Timbuktu. Zapałka, która podpaliła dom

Prezydent Mali przymykał oczy na przemyt kokainy i rosnącą siłę islamistów. Gdy wybuchła tuareska rebelia, zawłaszczyli ją dżihadyści i przemytnicy. Awa miała w Timbuktu hotel. W styczniu 2012 był w nim Bono, w kwietniu stał się Trybunałem Islamskim.

11.02.2013

Czyta się kilka minut

Abdou Ag Abdou Salam (drugi z prawej) przed zajazdem w Tiboraghen przy drodze do Timbuktu, listopad 2006 r. / Fot. Alain Labye
Abdou Ag Abdou Salam (drugi z prawej) przed zajazdem w Tiboraghen przy drodze do Timbuktu, listopad 2006 r. / Fot. Alain Labye

Gdy w marcu 2006 r. pułkownik Kaddafi przyjechał do Mali na święto urodzin proroka Muhammada, obchody urządzono w Timbuktu. Timbuktu uchodziło za jeden z symboli Sahary, a Kaddafi widział w sobie jej władcę.

Abdou Ag Abdou Salam nie poszedł na stadion. – Modlitwa w tłumie, to nie dla mnie – mówił – znasz mnie przecież. Z ciekawości? Nie, za dużo ludzi, za dużo kontroli. Kompletny chaos. Nomadzi noszą przy pasku noże, już sto metrów od pierwszej bramki dzwoniło. Konfiskowali wszystko.

Kaddafi wyprowadził w pole malijski protokół i powitał w Timbuktu prezydenta Mali, jakby to on był tu gospodarzem. Sam poprowadził modlitwę na stadionie, a jego mowa była pasmem niespójnych dywagacji. Ludzie byli w szoku, liczyli jednak na libijskie inwestycje. Libijczycy rzeczywiście kupili podupadły hotel Azalaï, opowiadał Abdou, i puścili na nowo wodę wyschłą odnogą Nigru do miasta.

W maju 2011 r. dwaj dziennikarze malijscy odnotowali jednak, że na pięciu hektarach posiadłości, którą władze Mali podarowały Kaddafiemu u wrót Timbuktu, zżółkła trawa. Już zza bramy widać było, że ogród nie był dość podlewany. Stanął też remont hotelu Azalaï.

W Libii trwała międzynarodowa interwencja. Całe oddziały wojska przechodziły na stronę powstańców.

Latem 2011 r. garnizon pod Trypolisem opuścił pułkownik Mohamed Ag Najim. Był dzieckiem, gdy jego ojciec zginął w pierwszej tuareskiej rebelii 1963 r. w Kidal. Kiedy susza zaczęła wyganiać masy młodych Tuaregów z kraju, poszedł, jak wielu innych, do armii libijskiej. W 1990 r. walczył w nowej rebelii w Mali. Potem wrócił do Libii – zawarty pokój wydał mu się zdradą.

Ag Najim, jak kilku innych tuareskich dowódców, przedostał się teraz do kraju ze swymi ludźmi i z bronią ciężką, którą zabrali z sobą. Wojsko malijskie witało ich z otwartymi ramionami. Mohamed Ag Najim wierzył jednak, że tym razem przewaga jest po ich stronie. To miało być teraz albo nigdy.

Z Libii wracali nie tylko żołnierze. Napływ ludzi pogarszał jeszcze ciężką sytuację na północy Mali.

„Cierpliwością możesz ugotować kamienie” – mówi tuareskie przysłowie. Innymi słowy, czyni ona cuda, nikomu jednak nic po nich.

Kwestia szacunku

Oboje jego rodzice pochodzili z tego samego tuareskiego klanu Kel Antessar. Matka – mówił Abdou – znaczyła więcej, dziedziczyła przywództwo całej jego wschodniej gałęzi. A jednak dopięli swego, udało im się pobrać. Na zdjęciu oboje patrzą prosto w obiektyw, poważni, ojciec w bieli, matka w błękicie.

Pierwszy urodził się Abdou, a po nim jeszcze sześcioro rodzeństwa. Ojciec był oficerem żandarmerii i należał do tych Tuaregów, którzy uczestniczyli w budowie malijskiego państwa. Kilka lat tu, kilka tam, z dala od Timbuktu.

