej kampanii Trumpa.

Drugi wymiar procesu globalizacji, który wpłynął na destabilizację demokracji w wielu krajach, to masowy napływ migrantów. Na całym świecie dziesiątki milionów ludzi są zmuszane do opuszczania ojczyzn. Trzecia przyczyna to kryzys gospodarczy roku 2008 i jego do dziś nieprzezwyciężone konsekwencje. Po dekadach postępu kryzys ów podważył budowany po wojnie międzynarodowy układ gospodarczy, a wraz z nim, na Zachodzie, również optymizm – przekonanie, że zmierzamy ku większej pomyślności, wolności i demokracji.

Geert Wilders, przywódca holenderskiej Partii Wolności, uznał zwycięstwo Trumpa za początek „wiosny patriotów”. Partie populistyczne już rządzą lub wchodzą w skład koalicji w dziewięciu krajach naszego kontynentu. Co tkwi u podstaw ich sukcesów?

Poza strachem przed globalizacją podstawową rolę odgrywa tu strach przed masowym napływem migrantów, zwłaszcza muzułmańskich. Ów strach pogłębia oczywiście zjawisko terroryzmu radykalnych, apokaliptycznych sekt islamskich. Ważną rolę odgrywają też liczne zjawiska kryzysowe w Unii – poczynając od zapaści gospodarczej związanej z problemami euro. Już w latach 90. wielu ekonomistów wskazywało, że wspólna waluta wymaga wspólnego budżetu i wspólnej władzy politycznej. W Europie nie ma również elastycznego rynku pracy, który pozwala Amerykanom, w zależności od sytuacji gospodarczej, przenosić się z jednego stanu do drugiego.

Efekt? Już 11 lat temu, podczas kampanii przed francuskim referendum w sprawie tzw. konstytucji Unii Europejskiej, podnoszono zarzuty, że choć Europa miała osłaniać obywateli przed efektami globalizacji, w istocie stała się „wehikułem” procesów globalnych, wpływu niekontrolowanego wolnego rynku na sytuację wewnętrzną krajów Unii.

To stąd bierze się brak wiary w Unię?

Nie tylko – jest to także rezultat powrotu wiary w państwa narodowe, które w XX w., po doświadczeniach totalitaryzmów, skrajnego nacjonalizmu i wielkich wojen, utraciły na Zachodzie wiele ze swojego autorytetu i legitymacji.

Przez dziesiątki lat, zwłaszcza od czasu rewolucji neoliberalnej Reagana i Thatcher, tryumfalne sukcesy odnosił na Zachodzie indywidualizm, radykalna wersja liberalizmu – wiara w indywidualny sukces była podstawowym motorem postępu. Kryzys gospodarczy sprzed ośmiu lat zachwiał tą nadzieją i zapoczątkował pesymizm. Jest to szokujące zwłaszcza w odniesieniu do USA, które zawsze były krajem wiary w przyszłość. Stąd i sukces Trumpa – powtarzając swoje „make America great again” przyniósł wyborcom nadzieję. Zarówno tam, jak i w Europie punktem odniesienia ponownie stała się wspólnota narodowa.

W Polsce widać to dobrze na przykładzie symboliki patriotycznej, która trafiła na podkoszulki. Publiczne okazywanie żarliwego stosunku do ojczyzny, dramatyzm i formy obchodu kolejnych rocznic katastrofy smoleńskiej to wyraz powrotu do wartości wspólnotowych. Wszędzie powrót do tych wartości ma istotny wymiar godnościowy. W Polsce mamy dwa podstawowe wymiary wspólnotowości: naród oraz wiarę. Można powiedzieć, że w obu – zarówno jako Polacy, jak i jako chrześcijanie – jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego, czy żyjemy z zasiłków, czy zajmujemy wysokie miejsce na drabinie społecznej.

