Tuba Dei

Pierwsze uderzenie zawsze zaskakuje: dźwięk brzmi jeszcze niepełnie, jakby zaczynał się w pół tonu. Rozmachu nabiera przy drugim uderzeniu. Wdziera się w wiejską ciszę albo próbuje przebić przez gwar miasta. Przy kolejnych uderzeniach dominuje już nad okolicą. I tak niezmiennie, od setek lat, brzmi na wieży kościelny dzwon, nawet jeśli jego głos nie określa już, jak kiedyś, rytmu ludzkiego życia.

11.01.2004

Czyta się kilka minut

Ludwisarnia w Taciszowie, wsi koło Gliwic, to miejsce, gdzie czas się zatrzymał. Wszystko płynie jednostajnym rytmem od dziesiątek lat. - Komputery? - ludwisarka Bogda Felczyńska uśmiecha się. - Niepotrzebne. Tu najważniejsze są ręce.

Tak jak sto, dwieście i więcej lat temu wszystko zaczyna się od gliny. Najpierw trzeba ją zmieszać z trocinami i końskim łajnem. Kiedy masa jest gotowa, zaczyna się lepienie formy dzwonu. Lepić trzeba cierpliwie, warstwa po warstwie. Najpierw powstaje rdzeń, potem tzw. dzwon fałszywy, przypominający odciśnięte w glinie lustrzane odbicie mającego powstać właściwego dzwonu. Fałszywy smaruje się tłuszczem, by przykleić do niego formy zdobień i napisów. Na to nakłada się trzeci gliniany element: tzw. kapę. To w jej wnętrzu odbiją się zdobienia przyszłego dzwonu. Tak przygotowana trzyelementowa forma trafia do suszarni. - Wiele zależy od pogody - mówi Felczyńska. - Jak pada, glina dłużej schnie.

Kiedy wyschnie, fałszywy dzwon jest rozbijany, zostaje tylko rdzeń i kapa. W pustą przestrzeń między nimi wlewać się będzie rozgrzany metal.

Przygotowana do odlania forma trafia do wykopanej w ziemi jamy. Dół jest tak głęboki, jak wielki ma być dzwon. Wsadzoną do dołu formę trzeba zakopać. Ziemia, która przykrywa glinę sprawia, że wlany do środka rozgrzany metal nie rozerwie formy.

Metal rozgrzewa się w piecu, stojącym tuż nad dołem. Tu też nic się nie zmienia od lat. Najpierw piec rozgrzewa się, paląc drewnem (najlepiej twardym: bukiem, dębem, brzozą), przez dwa dni. Potem koksem. Gdy temperatura osiągnie 1200 stopni, wrzuca się metal: miedź i cynę. - Odmierzamy proporcje tak, jak robili to przodkowie - mówi Felczyńska. - Na starej, ręcznej wadze.

Im więcej cyny znajdzie się w stopie, tym dźwięk będzie bardziej kryształowy, piękniejszy. Ale jeśli będzie jej za dużo, dzwon stanie się kruchy i może pęknąć. - Rozgrzany metal - pokazuje ludwisarka - osiada na dnie specjalnej rynny znajdującej się w piecu. Koks, który zostaje na powierzchni, zbieramy. Gdy wszystko jest już oczyszczone, można zacząć wylewać rozgrzany metal.

Specjalnymi rynienkami stop dociera do zakopanej glinianej formy, wypełnia ją i zaczyna stygnąć. Na wystygnięcie potrzeba około dwóch dni, po których formę wytacza się do góry i rozbija. To, co odlane, trzeba teraz czyścić, szlifować i polerować.

Niewiarygodny kontrast: z jednej strony drewniana szopa, zakurzona, z resztkami gliny i koksu na klepisku. Z drugiej mieniący się, miodowo-złoty dzwon.

Ale najważniejszy jest dźwięk. Żeby zabrzmiał, wewnątrz dzwonu trzeba zamontować serce. Zrobione najczęściej ze stali, mocuje się je na specjalnym kawałku skóry - tak, by metale nie stykały się ze sobą.

Wreszcie, gdy wszystko jest gotowe, dzwon zawiesza na specjalnym haku. Jeszcze tylko kilka ruchów rękami, żeby go rozkołysać i wreszcie, pierwszy raz po odlaniu, można usłyszeć jego brzmienie.

Wrażenie jest piorunujące: nieskazitelnie czysty, metaliczny dźwięk.