W czasie wielkiej suszy w 1984 r. byli w krainie Dogonów. Przyjeżdżali do nich krewni z Północy, którzy stracili wszystko. Którym wszystkie zwierzęta padły. Ale oni, Abdou i jego brat Aboubacrine, mieli wakacje i nie brali sobie tego tak do serca. Aż raz, gdy wrócili do domu, w kuchni panowała dziwna cisza. – Będziemy coś jedli? – podniósł brwi Aboubacrine. – Spytajcie ojca – powiedziała matka. – On dziś zajmuje się kuchnią.

To było całkiem nie do pomyślenia. Nie wyobrażali sobie ojca wśród dymu, garnków i skubanych kurczaków.

– Ojciec kochał zwierzęta – mówił Abdou. Na podwórzu wałęsało się zawsze kilka krów. Tego roku one też były chude. – I widzisz – mówił Abdou – u nas bydłu daje się wodę, w której się płucze otręby, bo jest pełna witamin. Ojciec nabrał teraz tej wody, posolił lekko i podał synom. Abdou wypił, Aboubacrine nie. – Nie jestem krową – powiedział.

– Pomyśl, jak czują się ci, którzy nie mają co jeść – odparł ojciec. – Życie – dodał – bywa cięższe, niż im się wydaje.

Abdou nie palił papierosów przy ojcu i nie pił przy nim herbaty, póki nie skończył 25 lat. To była kwestia szacunku.

Na równinie dogońskiej stale gdzieś były tańce. Kiedy słyszał bębny, wsiadał na rower jak inni i jechał. I stale gdzieś były zapasy i czasem nawet w nich uczestniczył. I kto wie, mówił, czy sam w duszy nie jest chwilami bardziej Dogonem. – To jest kultura pokojowa – mówił. Oni nigdy nie brali udziału w żadnej wojnie. Jak pomyśleć, oni w ogóle w niczym nigdy nie brali udziału.

Do liceum poszedł w Sévaré. Na tysiąc uczniów on jeden był Tuaregiem. Nazywali go „czerwone uszy”, bo jego skóra nie była czarna, jak innych, tylko brązowa, a jego uszy, kiedy się spojrzało pod światło, zdawały się jasnoczerwone. Był najmniejszy w klasie i lubił golić głowę na zero, więc każdy go po tej głowie klepał, a niektórzy nawet stukali.

Ważna jest ewolucja

– Rebelię 1990 r. zaczęli ci z Kidal – mówił Abdou. To były góry, ludzie zawsze tam byli bardzo twardzi. Timbuktu było bardziej ostrożne. I bardziej otwarte na świat – byli tu też Songhaje, Fulanie, Bozo. W Kidal mieszkali tylko Tuaredzy i trochę Maurów.

Timbuktu nie ruszyło za rebelią od razu. – Rebelianci znaleźli na nie sposób – mówił Abdou. Porywali wojskowe samochody i przejeżdżali nimi przez obozowiska. Żołnierze mścili się na ludziach z obozowisk. Dlatego właśnie powstało także i Timbuktu.

Zaczęły się masakry. Dla ludzi z Południa każdy Tuareg był teraz szpiegiem. Ojciec Abdou, jak tysiące innych uchodźców, wyjechał z rodziną do Burkina Faso.

Po rebelii Abdou pracował dla Czerwonego Krzyża. Odnawiali zniszczone lub zatrute przez żołnierzy studnie. Zdobył prawo do szkoleń, jakie przysługują angielskim czy francuskim pracownikom. Wybrał Kanadę, zajęcia z architektury.

Na skraju Timbuktu, tam gdzie miasto bez szwu przechodzi w pustynię, zbudował restaurację. To tu kiedyś karawany zrzucały ładunek, to tu po rebelii uroczyście spalono karabiny. Teraz można tu było wypić piwo z dala od sąsiadów bigotów, potańczyć. Restaurację nazwał „Amanar”. To po tuaresku konstelacja Oriona. Amanar przesuwa się po niebie – nie pokazuje tego, co stałe, tylko to, co zmienne, nie służy za drogowskaz, lecz raczej za zegar. Ważna jest ewolucja, myślał Abdou.