Nie wydaje się Panu jednak, że czas populistów minie, gdy ich polityka załamie się pod ciężarem własnych sprzeczności? Paraliż Wielkiej Brytanii po referendum w sprawie Brexitu jest właściwie przykładem ich bezradności.

To prawda – populizm lepiej sprawdza się w opozycji. Kiedy się już rządzi, trzeba mieć konkretne projekty oraz iść na kompromisy. Rządząc, takie partie tracą przeważnie popularność. Ale nawet w opozycji, wyrażając protest, siły populistyczne odgrywają istotną rolę. Mówiliśmy wcześniej o tym, że od dawna, co najmniej od polityki Blaira i Clintona – czyli godzenia się lewicy z rynkiem i neoliberalizmem – zanika istotna różnica między lewicą a prawicą. Teraz coraz bardziej dominuje podział – narzucony przez ruchy populistyczne – na dobry lud i skorumpowane, oderwane od narodu elity. Także u nas, w retoryce PiS-u, próbuje się narzucić ten podział. W popularności populizmu trzeba jednak widzieć istotne niezaspokojone potrzeby, ważne pytania stawiane przez dużą część społeczeństwa, a dotyczące bezpieczeństwa, sprawiedliwości, wspólnoty.

Kiedy w czasie wielkiego kryzysu lat 30. załamał się tradycyjny model polityki, odpowiedzią był keynesizm, aktywna polityka gospodarcza państwa. Gdy w latach 70. załamał się powojenny porządek państw demokratycznych oparty na polityce państwa opiekuńczego i keynesowskim interwencjonizmie, zaczęto wcielać w życie neoliberalne idee Miltona Friedmana i Friedricha Hayeka. Problem w tym, że obecnie nie ma żadnej gotowej odpowiedzi na problemy wielu krajów – m.in. dlatego, że nikt nie kontroluje gospodarczych procesów globalnych, a autarkia jest zatrutym lekarstwem. Nie ma też obecnie siły, która jest w stanie odgrywać rolę regulatywną w stosunkach międzynarodowych. Po II wojnie światowej, za sprawą wpływów Stanów Zjednoczonych, dominował liberalny internacjonalizm oraz cała sieć stworzonych wówczas instytucji i uregulowań prawnych. Miarą powstającego chaosu jest interweniowanie Rosji w proces wyborczy USA. W czasach zimnej wojny byłoby to nie do pomyślenia.

Czy wygrana Marie Le Pen w wyborach prezydenckich we Francji może oznaczać koniec Unii?
Jej zwycięstwo wydaje mi się ciągle mało prawdopodobne, chociaż mówi się o nim coraz częściej. Nawet gdyby do niego doszło, należy pamiętać, że we francuskim systemie politycznym prezydentura bardzo słabnie, gdy większość parlamentarna jest inna niż prezydent. Ewentualny wybór Le Pen byłby szokiem dla Francji i Europy, ale jego realne konsekwencje miałyby, jak sądzę, zasięg ograniczony, ponieważ nie wyobrażam sobie wygranej Frontu Narodowego w wyborach parlamentarnych.
Nie wierzę też w koniec Unii. Trudno jednak wykluczyć jej długi, głęboki kryzys. Może dojść do podziału na rdzeń Wspólnoty, który będzie się dalej integrował, i państwa o luźniejszych związkach – do tej grupy, zważywszy na obecną politykę PiS-u, należałaby zapewne Polska.

Czasem, kiedy słyszę komentarze po wygranej Trumpa, odnoszę wrażenie, że pod wpływem presji spraw bieżących straciliśmy zdolność patrzenia na zachodzące procesy z pewnej perspektywy; wykazujemy tendencję do absolutyzowania wagi dzisiejszych wydarzeń. Pamiętajmy, że różne zjawiska kryzysowe w Europie mogą przeminąć. Jeśli np. we Francji zostaną rozwiązane problemy gospodarcze, nie wykluczam, że rozpocznie się wieloletni proces odnowy Europy na bazie tradycyjnej osi Berlin–Paryż. Grupa Weimarska stwarzała szanse na to, że Polska będzie należała do tej awangardy Europy. Niestety, w ciągu roku uczyniono wiele, aby to uniemożliwić.