Jeśli dzwon waży 100-200 kg, odlewa się go około 2 miesięcy. Jeśli waży ponad dwie tony, proces może trwać 10 miesięcy. To, jaki ma być duży, zależy od tego, gdzie ma trafić. - Inne robimy do bazyliki, inne do katedry - wyjaśnia Zbigniew Felczyński.

Inny rodzaj dzwonu robi się do nowoczesnego kościoła, inny do drewnianego czy zabytkowego. Ludwisarz bierze też pod uwagę to, co ludzie mówią w parafii. Dlatego Felczyńscy jadą i pytają. - Każdy ma jakieś wyobrażenie dzwonu i tego, jak ma brzmieć - wyjaśnia Zbigniew Felczyński.

Nowy dzwon to niezmiennie, od lat, wielkie święto. W liczącej zaledwie dwa lata parafii w Jaworzniku, wsi niedaleko Myszkowa, dzwon pojawił się dopiero niedawno. Najpierw, po przywiezieniu, stał w kościele, na specjalnej konstrukcji. Dopiero miesiąc później został poświęcony. Wreszcie, po kilku tygodniach, zawisł na wieży. - Te uroczystości - wspomina ks. Marek Pacyna - to było dla nas niezapomniane przeżycie. Ludzie byli wzruszeni. Zanim “powędrował" na wieżę, wielu go całowało, niektórzy robili sobie zdjęcia. Co ciekawe, ofiary na dzwon dostawałem od ludzi, którzy do kościoła nie chodzą wcale lub rzadko. Od 15 lat jestem księdzem, ale czegoś takiego nie przeżyłem. Życzę każdemu, żeby mógł w swojej parafii wieszać dzwon.

Dzwon na pilota

Przy odlewaniu dzwonu najważniejsze są ręce. Przy uruchamianiu już nie, a przynajmniej nie wszędzie. W wielu miejscach dzwony przestano kołysać, a zaczęto uruchamiać. - Owszem, robimy uchwyty do mocowania liny - mówi Felczyński. - Ręcznie huśtane dzwony spotkać można jeszcze w klasztorach czy dzwonnicach na Orawie. Ale to rzadkość. Technika bierze górę.

Antoni Rduch z miejscowości Połomia koło Wodzisławia Śląskiego od 30 lat zakłada dzwony na wieżach. Rocznie, jak mówi, w kraju i za granicą montuje ich około sześciuset. - Lina to przeszłość - mówi. - Teraz liczy się satelita.

Na Śląsku w większości parafii dzwony uruchamiane są dzięki satelitom. - Z satelity dzięki falom radiowym - tłumaczy Rduch - wysyłany jest impuls. Podaje on czas z dokładnością do jednej setnej sekundy. Sygnał dociera do umieszczonego w kościele zegara. W nim zainstalowany jest program, który samoczynnie uruchamia dzwony.

Programuje się na określony czas, a programować można wszystko: godzinę odezwania się dzwonów, jak długo mają dzwonić czy rodzaj melodii. - Ksiądz dostaje też pilota - mówi Rduch. - I prócz tego, co zaprogramowano, pilotem dzwon można uruchomić w każdej chwili.

Znikły liny, zaczęli znikać i dzwonnicy. Próżno ich szukać np. w klasztorze katowickich franciszkanów. - Może dalej od centrum? - zastanawia się brat archiwista.

Ale znaleźć dzwonnika, to dziś rzecz niełatwa... Wreszcie jest. Miejscowość nazywa się Rudniki, na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Mała parafia, kilkuset wiernych. Dzwony cztery. Wiszą nisko, na metalowej konstrukcji przy drzwiach do kościoła. Odzywają się w dni powszednie raz, przed Mszą. W niedzielę Msze są dwie i dzwony słychać dwa razy. - Specjalnej techniki dzwonienia nie ma - mówi 21-letni Ireneusz Biegus. - Po prostu trzeba mocno ciągnąć za linę.

Satelitarne impulsy nie dotarły też na Wawel, gdzie wisi “Zygmunt". - Do jego rozhuśtania potrzebna jest cała ekipa - mówi ks. infułat Janusz Bielański. - Jedenastu ciągnie za liny, a dwunasta osoba musi nimi dyrygować, by nie stracili rytmu. Chodzi o to, aby rozhuśtany dzwon nabrał płynności.