Ludzie w mieście zaczęli go tak nazywać, Abdou Amanar. – I moje dzieci będą tak nazywali – mówił Abdou. – Wstyd mi, że to im po mnie zostanie, nazwa jakiegoś baru. W Timbuktu każdy musi dostać przydomek.

Jego ojciec umarł na atak serca, gdy miał 65 lat. – Nie – mówił Abdou – u nas to nie jest młodo.

– Ojciec – mówił – był niezwykle uczciwym człowiekiem, twardym czasem, ale też i tak ludzkim.

Abdou widzi go teraz w swoich braciach. Zawsze z nim rozmawiał o wszystkim. Teraz o wszystkim rozmawia z matką. Ale to on jest odpowiedzialny za nich wszystkich. Za ich komfort społeczny i psychiczny.

Araouane. Taoudenni.

Mit Timbuktu przyciągał turystów. Restaurację „Amanar” polecał przewodnik „Lonely Planet”.

Za turystami włóczyli się songhajscy przewodnicy i sprzedawcy tuareskiej biżuterii. – Wielu z nich to moi kowale – mówił Abdou. – Nie mogę patrzeć, jak próbują coś wcisnąć cudzoziemcom. To ja im powinienem dać pracę.

Ale rebelia i susza podważyły kastowe hierarchie, rozluźniły więzy. I mało która z rodzin dawnych wojowników mogła jeszcze utrzymać kowali.

Zwykle chodzili po dwóch. To mój brat, jeden przedstawiał drugiego. Przyszedł z pustyni. Przyniósł ten srebrny naszyjnik, który sam zrobił, żeby kupić cukier i herbatę. Przyszedł z Araouane. Przyszedł z Taoudeni.

Araouane, garść domów uwięzłych w piasku na Północy. Taudeni, kopalnia soli, jeszcze parę dni drogi dalej.

To cudzoziemcom działało na wyobraźnię. Do Timbuktu przyciągnęła ich legenda miejsca, za którym nic dalej już nie ma. Progu nieskończoności. Miasto zwykle ich zawodziło, przesypywało się między palcami. I okazywało się, że jednak jest coś dalej. Araouane. Taoudeni. A ci mężczyźni spotkani na ulicy gotowi byli sprzedać im tego kawałek, połączyć z niewiadomym więzią posiadania.

Ludzie ściągali do Timbuktu. Na peryferiach przybywało szałasów pozszywanych ze słomianych mat. Abdou kręcił głową. Prawda, w kranie na ulicy jest woda. Ale miasto to upał i brud, i owady, bo sąsiad w nocy ogląda telewizję lub zapala świetlówkę. Wiatr podrywa z ziemi wszystkie śmieci.

– On – mówił – nie lubił miasta.

„La Maison”

Awa Kouyaté urodziła się w Alzacji. Jej ojciec, Malijczyk, przyjechał tam z Bamako na studia. Już była dorosła, gdy ciekawość zawiodła ją do Mali. Pracowała dla NGO, które organizowało szkolenia. Kupiła w Timbuktu zrujnowany dom. – Czemu tu nie zrobić hotelu? – pomyślała, gdy skończył się jej kontrakt.

Związała się z Abdou już po tamtej wizycie Kaddafiego. Razem kończyli malować ściany. Urodził im się syn, nazwali go Ismael.

„La Maison”, „dom”, stał się jednym z popularniejszych hoteli w Timbuktu. Tylko turystów z czasem było coraz mniej.

Taniec śmierci

Fala porwań w Sahelu zaczęła się w 2008 r. Stali za nimi terroryści z AQIM – Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu. Większość pochodziła z Algierii. Al-Kaida pozwoliła im używać swojej nazwy, ale już biznesplan był ich własny.

Bo to był wielki biznes. Tylko Szwajcaria ogłosiła oficjalnie, że zapłaciła okup za swych obywateli, mówiono jednak, że prócz Wielkiej Brytanii płaciły wszystkie zachodnie kraje. AQIM porwało w sumie ponad 40 osób i zarobiło na tym 30 do 50 mln euro. Negocjator, zwykle jakiś miejscowy notabl, dostawał 100 do 200 tys. za uwolnionego zakładnika. Część tej sumy, mówiono, przekazywał swym rządowym zleceniodawcom.

