Totem zakamuflowany

Malarską przestrzeń Lebensteina wypełniają przepoczwarzone istoty, zjawy, potwory. Ich ontyczny status pozostaje niedookreślony; wiadomo jednak, że wzięły się z codzienności, z doznawania świata. Są wynikiem spotkań z Drugim, a także - może przede wszystkim - spotkań ze sobą.

24.10.2004

Czyta się kilka minut

Wśród gości, których przyjął Jan Lebenstein w swoim paryskim atelier, był konserwator jednego z najpiękniejszych ogrodów stolicy Francji - Jardin des Plantes. “Wie pan, takie zwierzęta nigdy nie istniały, ale są prawdopodobne" - stwierdził, oglądając prace malarza. Zdanie to, choć rzucone mimochodem, okazuje się niezwykle nośne - dźwięczy w nim esencja tego, co w sposób bardziej lub mniej zawoalowany pisali, na setkach stron, komentatorzy jego twórczości.

Lebenstein był bowiem artystą tworzącym na pograniczu tego, co jest, i tego, czego nie ma. Ważne były realia, to, co zastane; nie interesował go świat z importu, jakakolwiek egzotyka; za nią, za próżność i hedonizm, potępiał tak hołubionych przez elity powojennej Polski kapistów. Wzbraniał się przed wszystkim, co importowane, awangardowe, nie interesowała go abstrakcja - widział w niej bezradną ucieczkę przed rzeczywistym. Także surrealizm odrzucił, wytykając mu egzaltację i salonowość buntu, a nade wszystko zerwanie z prawdą dnia codziennego.

Realność nieistniejącego

Malarską przestrzeń Lebensteina wypełniają przepoczwarzone istoty, zjawy, potwory. Ich ontyczny status pozostaje niedookreślony; wiadomo jednak, że nie są wyimaginowane, fikcyjne. Wzięły się z codzienności, z doznawania świata. Są wynikiem spotkań z Drugim, a także - może przede wszystkim - spotkań z sobą. Nie istnieją w rzeczywistości empirycznej, istnieją jednak w sferze myśli i wyobrażeń artysty, który tworząc, uobecnia je; są z pogranicza bycia.

Nadanie realności nieistniejącemu - to jeden z głównych celów, które malarz sobie zakładał, stając przy sztalugach. Malował innych, malował siebie; każde dzieło jest odniesieniem, śladem prawdziwym jak odcisk jego zmęczonej dłoni, pozostawiony nad ranem, po nocnej włóczędze, na drzwiach wejściowych do atelier przy rue des Ecouffes. Dzieło Lebensteina niczego nie przekłamuje, to obraz rzeczywistości przeobrażonej, zakamuflowanej, pod maską. “Malowanie jest jak pisanie dzienników", obraz to “emocjonalna metafora", “rezultat przebycia jakiejś drogi duchowej, znak wnętrza ludzkiego" - twierdził Lebenstein.

Drogę duchową samego artysty doskonale odzwierciedla wystawa w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, zorganizowana przez twórcę muzealnej kolekcji Mariusza Hermansdorfera w piątą rocznicę śmierci malarza z okazji wydania dwutomowej publikacji “Jan Lebenstein" (Wydawnictwo Hotel Sztuki). Wśród 40 prac (to zaledwie trzecia część kolekcji) znalazły się dzieła znaczące dla każdego okresu twórczości Lebensteina, będące świadectwem ewolucji nie tylko w sferze jego duchowości, ale także w sferze wizji twórczej i stosowanej formy malarskiej.

Tajemnica tworzenia

Wystawę otwierają wczesne (z lat 50.) prace z cyklu “Figury we wnętrzu". Tuż obok nich eksponowane są płótna z serii “Figury osiowe" - obrazy intymne, będące rodzajem wyznania, głosem w pierwszej osobie. Zastygłe w swojej organiczności - niemal wyrzeźbione olejną farbą, a jednak płaszczyznowe, zaskorupiałe twory (mówiąc językiem Lebensteina: “jeszcze ślepe, ale już kręgowce") to “własne prymitywy" malarza, byty w zalążku albo - odwrotnie - bliskie wygaśnięcia.