Czy fakt, iż dotąd nie było mobilizacji w obronie wspólnej Europy, może wynikać z tego, iż ludzie nie odczuwają jeszcze na własnej skórze, że być może zagrożone jest samo jej istnienie? 

Większość Europejczyków chce demokratycznej i zjednoczonej Europy. Niestety, oczywiste osiągnięcia Unii uznaje się powszechnie za oczywiste, dane na zawsze. Nie ma porywających projektów. Brakuje też nowych wyzwań, które emocjonalnie, intelektualnie i duchowo mobilizowałyby do akcji politycznej. Są za to codzienne informacje o najróżniejszych problemach Unii.

Jeżeli chodzi o przeciwników Unii, jest dokładnie odwrotnie. Z różnych powodów – czy to ze względów nacjonalistycznych, czy dlatego, że mają oni poczucie zagrożenia i degradacji, będące wynikiem szerszych procesów globalizacyjnych, czy w następstwie napływu uchodźców z krajów islamu – mają oni skłonność do obciążania Unii winą za wszelkie zło. Przy czym politycy państw członkowskich są za to również odpowiedzialni. Podejmując trudne decyzje, zrzucali bowiem często odpowiedzialność na Unię. Powtarzali: „to nakazała nam Bruksela”. W czasie „tłustych” lat powodowało to słabe zaangażowanie w procesy demokratyzacji Unii – np. w wybory do Parlamentu Europejskiego. Gdy czasy są trudne, szkody są oczywiście o wiele większe.

Czy w Europie możliwa jest mocniejsza, bardziej wyrazista retoryka w obronie otwartości – np. na wzór Kanady Justina Trudeau?

Problem z mobilizowaniem wokół takich haseł polega na tym, że ostatnio demokracje pokazują się, niestety, od strony pewnej bezsilności. W Europie już od dawna funkcjonuje przekonanie, że niezależnie od tego, na jaką partię się zagłosuje, polityka i tak się nie zmieni. To, że zastępowanie lewicy prawicą oraz prawicy lewicą nie zawsze prowadzi do zmian, widać na przykładzie Francji i Niemiec. Prezydent Hollande wrócił do kierunku, który wyznaczył poprzedni rząd. W Niemczech reformy liberalne wprowadził tak naprawdę socjaldemokratyczny kanclerz Schroeder; niezależnie od innych jej zasług trzeba powiedzieć, że Angela Merkel kontynuowała reformy swojego poprzednika.

W sytuacjach trudnych wyborów ludzie szukają silnych przywódców, którzy przyniosą poczucie bezpieczeństwa oraz pobudzą nadzieje i zintegrują społeczeństwo. Trump i jego hasło o „przywróceniu wielkiej Ameryki” jest tego najlepszym przykładem. Taka tendencja dotyczy zarówno krajów autorytarnych, jak i demokratycznych – „silnymi ludźmi” są tak Putin czy Erdoğan, jak i Kaczyński czy Orbán. Xi Jinping, od czterech lat sekretarz generalny Komunistycznej Partii Chin, to niemal powrót do potęgi, którą kiedyś reprezentował Mao Zedong. Nawet w Indiach rządzi nacjonalista Narendra Modi.

Jak na tle zmian w świecie ocenia Pan wydarzenia w Polsce?

Wpisują się one w tendencje, o których rozmawialiśmy. Można oczywiście pytać, dlaczego populizm zdobył u nas popularność w chwili, gdy kraj odnosił sukcesy. Retoryka „zielonej wyspy” stosowana przez rząd Tuska była zwodnicza, gdyż sugerowała, że Polską rządzą inne prawa niż światem otaczającym, że Polska jest w pozytywnym sensie izolowana. To oczywiście była nieprawda – wpływają na nas ogólne tendencje: ruchy populistyczne; niepokój zakorzeniony po latach komunizmu i bolesnej – wciąż lekceważonej, jeśli chodzi o koszty społeczne – transformacji gospodarczej; poczucie zagrożenia ze strony Rosji, a ostatnio także ze strony imigrantów z krajów muzułmańskich.