Dlaczego cudzoziemców porywano zawsze w Mauretanii czy w Nigrze, a wypuszczano tu, na północy Mali? Ludzie mówili o cichym układzie. Władze malijskie nie nękały AQIM, AQIM nie szukało z nimi zwady.

– Wszyscy ich widywali – Abdou wzrusza tylko ramionami. Mieszkali na pustyni, ale przecież przyjeżdżali na targi do miast. Dbali zresztą, żeby z ludźmi utrzymywać dobre stosunki. ­Mokhtar Belmokhtar, zwany Jednookim, szef oddziału, który miał wsławić się atakiem na kompleks gazowy w In Amanas w Algierii, był nawet żonaty z Mauryjką z okolic Timbuktu. Podobnie zresztą jak prezydent Mali, Amadou Toumani Touré, zwany ATT.

Ujawniając tajne depesze ambasady USA, WikiLeaks dostarczał internautom pouczającej lektury. W 2009 r. ATT opowiedział amerykańskiemu generałowi Williamowi E. „Kipowi” Wardowi o „tańcu śmierci”, jaki pamiętał z dzieciństwa. „Jeśli tańczysz za daleko z przodu, umierasz. Jeśli tańczysz zbyt daleko z tyłu, umierasz. Jeśli w ogóle nie tańczysz, umierasz. Tak jest z walką przeciw salafistom – powiedział. – Nie mamy wyjścia, tylko poruszać się razem do przodu”.

Air Cocaïne

ATT był bohaterem pięknej opowieści o tym, jak szlachetny generał obalił dyktaturę, a potem ustąpił steru demokratycznie wybranym władzom. I jak wrócił po latach, zdjąwszy mundur, a wdzięczny naród obrał go prezydentem. Mali uznawano za przykład demokracji. Ogólna zgoda na scenie politycznej maskowała jednak korupcję i klientelizm. ATT w końcu sam miał ostatnie słowo.

Administracja państwowa coraz bardziej zaniedbywała Północ. W Timbuktu zaczęły jednak wyrastać wille. – Kto to buduje? – Awa spytała sąsiada, zaskoczona rozmachem prac. – Ach – uśmiechnął się – to villa cocaïne.

Każdy wiedział, że kartele z Ameryki Płd. zadomowiły się w salonach władz Gwinei – Bissau. I że stamtąd starymi szlakami przemytu przez Saharę ku Morzu Śródziemnemu płynęła teraz także i kokaina.

Ale gdy na pustyni w okolicach Tarkint, pięć godzin jazdy od Gao, odkryto spalony wrak boeinga 727, Malijczyków zaszokowała skala fenomenu. „Air Cocaïne”, jak ochrzcili go dziennikarze, wystartował w ostatni lot w Wenezueli. Samolot nie był pierwszej młodości. Podpalili go pewnie sami przemytnicy, przeładowawszy kokainę na pick-upy. Wartość boeinga, jakieś 5 mln dolarów, była znikoma w porównaniu z wartością ładunku. Był opakowaniem. Wyrzucili je, gdy spełniło swą rolę.

Sahara nie stanowiła jakiegoś no man’s landu – klany Tuaregów i Maurów pobierały opłatę za ochronę konwoju na swoich ziemiach. Również i dżihadyści z AQIM dobijali targu z kartelami.

Gdy wszyscy oskarżeni w sprawie „Air Cocaïne” szybko wrócili na wolność, mało kto miał jeszcze wątpliwości, że trop prowadził także ku szczytom władzy.

Śmierć płk. Lamany

W czerwcu 2009 r. matka Awy przygotowywała hotel na koniec sezonu. Serię z kałasznikowa wzięła wpierw za huk petard odpalanych przez dzieci. Wyjrzała z tarasu. Ludzie rozbiegali się po ulicy. Przestraszyła się, Awa była jeszcze na mieście. W końcu zadzwonił telefon. – Zabili pułkownika Lamanę Ould Bou – mówiła Awa.

