To nie jest kraj dla starych ludzi

„Polskie władze wspierają tu różne abstrakcyjne projekty, podczas gdy starzy Polacy na Ukrainie nie mają na obiad” – denerwuje się brat Wawrzyniec z Drohobycza.

12.08.2016

Czyta się kilka minut

Otylia, Polka z Drohobycza, przeszła Syberię. Dziś jest zdana na pomoc bonifratrów. Czerwiec 2016 r. / Fot. Monika Andruszewska
Otylia, Polka z Drohobycza, przeszła Syberię. Dziś jest zdana na pomoc bonifratrów. Czerwiec 2016 r. / Fot. Monika Andruszewska

Na drzwiach stacji polskich braci bonifratrów w Drohobyczu – 70-tysięcznym mieście w obwodzie lwowskim – wisi napis „Nie przyjmujemy już nowych osób”. Aż 560 potrzebujących przychodzi tu stale po leki i paczki żywnościowe. Większej liczbie nie mogą pomóc.

Brat Wawrzyniec, energiczny mężczyzna po czterdziestce, pochodzi z Białej Podlaskiej. W Drohobyczu mieszka od dwóch lat. – Odkąd w 1998 r. założyliśmy tę placówkę, przewinęło się tu wielu braci. Obecnie jest nas trzech: brat Kazimierz, brat Jan Grande i ja.
Trudno jest spotkać całą trójkę naraz w jednym miejscu. Przez cały dzień doglądają swoich chorych. Chwile przerwy mają tylko na modlitwę.

Brat Wawrzyniec: – Mamy pod stałą opieką sześć osób, do których domów wciąż jeździmy, z tego cztery są leżące i wymagają codziennej troski. Nie mają nikogo na świecie, a tu prawie nie ma struktur pomocy ludziom samotnym i starszym. Gdybyśmy nie podawali im codziennie leków i jedzenia, umarłyby – mówi wprost.

Szacuje się, że na Ukrainie na pomoc z zewnątrz zdana jest aż połowa ludzi starszych. Emerytury są tu tak niskie, że seniorzy z trudem dają radę za nie przeżyć.

Brat Wawrzyniec: – Nasi podopieczni dostają emerytury w wysokości 1200 hrywien [równowartość 200 zł – red.]. Tymczasem na same leki trzeba wydać kilkaset hrywien.

Kura na sznurku

Wśród sześciorga podopiecznych brata Wawrzyńca są trzy starsze Polki. Na pytanie, czy przy wyborze potrzebujących skupiają się na Polakach, bonifrater odpowiada od razu: – W naszym charyzmacie pomagamy bez względu na przynależność narodową. Naszym celem jest chory, samotny człowiek. Akurat Polacy potrzebują pomocy, więc pomagamy. „Bonifrater” oznacza „dobry brat”. Tak chcemy podchodzić do ludzi.

Brat pokazuje fotografie swoich podopiecznych. – To pani Zdzisia – wskazuje zdjęcia leżącej na posłaniu siwej staruszki o smutnych oczach. – Dwa lata w łóżku. Nie miała żadnej rehabilitacji po złamaniu szyjki kości biodrowej. Odleżyny na plecach Zofii zmieniły się w krwawiące rany.

Duchowny opowiada o kolejnych polskich i ukraińskich seniorach, których bracia mają pod opieką. – Jest Larysa, po udarze. Przeprowadzamy jej rehabilitację. Jest pani Lidia, ze schizofrenią paranoidalną – wymienia. – O, i Polka, pani Ludwika Baran. Wciąż świadoma, choć zgięta w pół. Bardzo ciężko jest jej się poruszać. Przywozimy ją raz w miesiącu do klasztoru, by ją wyspowiadać, wykąpać i zrobić jej pranie. Ma kurę, którą trzyma na sznurku, żeby nie uciekła. Pani Ludwika mówi po ukraińsku. Po polsku zna tylko jedną modlitwę.

Bardzo specyficzną, bo do św. Brata Alberta. Brzmi tak: „Bracie Albercie, gorąco kochający Ojczyznę, Bracie Albercie, poszukujący prawdy i piękna, Bracie Albercie, wzorze cnót chrześcijańskich, Bracie Albercie, wrażliwy na ludzkie cierpienie, módl się za nami”.

„Śnieżka” na obiad

– Państwo polskie nie otacza tych ludzi żadną opieką – mówi brat Wawrzyniec. – Owszem, istnieją jakieś granty dla Polonii. Ale kto nie umie się o nie upomnieć, nic nie dostanie. W tym wyścigu zawsze przegrywają najsłabsi.