Znacznie silniej niż gdzie indziej następuje w Polsce uwspólnotowienie sensu. Chodzi o sens zbiorowy – odwrót od indywidualizmu, który zresztą u nas był mocny wyłącznie w retoryce. W praktyce Polska nie była przecież krajem skrajnego urynkowienia. Ów odwrót – i to jest szczególnie zastanawiające – nie następuje jednak, jak w przypadku obietnic Donalda Trumpa, w kierunku haseł optymistycznych. U nas występuje to przedziwne połączenie z martyrologicznym, cierpiętniczym, romantycznym patriotyzmem. W okresie, kiedy historia generalnie bardzo nam sprzyja, z tragicznego wypadku w Smoleńsku i z losu żołnierzy wyklętych czyni się symbol polskiego losu.

Jaki sprzeciw wobec mechanizmów antydemokratycznych będzie skuteczny?

Państwo, w którym będzie dominować wyłącznie więź rynkowa, nigdy nie będzie silnie zintegrowane. Również integracja polityczna ma ograniczony zasięg. Ważne są różne formy samorządności, poczynając od poziomu gminy. Społeczeństwo obywatelskie, sieć międzyludzkich powiązań znacznie silniejszych i bogatszych od tego, co są w stanie zapewnić polityka i rynek – to oddolna odpowiedź na nowe wyzwania. Manifestacje nie są najbardziej typową formą przejawiania się społeczeństwa obywatelskiego. Jednak w ostatnich protestach w Polsce – tych organizowanych przez Komitet Obrony Demokracji czy przez kobiety w tzw. czarnym proteście – biorą udział środowiska, które wcześniej nie wychodziły na ulice. To przejaw mobilizacji obywatelskiej oraz symbol potencjału protestu i oporu, jaki jest w społeczeństwie.

Umacnianie społeczeństwa obywatelskiego nie może jednak zwalniać z odpowiedzialności, z konieczności refleksji i reformy na poziomie integracji gospodarczej i politycznej. Przed wyborami w 2015 r. badania socjologiczne pokazywały, że ponad 80 proc. Polaków jest zadowolonych ze swojego życia. Lęki, którymi napełniają nas różne wiadomości ze świata – kryzys gospodarczy, agresja Moskwy, migracja z Południa – oraz apokaliptyczne wizje polskiej sytuacji potrzebują zdecydowanych odpowiedzi, zarysowania kierunku koniecznych zmian. I to w sposób budzący społeczne zaufanie. Tego właśnie wymagałbym od przywódców. Choć zdaję sobie sprawę, że łatwiej to powiedzieć, niż zasugerować konkretne działania. ©℗

ALEKSANDER SMOLAR jest prezesem Fundacji im. Stefana Batorego. W czasach PRL był działaczem opozycji, po 1968 r. na emigracji. Po 1989 r. doradzał m.in. premierowi Tadeuszowi Mazowieckiemu. Jest członkiem European Council on Foreign Relations.


CZYTAJ TAKŻE:

Olaf Osica: Ambicja prawdopodobnie skieruje Trumpa i Putina ku sobie. Dla Polski i całej Europy od Bałtyku po Morze Czarne nie ma dzisiaj gorszego scenariusza.

Jeszcze nie minął powyborczy wstrząs, a napięcie znów rośnie. Jaka będzie ekipa prezydenta Trumpa? Czy zrealizuje on zapowiedzi, którymi szokował w kampanii? I jak ułoży relacje ze światem? – pyta Radosław Korzycki.

Więcej o wyborach prezydenckich w USA czytaj w naszym serwisie specjalnym >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2016