Widywali go często, był sąsiadem. Lamana, Maur z okolic Timbuktu, pracował dla tajnych służb. Prasa informowała, że zginął z rąk AQIM w odwecie za aresztowanie kilku terrorystów. Ludzie w mieście nie byli wcale tego tacy pewni.

Lamana na zlecenie prezydenta ATT organizował milicję z lokalnych Maurów do samoobrony przed terrorystami. Ludzie mówili jednak, że częściej ramię w ramię z terrorystami jego milicja ochraniała konwoje z kokainą. Mohamed Mahmoud El Oumrany, najstarszy z przywódców mauryjskich, nie miał złudzeń.

– To byli przemytnicy – opowiadał później dziennikarzowi radia RFI. – Wszyscy protestowaliśmy. Jak rząd mógł powierzać im bezpieczeństwo okolicy? Każdy przemytnik narkotyków, od największego po najmniejszego, miał tu powiązania z ­Al-Kaidą.

– Byle chłopak, Maur, z mojej ulicy... Nic mu teraz nie mogłem powiedzieć, nawet jeśli widziałem, jak się urodził – mówił Abdou. – Mieli legitymacje urzędu bezpieczeństwa. Byli nietykalni.

Rywalizacja narastała od dawna. Pustynia szła naprzód, spychając Maurów na Tuaregów, a Tuaregów na Songhajów i Fulan. Podczas ostatniej rebelii wojsko podsycało konflikt nomadów i osiadłych, teraz to byli Maurowie przeciw Tuaregom i Songhajom.

To był pomysł na Północ, malijskiego prezydenta popierać tych, którzy mieli poślednią pozycję, by osłabić tych, którzy byli zbyt mocni. Dawać broń jednym, by trzymać w szachu drugich. I często zmieniać obiekty swych łask.

Nie była to bezpieczna taktyka. Kolosalne pieniądze i bez niej głęboko destabilizowały Północ.

– Co dzień słychać było karabiny w mieście – mówił Abdou. – Jeden drugiemu posyłał serię w bramę podwórka, załatwiali jakieś swoje sprawy.

Awa i Abdou coraz mniej czasu spędzali w Timbuktu.

Dzikie palmy

Na starość ojciec Abdou wybudował mały zajazd w buszu, 50 km przed miastem. Tiboraghen, tak nazywało się to miejsce, dzikie palmy. Wokół zajazdu zaczęła rosnąć wieś.

Dotąd, gdy rok był suchszy, całe obozowiska szły za stadami ku zieleńszemu południu. – Zwierzęta muszą jeść, zwierząt nie można zatrzymać. Ten, kto jest chory, nie może odpocząć, i tak zwierzę zabija człowieka – ktoś mi tłumaczył. – Półnomadyzm – to jest rozwiązanie. Mężczyźni szliby w busz, a ich rodziny zostawały w domu. I mógłby być sanitariusz i szkoła.

To właśnie zrobił Abdou. Nawadniali ziemię i uczyli ludzi rolnictwa, żeby nie byli zależni tylko od zwierząt. Lucerna, pomidory. Ludzie z tego odłamu klanu Kel Antessar, którego przywództwo odziedziczył, zaczęli zbierać się wokół niego. – Mieliśmy mały, zgrabny projekt – mówi Abdou. – Dobrą dynamikę. Ktoś budował dom, inni mu pomagali. Sprowadziliśmy murarza, Dogona, postanowił się u nas osiedlić. Zjawił się rzeźnik. Zebraliśmy za granicą pieniądze na szkołę, uczyło się 60 dzieci.

Od władz wieś nie dostała ani grosza. – Nie prosiliśmy zresztą – mówi Abdou. – Nie chcieliśmy się uzależniać.

Jeszcze jego ojciec zbudował mały meczet, to wystarczało. – Żadnego zebrania nie zrobiliśmy po piątkowej modlitwie – kręci głową Abdou. – Nigdy nie posłużyliśmy się religią, żeby organizować ludzi. I nikomu nie przeszkadzało, że widzieli mnie wieczorem z piwem, kiedy rozmawiałem w zajeździe z turystami.

Nie pomyślałam, żeby zapytać, czy ludzie zaczęli nazywać go teraz Abdou Tiboraghen.