“Figura osiowa", “pierwotniak" to rodzaj totemu, w którym zaklęta jest tajemnica tworzenia i powstawania życia: od bezkształtnej larwy po formę bytu ukształtowanego, o postawie wertykalnej i symetrycznej, o harmonijnej konstrukcji. W “Figurach osiowych" jest też historia ziemi, dotyk jej skóry, czystej materii (to Joanna Pollakówna nazwała Lebensteina “malarzem starości ziemi"). W metafizykę substancji wdziera się jednak coś więcej - symbol człowieczego bytu. Nie tylko zatem na poziomie figuracji, ale także w ciężkiej, wielowarstwowej fakturze obrazu wyraz znajduje jedność przeciwieństw: rozpaczy i ekstazy, początku i kresu, narodzin i śmierci.

Wśród wielkoformatowych płócien na wrocławskiej wystawie oglądać można także prace z kolejnego etapu twórczości artysty (lata 60.), kiedy pierwotny kręgowiec, wkomponowany w obraz wertykalnie, przybiera postać wyimaginowanych “Potwornych zwierząt" o postawie horyzontalnej. W przywartych do ziemi bestiach widzieć można formę uwstecznioną, efekt cofnięcia się w rozwoju Lebensteinowskiego “gatunku". “Kapadocki", “Karpacki" czy “Tricephale" wyraźnie jednak ewoluują, wychylają się w kierunku figury ludzkiej, która odtąd stanie się wiodącym tematem malarza.

Człowiek Lebensteina pozostanie już bytem o zwierzęcym profilu, istotą niejednoznaczną, pokazywaną za każdym razem w wielu wymiarach: łagodności i drapieżności, dobra i zła, piękna i szpetoty. Odtąd twórczość Lebensteina będzie już jawnym portretowaniem, próbą identyfikacji bytu w jego nieokreśloności. Będzie rodzajem wiwisekcji, dzięki której malarz dotrze do najgłębszych pokładów człowieczeństwa, obnażając jego najbardziej mroczne oblicze. W tym zstępowaniu w dół osiągnie punkt graniczny, dotknie tajemnicy śmierci, rozpadu, unicestwienia. Nie będzie przy tym szukał żadnych uników, przekroczy nieprzekraczalne i, cytując Marię Janion, “przeniknie do życia pozagrobowego".

Notatki z istnienia

Jeśli “Figury" i “Zwierzęta" są pracami składającymi się na monumentalny, symboliczny portret, to serię gwaszy i rysunków z lat 70. (to spora, niezwykle interesująca część wystawy) oglądać można jak szkice, notatki z istnienia, z codzienności odświętnej i powszedniej, a zarazem ślady poszukiwań odpowiedzi na pytania pierwsze. Skamieniałe, wtopione w ciemne szarości płótna, “pierwotniaki" i “zwierzęta" milczą; postacie z gwaszy i rysunków, choć budują sytuacje i historie, nie są bardziej ożywione.

W serii “Sweety bar" albo pracach inspirowanych mitologią zdeformowane, wrzucone w atrapowate scenerie ciała także wydają się być nieme; zastygłe w bezruchu, tkwią sparaliżowane, w zawieszeniu. Wyglądają posągowo, ale drąży je czas - wszechobecny w dziele Lebensteina. Pokazywane we Wrocławiu gwasze i rysunki zasługują na szczególną uwagę z innego jeszcze powodu. W przenikające każdą pracę melancholię i głęboki pesymizm włamuje się - to największe zaskoczenie - estetyka, przed którą tak wzbraniał się artysta. “Naissance d’Aphrodite" czy “Campo in Culto" (obie prace z 1978) to przykłady dzieł o motywach zdobniczych, przez które wyraźnie przeziera afirmacja świata, przynajmniej tego, co widziane. Czerpiąc inspiracje z natury, z bogactwa fauny i flory, malarz dekoruje. Potworność czyni piękną.

Jan Lebenstein, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, kurator Mariusz Hermansdorfer; wystawa czynna do 14 listopada. “Jan Lebenstein", t. 1 “Rozmowy o sztuce własnej, o tradycji i współczesności"; t. 2 “Eseje, recenzje, wspomnienia"; Wydawnictwo Hotel Sztuki, Warszawa 2004.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2004