Przeglądamy razem listę grantów przyznawanych przez polski Senat w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2016 r.”. Projekt pomocy medycznej Stowarzyszenia Pokolenie dostał 100 tys. zł. Przedstawiciele organizacji właśnie dostarczyli lekarstwa do Drohobycza.

Wawrzyniec czyta przykładowe tytuły innych projektów przyznanych w ramach programu „Sprawni w działaniu – wspieranie struktur polskich organizacji na Ukrainie” – 2 mln zł dla projektu „Aktywni w kulturze”, projekt „Moja bajka o Polsce”...

– Te przyznane granty i to, czego faktycznie potrzebują Polacy na Ukrainie, to dwa różne światy – rozkłada ręce duchowny. – Kultura, książki, bajki... A tu schorowana babcia nie ma na obiad. I co? Będę jej czytał „Królewnę Śnieżkę” po polsku? – denerwuje się. – Jak sądzicie, kto czyta książki z polskich bibliotek na Wołyniu i w Galicji? Polacy stęsknieni za polską kulturą? A skąd! W okolicach przygranicznych niemal każdy jest w stanie doszukać się polskiego pochodzenia. Wyrobienie sobie Karty Polaka kusi Ukraińców, którzy nawet nie identyfikują się z Polską, bo wiedzą, że nauka języka pomoże im w znalezieniu lepiej płatnej pracy. Polska inwestuje w stwarzanie „nowych Polaków” z Kartą Polaka, a tym od lat wiernych ojczyźnie nie chce pomagać.

Na liście grantów czytamy dalej: „Śladem mistrzów. Wspieranie działalności sportowej”.
– Super pomysł. Możemy zrobić zawody dla niepełnosprawnych dziadków, nagrodą będą leki albo pampersy – dodaje sarkastycznie bonifrater.

Miłość bez wzajemności

– Niektórzy nasi staruszkowie obrażają się, gdy czasem wtrąci się do rozmowy jakiś ukrainizm – opowiada duchowny. – Chcą rozmawiać tylko po polsku. To prawdziwi Polacy, rdzenni obywatele Rzeczypospolitej, która o nich zapomniała. To jak stara miłość bez wzajemności.

– A skoro rozmawiamy o patriotyzmie tych ludzi, to może opowiem o kościele? – proponuje. – Bo polski kościół św. Bartłomieja w Drohobyczu był ufundowany jeszcze przez Władysława Jagiełłę. Po prostu żywa historia Polski – opowiada z zapałem. – Turcy dwa razy go palili, ucierpiał też podczas powstania Chmielnickiego. Mimo to za każdym razem był odbudowywany. A potem komuniści załatwili go na dobre. Za czasów Związku Sowieckiego władza umieściła w nim skład budowlany, muzeum ateizmu i różne inne rzeczy. Piękne barokowe ołtarze stały się opałem w mieszkaniach komunistów.

– Tutejsi polscy katolicy tęsknili za kościołem, ale kiedy w 1991 r., już za niepodległej Ukrainy, trzeba było zebrać podpisy polskiej wspólnoty, nie było łatwo zebrać wymagane 25 osób. Ludzie wciąż panicznie obawiali się starej władzy. Bali się, że wywiozą ich za to na Sybir – opowiada.

– Niedawno w kościele udało się postawić nowy ołtarz. I wtedy wydarzyło się coś, czego nie zapomnę – wspomina duchowny. – Na widok prac remontowych rozpłakał się 86-letni zakrystian Stanisław i powiedział: „Będzie tak, jak wtedy, gdy tu Polska była. Żebym tylko jeszcze trochę pożył, żebym tylko doczekał do postawienia głównego ołtarza w naszym kościele”.

My jesteśmy stąd

Blok z wielkiej płyty na obrzeżach Lwowa. Drzwi otwiera 80-letni pan w piżamie. Za nim podąża powoli wychudzona staruszka. Mężczyzna od razu tłumaczy swój strój. – Przepraszam, ale żona mi już całkiem zachorowała i ja też. Nawet nie mamy siły się porządnie ubrać.