In the name of love

W listopadzie 2011 r. wydarzenia nabrały tempa. Aż w końcu terroryści z AQIM porwali z tarasu hotelu obok restauracji Amanar trzech turystów. Czwarty stawił opór, na miejscu go zastrzelili. Pierwszy raz porywano cudzoziemców w Timbuktu. Awa wyjechała z synkiem do Francji.

W styczniu 2012 r. za miastem odbył się jak zawsze Festiwal na Pustyni, organizowany przez ich kuzynów. Tym razem tylko kilkudziesięciu cudzoziemców odważyło się zlekceważyć ostrzeżenia władz i przyjechać. Specjalnym gościem był Bono, lider zespołu U2, który chciał wesprzeć Festiwal.

Kiedy Abdou zadzwonił do Awy, żeby powiedzieć jej, kto u nich mieszka, nie mogła uwierzyć. Bono? Bono z U2? „In the name of love”? Ten Bono? – Pewnie, że z nim rozmawiałem – mówi Abdou. – Ale na koncercie nie byłem, zostałem w hotelu. Jak masz takich gości, nie chcesz, żeby się coś posypało.

Dwa dni później Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu (MNLA) zaatakował koszary w kilku mniejszych miastach Północy. Jego przywódcą wojskowym był Mohamed Ag Najim, który pół roku wcześniej wrócił z Libii. Było wiadomo, że zaatakują. Czekali tylko, aż Festiwal się skończy.

Mówili o zrzeszeniu wszystkich tutejszych grup narodowych, Tuaregów, Maurów, Songhajów, Fulan czy Bambarów, pod sztandarem niepodległego Azawadu, jak nazywali Północ Tuaregowie. W terenie prawie wszyscy żołnierze byli jednak Tuaregami.

Miasta i garnizony przechodziły z rąk do rąk. A potem była masakra w Aguelhok. Ile było ciał? Czterdzieści? Więcej? Wszystko żołnierze, nieuzbrojeni, wielu ze związanymi rękami. Kula w głowie, poderżnięte gardło. – Metody, które mogły przypominać metody Al-Kaidy – zauważał ostrożnie francuski minister spraw zagranicznych.

W internecie krążyły zdjęcia. Widać było na nich jednak tylko ciała czarnych żołnierzy. Nikt nie wspominał, że zamordowano także żołnierzy tuareskich. Było ich dużo w armii. Raport rządowy masakrę w Aguelhok przypisał bojownikom AQIM walczącym u boku MNLA. MNLA było ruchem laickim, ale coraz częściej mówiono, że sprzymierza się z islamistami.

Kto dokonał masakry? I po co? Z czystej nienawiści? Czy raczej po to, by zasiać strach? Żeby żołnierze porzucali garnizony bez walki? Żeby Tuaredzy, którzy dotąd nie zdezerterowali, teraz masowo opuszczali swe oddziały, by nie skupił się na nich odwet ich własnych towarzyszy broni?

Jeśli tak, Aguelhok spełniło oba zadania.

Kati

Mohamedoun, brat Abdou, był w ministerstwie turystyki wicedyrektorem departamentu. Mieszkał w Kati, po sąsiedzku z kilkoma krewnymi. Kati było zielonymi płucami stolicy. Wyrosło na wzgórzu, wokół garnizonu i szkoły wojskowej.

Rodziny żołnierzy wyszły teraz w Kati na ulicę. Dzień później zaczął się atak na domy Tuaregów. Wśród ludzi, którzy plądrowali aptekę ich kuzyna, sąsiedzi ropoznali jego klientów, żołnierzy z pobliskich koszar. Przyjaciel rodziny wyniósł do karetki pogotowia jego dzieci. Zawinął je w koce, tłum miał uwierzyć, że nie żyją. – Byli sąsiedzi, którzy chowali Tuaregów – mówi Abdou. – Ale policja patrzyła tylko bezczynnie.

Wydało im się nagle, że nie są już obywatelami jak inni.

Abdou zobaczył spalony dom swego brata i inne spalone domy. Zobaczył ulicę zablokowaną przez jakichś mężczyzn, których nikt nie niepokoił. Na drugi dzień był już na Północy.