Starszy o 20 lat, ale mniej znany od “Zygmunta" jest inny ogromny dzwon: toruński “Tuba Dei". Przez 400 lat wprawiano go w ruch liną. Na początku XX w. to się zmieniło: dzwon przymocowano do drewnianej platformy i w czasie dzwonienia po obu jej stronach staje po kilka osób. Raz jedni, raz drudzy naciskają na brzegi platformy. Ta zaczyna się odchylać, a to uruchamia dzwon. Na deski naciska się nogami, co wymaga skupienia: chwila nieuwagi, a rozhuśtana platforma może zmiażdżyć stopę.

Dzwon kosztuje. Nie wszystkie parafie na to stać. Ks. prałat Henryk Zganiacz wspomina, jak na przełomie lat 60. i 70. był proboszczem w Katowicach-Ochojcu. W parafii dzwonów nie było. Ale ich głos słychać było w okolicy każdego dnia. - Odtwarzaliśmy dźwięk z taśmy - wspomina ksiądz. - Starczyło włączyć magnetofon.

Kto nie wiedział, mógł nie domyślać się, że dzwonów nie ma: głośniki zamontowano na wieży. - W podobnej sytuacji było wówczas wiele parafii - mówi ksiądz. - Przez pewien czas dzwony z taśmy odtwarzano np. w katowickiej katedrze. Dlatego wielu księży, żeby urozmaicić “dzwonienie", zamieniało się nawzajem taśmami z nagranymi dźwiękami.

Dzwon nas pożegna

“Żywych zwołuję, zmarłych opłakuję, pioruny kruszę" - to inskrypcja na dzwonie katedry w szwajcarskiej Szafuzie.

A czym dziś jest dźwięk kościelnego dzwonu? Robionego nadal jak przed setkami lat, ale uruchamianego dzięki satelitom?

- Na szczęście nie musimy dzwonić na trwogę - mówi ks. Mariusz Wardęga z Taciszowa. - Ale oczywiście, gdyby było trzeba, dzwonu możemy użyć jako alarmu.

W Taciszowie zachował się inny zwyczaj: dzwon oznajmia, że ktoś w wiosce zmarł. Gdy krewni zgłoszą w parafii śmierć bliskiej osoby, z wieży odzywa się jeden, charakterystyczny, inny niż na co dzień dźwięk. Ludzie wiedzą, co oznacza.

- Dla mnie ten dźwięk - mówi ks. Wardęga - to głos, który zwołuje ludzi do kościoła. Wezwanie wiernych do stworzenia wspólnoty, która razem będzie się modlić.

- Porównuję go z organami - mówi ks. infułat Janusz Bielański. - Kiedy się rozlega, upiększa to, co dzieje się w kościele. Symbolicznie to sygnał: niebawem zacznie się wielka sprawa, zacznie się Eucharystia.

- Fenomen kościelnego dzwonu polega na tym, że każdy go słyszy - mówi ks. Marek Pacyna z Jaworznika. - Znaczenie tego dźwięku tłumaczymy różnie: można mówić o wewnętrznej harmonii, wyciszeniu, znaku, że Ktoś jest. Ale dociera on do każdego, bez względu na to, czy chodzi do kościoła.

Tutaj dzwon nadal wyznacza rytm życia. W południe to dla jednych wezwanie na Anioł Pański, a dla innych znak, że trzeba zająć się obiadem. Poranne dzwony jednych wzywają na Mszę, innych tylko budzą.

Także w Taciszowie związki wsi z dźwiękiem dzwonu widać wyraźnie. - Któregoś dnia - wspomina Zbigniew Felczyński - skończyliśmy odlewać dzwon nad ranem. Było około trzeciej w nocy, ale musieliśmy wypróbować brzmienie. Przyzwyczajeni do wstawania na dźwięk dzwonu, mieszkańcy obudzili się i zaczęli wykonywań normalne czynności. Dopiero po pewnym czasie zorientowali się, że jest jeszcze wcześnie. A dźwięk, który usłyszeli, rozległ się nie z kościelnej wieży, lecz z ludwisarni.

Dzwoni zwykle kilka minut. Potem zaczyna milknąć. Uderzenia serca są coraz słabsze, dźwięk cichnie. Nad wiejskimi polami znowu zalega cisza, w centrach miast znowu zaczyna dominować gwar miasta.

Cisza po ostatnim uderzeniu przychodzi nagle. Zaskakuje, bo dźwięk jest jakby urwany w pół tonu. Tak jak ten pierwszy, od którego się zaczęło.

- Dzwony to symbol czasu i przemijania - mówi Zbigniew Felczyński. - Były, jak nas nie było. Każdy żyje bliżej lub dalej od dzwonu. Wreszcie to dzwon nas pożegna. I choć nas już nie będzie, on będzie dzwonił dalej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2004