To Edward i Luba, Polacy ze Lwowa. Rówieśnicy, oboje z grupami inwalidztwa – on drugą, ona trzecią. Luba cierpi na żółtaczkę, Edward ma zaawansowanego raka prostaty. Chciał go leczyć. – Bo co, żonę samą zostawię? Trzeba żyć. Chciałem operować. Ale w ukraińskich, oficjalnie bezpłatnych szpitalach trzeba mieć ze sobą nawet własną watę i spirytus. Nie stać nas. Więc specjalnie jeździliśmy do Rzeszowa. Ale onkolog powiedział, że nie może mnie przyjąć na podstawie danych ukraińskich. Tak, no...

Zapytani, czy jakoś pomaga im Polska, przez chwilę nie rozumieją pytania. – Karta Polaka nie daje nam nic poza tańszym o 30 proc. transportem. Nie mamy żadnej pomocy. Emerytury dostajemy przecież od Ukrainy.

Z szuflady w starej meblościance Edward wyjmuje notatnik. Wszystko ma zapisane. Wymienia kolejne sumy, pokazuje karteczki, gdzie maczkiem notuje domowe wydatki: – Moja emerytura to dokładnie 1487 hrywien i 39 kopiejek, a żony to 1448 hrywien i 79 kopiejek.
Łącznie to równowartość mniej niż 500 zł.

– A tu od trzech lat koszty komunalne są 2-3 razy droższe. Wydajemy po tysiąc hrywien na gaz i wodę. To większość jednej emerytury. Trzeba kupować też mój lek na raka. Jeden lek to prawie połowa mojej emerytury – zawiesza głos. – To takie niesprawiedliwe. Całe życie pracowałem jako mechanik, objeździłem cały Związek Sowiecki. A teraz... – zaczyna płakać.

– Po wojnie nasza rodzina tu została, rodzice nie chcieli opuścić Lwowa – mówi Edward. – Powiedzieli, że starych drzew się nie przesadza. Teraz ich rozumiem. Moskale przyszli, zdawałoby się, na chwilę, a zostali tu na 70 lat – mówi po polsku, wtrącając rosyjskie słowa. – Nikt nie myślał, że tu tak będzie. Wszyscy tutejsi Polacy byli w szoku. Trudno sobie wyobrazić coś takiego... Tak jakby budzik zadzwonił któregoś dnia i nagle obudziliśmy się w innym kraju. Więc zostaliśmy i teraz chowamy jednego znajomego za drugim. Żywych znajomych już prawie nie ma. Lwowscy Polacy wymierają i my też niedługo wymrzemy.
Dziwi go pytanie, czy chce wrócić do Polski. – Jak to, czy chcemy wrócić do Polski? My jesteśmy stąd – mówi o Lwowie – więc gdzie mamy wrócić?
 

Dziewczęcy koński ogon

Mały domek na obrzeżach Drohobycza. Wiekowe, drewniane schody trzeszczą pod nogami. Brat Jan Grande szybko wchodzi do środka, uchylając skrzypiące drzwi, z których osypuje się farba. – Pani Otylio, pora wstawać – mówi ciepło.

Siwa staruszka leżąca na łóżku czym prędzej nakrywa głowę kołdrą. – Jeszcze nie chcę, jeszcze nie – zawodzi jak mała dziewczynka. Po długich namowach w końcu ciężko siada.
– Trzeba wstać i się ubrać – przekonuje Jan Grande.

– Najpierw uczesz mi włosy! – domaga się kobieta. Brat rozczesuje jej siwe włosy i wiąże je w dziewczęcy koński ogon.

Otylia zakłada okulary i figlarnie się uśmiecha.

Z szafek i ścian spoglądają spokojne oczy Jezusa na świętych obrazkach. Na stole leży kilka różańców i Pismo Święte po polsku. Obok pudełko lekarstw i pusty flakonik po perfumach. A także sztuczne kwiaty i mokre chusteczki dla niemowląt, którymi brat Jan Grande zaraz będzie mył Otylię. W domku nie ma toalety. Za prysznic służy wystający ze ściany mały kranik, w którym zimą zamarza woda.

Opowieść o chlebie

Pani Otylia siedzi więc w różowej koszuli nocnej i czeka na śniadanie przygotowywane przez Jana Grande.

– Mój braciszek prosto z gimnazjum poszedł do polskiej armii – chwali się staruszka. – A najgorsze było, jak ojciec nam zginął. Nie pamiętam, jaki to był rok. Ale pamiętam, że płakaliśmy. Wcześniej było wiele lat i wiele aresztowań – macha ręką. – Bo oni ojca ciągle zabierali. Dobrze, że nie umarł w więzieniu, tylko w bombardowaniu. Bo my go pochowaliśmy, a nie państwo. Biedni byliśmy, gdy zostaliśmy bez ojca: mama, ja i braciszek. A potem mnie zabrali... – poważnieje.