– W trzy godziny opróżniłem wieś z ludzi – mówi. – Jak? Stałem na drodze i blokowałem wszystko, co tylko jechało na południe. Tu dwie osoby, tu cztery. Wciskałem obcym ludziom dzieci na kolana, byle tylko dowieźli je do Douenzy. Stamtąd dostaliśmy się do Burkina Faso.

Na Południe przed walkami uciekło 150 tys. osób, donosiły agendy ONZ. Miasta zalały tłumy ludzi zdanych na pomoc krewnych. Tuaredzy i Maurowie nie czuli się jednak na Południu bezpieczni. Uciekali przez granicę, do obozów uchodźców – drugie 150 tys. ludzi bez dachu nad głową.

Znali już drogę. Abdou nie mógł uwierzyć – znów byli w tym samym miejscu, co 15 lat wcześniej. Z ludźmi z okolicy witali się teraz jak bliscy znajomi.

W Tiboraghen został jeden strażnik. Dołączył do niego najmłodszy brat Abdou i we dwóch czuwali nad pustą wsią. Przed rabunkiem jej nie ochronili, ale mogli naprawić dziurawą rynnę czy przeciekający dach.

Deklaracja niepodległości

Garnizon w Kati wkrótce odegrać miał nową rolę. W jeden wieczór młody kapitan Amadou Sanogo, który po kilku latach szkolenia w USA uczył przyszłych oficerów angielskiego, przejął władzę w kraju.

– Ludzie byli całkiem zadowoleni – mówi Abdou. Mieli dość rządów ATT, korupcji. Zresztą za miesiąc miały być wybory, a ATT nie był kandydatem.

Trzeba bronić Północy! Puczyści głosili patriotyczne hasła. Rebelianci skorzystali jednak z chaosu. W dziesięć dni cała Północ była ich i prawie nikt jej nie bronił. Amerykańskie szkolenia też nie na wiele się zdały. Manewry, które właśnie miały się odbyć, USA musiały odwołać – z powodu wojny.

Deklarację niepodległości rzecznik MNLA odczytał w telewizji kablowej France 24. „Niech żyje Azawad wolny, godny i sprawiedliwy” – tak kończyła się deklaracja. I w pewnym sensie Azawad był wolny. Flagi, które powiewały w Timbuktu, nie były jednak flagami niepodległego Azawadu. Były czarnymi flagami islamistów. Terytorium dwa razy większe od Polski trafiło w ręce ludzi odwołujących się do Al-Kaidy i utrzymujących z okupów i narkotyków.

Tuareskim powstańcom zwycięstwo wymknęło się z rąk. Czy rzeczywiście wierzyli, że dżihadyści i narkoprzemytnicy nie wmieszają się do ich sporu z państwem? Czy sądzili raczej, że uda im się jakoś wykorzystać ciemne siły dla własnych celów?

Nóż w plecy wbił im Iyad Ag Ghali. Iyad, Tuareg z Kidal, należał do przywódców poprzednich rebelii, dbał jednak, mówiono, tylko o interes swego klanu. MNLA nie dopuściło go teraz do steru. Od kilku lat był przekonanym salafistą i zbyt wiele więzi łączyło go z terrorystami.

Podobno Iyad odebrał tę odmowę jako afront. Ansar Dine, zbrojny ruch, który stworzył teraz błyskawicznym gestem z wiernych mu Tuaregów, stanął u boku AQIM. – Nie chcemy żadnej niepodległości – mówił Iyad – Chcemy szariatu, i to w całym Mali.

Ludzie na Północy wierzyli, że za Iyadem stała Algieria, która nie chciała tuareskiego państwa u swych bram.

Gdy dowódcy z MNLA mówili, że nie będą przelewać bratniej krwi, to nie była wcale metafora. W Ansar Dine byli ich bracia i kuzyni. Poza tym islamiści po prostu rośli w siłę. Mieli pieniądze i rozdawali je na prawo i lewo.

W tamtej proklamacji niepodległości można było zobaczyć gest rozpaczy. Wszystko, zdawało się, było już stracone.

