Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak zwykle nic nie było aż takie proste, jak chciały tabloidy: starczyło się wczytać w tekst „Spiegla”, od którego zaczęła się głośna przez moment sprawa potraktowania byłych więźniarek Ravensbrück w trakcie obchodów rocznicy wyzwolenia tego kacetu. Gołe fakty były istotnie przykre – oto kobiety w podeszłym wieku i towarzyszący im zwykli śmiertelnicy po uroczystości zasiedli przy drewnianych stołach i posilali się, jedząc z plastikowych naczyń, podczas gdy pierwsze damy Niemiec i Polski z wąską świtą obsłużono na porcelanie przy stołach zasłanych białym obrusem.
Odwrócenie hierarchii ważności osób budziło oczywisty odruch niesmaku, ale niemiecki tygodnik sumiennie zrelacjonował także punkt widzenia organizatorów – była to dla nich sytuacja zaiste tragiczna. Bez względu na swoją dobrą czy złą wolę i szacunek dla dawnych ofiar nazizmu nie mieli wyjścia: specjalne traktowanie dam było konieczne ze „względów protokolarnych” [czytaj także w dziale Historia – red.].
Precedencja w drzwiach
Zostawmy na boku kwestię, czy można było wybrnąć z tego lepiej, np. zapewniając wszystkim obecnym lepszą obsługę, tak aby kontrast między dwoma światami pod tamtym „Namiotem spotkania” nie raził. W głowie powinna za to zostać świadomość, jakie nieprzyzwoitości wymusza czasem na ludziach stosowanie zasad protokołu, czyli zbioru norm, których jedyną racją jest ochrona majestatu i godności państw i ich funkcjonariuszy wedle ścisłej hierarchii prestiżu. Jest przecież niczym innym jak reliktem fazy przejściowej, kiedy młode jeszcze ustroje demokratyczne, być może z lęku przed potencjałem całkowitego odczarowania władzy, udawały pod pewnymi względami monarchie i zachowywały z lekka zmodyfikowany ceremoniał dworski. A wyrażał on – kiedyś w sposób jawny i oczywisty dla każdego, dziś zaś tylko w postaci głęboko ukrytego założenia – aksjomat o wyższości suwerena, jego uświęconej naturze.
Trochę z rozpędu, a trochę ze zrozumiałej tęsknoty za zewnętrzną sankcją wspólnotowego życia, uświęcenie należne monarchom przeszło w pewnym stopniu na instytucje liberalno-demokratycznego państwa. Instytucje, a ściślej ludzi, powoływanych – drogą procedury, nie namaszczenia – na rozmaite urzędy w strukturach państwa.
I tak zamiast króla jegomości ostał nam się „majestat Rzeczypospolitej”. Trudny do zdefiniowania i całkiem paradoksalny – bo przecież zdejmując czapkę przed sztandarem, sami sobie składamy hołd (pomijam przy tym kwestię czci wobec tradycji i przodków, wielką i ważną, ale niemieszczącą się w porządku państwa i prawa). To ów majestat uzasadnia w relacjach zewnętrznych rozmaite reguły protokolarne. Choćby wydawały się księżycowe i prowadziły do niesmacznych sytuacji, jak ta z porcelaną, to szkoda czasu na dywagacje o zmianie. Wymagałoby to bowiem konsensusu w skali co najmniej kontynentu. Dobrowolnej zgody na to, że szacunek, respekt i uważność na interesy partnera można wyrażać bardziej adekwatnym językiem niż zbiór reguł precedencji w drzwiach.
Mało to prawdopodobne: Unia odsysa z państw członkowskich coraz więcej suwerenności decyzyjnej, ale całą warstwę coraz bardziej pustego majestatu pozostawia nietkniętą (ktoś myślący spiskowo rzekłby: jako zasłonę dymną).
W relacjach wewnętrznych nie ma jednak przeszkód, by trochę to wszystko przewartościować. Zwłaszcza że z niepoddanego żadnej refleksji założenia o wyższym, półsakralnym statusie państwa i ludzi, którzy je w danej chwili uosabiają, płyną dalekosiężne konsekwencje. Zarówno w sferze ich zachowań, jak i naszej oceny.
Elita konsumpcyjna
Jeśli ktoś myśli, że kwestia ram mentalnych kształtujących relacje obywatela do państwa to tylko akademickie ociosywanie mgły, a nie twarda polityka i ekonomia, niech spojrzy chociażby na frekwencję wyborczą. Zapewne w tym roku będzie znów poniżej połowy uprawnionych, ale można podjąć pewne kroki, by w następnych wyborach nie spadła do jednej trzeciej.
Sęk w tym, że zbyt łatwo przykleja się łatkę populisty każdemu, kto nie wytrzymuje już przerostu państwowej formy nad treścią. Przy czym formę stanowi nie tylko protokolarna celebra, ale przede wszystkim system przywilejów, wyjątków od reguły i profitów kształtujących elitę w czysto materialnym i konsumpcyjnym tego słowa znaczeniu. Treścią jest zaś jakość zarządzania polem sprzecznych interesów społecznych i gospodarczych. Żadnej innej treści nam nie potrzeba, o ile słowa „dojrzała demokracja” cokolwiek mają znaczyć; przez analogię do dojrzałości człowieka możemy zwłaszcza obyć się bez fałszywej powagi i symbolicznego balona rozdętego akurat nie w tej sferze, gdzie pewien bagaż imponderabiliów by się nam w codziennych relacjach przydał.