Było tak: pewnego dnia 14-letnia Otylia stała w kolejce po chleb. W kolejce tak jest, że różne rzeczy się mówi. Dziewczynka dla żartu wyraziła się niepochlebnie o Stalinie. NKWD zabrało ją prosto z tej drohobyckiej kolejki. – Cały dzień stałam w tej kolejce i nie dość, że na Syberię zabrali, to i chleba nie kupiłam – żali się. – A potem te wagony... Straszne wagony! Do piekła z tym! Człowiek przeżył i wrócił.

W jej opowieściach wciąż pojawia się chleb. Teraz brat Jan Grande kroi chleb z serem na precyzyjne kostki i podaje jej na kolorowym talerzyku. Ale Otylia jest zbyt podekscytowana, by jeść.

– Co ty wiesz o jedzeniu, co ty wiesz o jedzeniu! Ty byłeś jeszcze malutki, nic z tego nie pamiętasz – mówi oskarżycielskim tonem, choć Jan Grande dobiega dopiero czterdziestki, więc nie może pamiętać wojny. – Na Syberii to figa była. Jedzenia nie było, człowiek tylko kawał chleba chwycił. Pięć lat byłam na tej Syberii. Jak mnie wypuścili, to myślałam, że niebo się zwaliło. Matka mnie nie poznała. Bo biedna matka czekała pięć lat i wszyscy ją przekonywali, że nie żyję. Kochana mamusia – mówi niemal dziecięcym głosem.

Brat upomina staruszkę, by jadła. – Jak wyjdziemy, to zapomni, nic już sama nie zje. A na mnie czekają inni chorzy – tłumaczy.

– Zaraz, poczekaj, ja jeszcze pamiętam – ożywia się Otylia. – Pamiętam, że na Syberii są dobrzy ludzie. Tam ludzie są bardzo dobrzy albo bardzo źli. Albo jeden drugiego ratują, albo zabijają. A mnie nieraz kawałek chleba dali. Ale też nieraz bili. I nogi mnie bolały.

Jan Grande dodaje, że rany na nogach Otylii, z którymi wróciła z Syberii, zagoiły się dopiero niedawno. Po kilkudziesięciu latach. – Mamusia na mnie czekała. Mam szczęście, że ktoś jeszcze za mną stoi, że ktoś jeszcze mnie ochrania – mówi, choć przecież jest dziś sama na świecie. – A po Syberii poszłam pracować do biblioteki, tam już byłam mądra – dodaje z uśmiechem. – I po Syberii nie dało się już pojechać do Polski...

Grać wariata, żeby przeżyć

Otylia doskonale mówi po polsku. – A jak mam mówić? – dziwi się. – Przecież jestem z Drohobycza.

Je ostrożnie kawałeczki kanapek, popija kompotem. W jej ruchach wciąż widać ślad dobrych manier. Nad stołem, obok licznych obrazków religijnych, wisi też portret eleganckiej kobiety w kapeluszu. – O, tu jeszcze młoda byłam, jeszcze grałam wariata. Trzeba grać wariata, żeby przeżyć. Lepiej nie wspominać tego durnego życia – oświadcza. – Co zrobić. Tu Niemcy, potem Madziary, Ukraińcy, tam państwo... państwo było najgorsze – ma na myśli Związek Sowiecki. – Takie zamieszanie tu było. A ja żyję sobie cichutko. Żeby mnie znów nie zabrali.

– Czy pani Otylia mówiła, że wraca do Polski? – zapyta brat Wawrzyniec, gdy wrócimy do stacji bonifratrów.

Bo, jak wyjaśni, Otylia co dwa dni pakuje chleb i mówi, że wraca z Syberii do Polski. Do mamy. ©

POMÓŻMY STARYM POLAKOM
Stowarzyszenie Pokolenie – skupiające ludzi z dawnej opozycji w PRL, którzy dziś pomagają Ukrainie (www.pokolenie.org.pl) – organizuje pomoc dla starszych Polaków mieszkających na Ukrainie Zachodniej.

Za przekazane środki kupimy leki i środki czystości.

Nie zostawiajmy ich samych – prosimy o wpłaty (z tytułem „Polacy”):

Stowarzyszenie Pokolenie, ul. Drzymały 9/4, 40-059 Katowice,
numer konta: 79 1050 1214 1000 0023 6430 9860

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016