Najczęstsze popełniane przy tym nadużycie polega na uzasadnianiu rozdęcia formy koniecznością zachowania skuteczności państwa w jego zarządczej i organizacyjnej roli. Mówi się, że nie może ono być „dziadowskie”. Zgoda. Państwo nie powinno np. wozić w delegacje przedstawicieli przedpotopowym modelem samolotu i nie powinno stosować przestarzałych, niekompatybilnych ze sobą systemów przetwarzania danych. Ale co jest dziadowskiego w fakcie, że podsekretarz stanu pojedzie co rano do ministerstwa komunikacją miejską? Albo że dwóch wyższych urzędników zapłaci z prywatnych pieniędzy za prywatny obiad (czyli że wybierze lokal cenowo stosowny do własnych portfeli)? Państwo obsługiwane przez ludzi, którym się zdarza pomylić kieszenie – to jest dopiero dziadostwo.
Świętej pamięci Anna Radziwiłł mawiała, że w pałacu da się mieszkać, o ile ktoś się w nim urodził (a jaki bił od niej książęcy, onieśmielający uczniów blask, gdy stała pośrodku swojej klitki wypełnionej po sufit książkami!). Ale ludzie zawsze będą mieli skłonność do obsadzania siebie w hierarchiach i wspinania się na paluszkach, byle wyżej, do blatu.
Ostentacyjna konsumpcja jako sposób przyklepania awansu ma też i swoje pożyteczne dla ludzkości strony. Od czasów greckiego malarstwa wazowego np. daje zarobić rzemieślnikom i artystom. Idzie o to, by paradować w pańskich strojach za własne, a nie w ramach sprawowania funkcji publicznej – bo to tylko powiększa u widzów poczucie alienacji wobec państwa.
Polityczny fitness
Kolejny dyżurny argument przeciwstawiany w dyskusjach z „populistą” brzmi: jeśli państwo nie będzie szczególnie wysoko wynagradzać swoich funkcjonariuszy i nie zapewni prestiżu wyrażonego przez przywileje, utraci możliwość przyciągania dobrych kadr i narazi je na korupcyjne pokusy. Łatwo to podważyć – żadne współczesne odpowiedniki pozłacanej karocy nie okazały się skutecznie chronić przed zepsuciem, prywatą i sprzedażą prawa temu, kto więcej zapłaci.
Ale nie chodzi tylko o to, lecz również o zasadę: państwo, jeśli ma budzić w obywatelach poczucie przynależności, nie może się im jawić jako kolejna megafirma, konkurująca o kadry i rynek z koncernami od mydła, benzyny czy telefonów. Musi być czymś różnym co do istoty i co do zasady podejmowania decyzji. Nie ma swojego „biznesu” i celów finansowych, choć ekonomiści obsługujący kult złotego cielca PKB próbują nam to wmówić. Nie bądźmy naiwni, praca dla państwa nie jest tylko służbą pełnioną przez ludzi z marmuru równie zimnego jak posąg Cycerona – ale zaspokaja pragnienia z innego porządku niż pożądanie dóbr i dostatku. To ostatnie bardzo szybko zresztą rozleniwia i zupełnie nie pasuje do polityki, która jest przecież niczym innym jak bezustannym starciem.
Stąd zresztą także wrażenie, że polskie – i nie tylko – państwo obsiedli ludzie estetycznie odpychający, mentalnie obcy, zamknięci niczym kasta. Ale też całkowicie już obezwładnieni przez tłuszcz i strach przed jego utratą. Dlatego tak bardzo ożywczy jest widok – na razie nie w Warszawie – polityków młodych nie tylko metrykalnie, prących do przodu, grających tylko w jedna grę: o władzę i zdolność odciśnięcia piętna na rzeczywistości. A przy tym po inżyniersku konkretnych, odrzucających monarchiczny sztafaż.
Owszem – czasami, jak w Atenach, ten młodzieńczy styl Tsiprasa czy Warufakisa jest seksowną maską równie młodzieńczej (albo wyrachowanej) brawury, za którą słono wszyscy zapłacimy. Ale np. z Rzymu płyną wieści o władzy zdolnej głęboko modyfikować najgłębsze podstawy ustroju w duchu większego uczestnictwa obywateli w rządzeniu – i w tym sensie bardzo silnej (Matteo Renziego krytycy przestali już nazywać nowym Berlusconim, przeszli wprost do porównań z Mussolinim). A zarazem o władzy słabo celebrującej siebie i niezainteresowanej utrzymaniem aparatu prestiżu, który w tamtych stronach osiągnął rozmiary iście bizantyjskie.
W tym samym Rzymie papież Franciszek podważa materialne wyrazy majestatu swojego urzędu, choć w przeciwieństwie do prezydentów państw czy nawet królowej brytyjskiej nie musi się martwić, że poddani zakwestionują nadprzyrodzone źródła papieskiego władztwa. Jego słowa, że „karnawał się skończył”, są być może tylko apokryfem, ale warto je przyswoić w sferze świeckiej. Rok wyborczy to czas na ogłoszenie potrzeby politycznego postu.
Obecna partia władzy, choć niewątpliwie nosi dobre zegarki, nie zauważa upływu czasu i powolnego swego zasklepienia. Niestety, jedyna opozycja wydaje się jeszcze bardziej przywiązana do majestatu państwa i sposobów jego podkreślania. Wygląda na to, że to Kościół będzie w najbliższych latach siedliskiem nowoczesnego myślenia o równości. ©