Zapałka, która podpaliła ich dom

W Timbuktu, gdy rebelianci podeszli pod miasto, wojsko malijskie pozostawiło obronę miasta tej milicji, którą z miejscowych Maurów stworzył ATT. Milicja splądrowała garnizon, bank, szpital, a następnie wpuściła do miasta rebeliantów.

Mohamed Ag Najim, wojskowy przywódca MNLA, pierwszy raz był w Timbuktu. Jak niejeden dawny europejski podróżnik i wielu turystów był zawiedziony. Nie tak wyobrażał sobie perłę pustyni. – Było widać – mówił – jak władze centralne zaniedbały miasto.

Pojawił się też Iyad Ag Ghali, przywódca Ansar Dine, i widziano trzech algierskich emirów AQIM. Kidal, Gao i Timbuktu zajmowali ramię w ramię. A jednak wkrótce dżihadyści przegnali laickie MNLA z miast i wprowadzili w nich swoje prawa.

W Bamako ludzie snuli domysły. Nie rozumieli, dlaczego ich państwo nagle się rozleciało. Czy pucz naprawdę był improwizacją kilku niższych oficerów? Dlaczego prawie wszyscy politycy milczeli, zastraszeni?

– Północą Malijczycy nie interesowali się wcale – powiedział mi mój przyjaciel Wandey. – Ani jej biedą, ani tym, jak ATT wykorzystywał ją do swoich celów. Nie widzieli tej zapałki, która podpaliła ich dom. A teraz ogarnia ich nienawiść, przede wszystkim do Tuaregów. Zawsze żądali za wiele, nomadzi, zbyt leniwi, by wziąć się do pracy… Czy nie oni wzniecili rebelię ? Czy nie oni otworzyli drzwi dżihadystom ?

Wandey widzi to na forach internetowych. Maliweb chociażby. Nienawiść aż kipi. Przegnać ich wszystkich, piszą ludzie. Wymordować.

Ça ne va pas

Strona internetowa hotelu „La Maison” nadal zachwalała widok z tarasu i dziewięć pokoi o prostym, kojącym wystroju. Niczym gwiazda, która gdzieś na niebie zgasła, lecz jej światło wciąż przemierzało kosmos, hotel „La Maison” ciągle wysyłał w cybersferę swój blask.

W pokojach urządzanych przez Awę członkowie Trybunału Islamskiego wydawali teraz swoje wyroki.

Restauracja „Amanar”, którą zbudował Abdou, była jedną z pierwszych, jakie zdemolowali dżihadyści. Zabroniono palenia papierosów, picia alkoholu, słuchania muzyki, publicznego oglądania telewizji. Winnych chłostano czasem od razu na ulicy, gałęzią drzewa, sznurem do bielizny, kablem.

Z miasta docierały wiadomości. Ktoś opowiadał o handlarce sprzedającej na targu manga, która nie chciała przykryć głowy jeszcze po tym, jak ją uderzyli pięć, dziesięć, dwadzieścia razy. – Zajęliście Timbuktu – mówiła – i handel upadł. To do was trzeba zastosować szariat!

Przy studni w Goundam bojówkarze szarpali dziewczynę, która przyszła po wodę bez chusty na głowie, aż wypadło jej z rąk niemowlę.

W niedzielę 16 września wyrokiem Trybunału obcięli rękę mężczyźnie podejrzanemu o kradzież. Nazywał się Dédéou Touré, miał może 30 lat. Podobno strasznie krzyczał. „Nie rozumiemy nic z tego szariatu – mówił jeden ze świadków dziennikarzowi RFI przez telefon. – Naprawdę, ça ne va pas”.

W Gao amputacji było więcej. Rządził tam inny ruch, MUJAO, którym, mówili ludzie, sterowali tamtejsi przemytnicy narkotyków. Po wsiach nad Nigrem rekrutowali młodych Songhajów czy Fulan. Napływali też ludzie z innych krajów.

Trzy zbrojne ruchy islamistyczne oferowały teraz wachlarz opcji chętnym na bojowników. Czy mieli jaśniejszą skórę, czy ciemniejszą, czy byli Tuaregami, czy ich nienawidzili, czy im chodziło o wiarę, czy o poczucie władzy, czy może tylko o talerz ryżu dla swojej rodziny.

Tych było pewnie najwięcej. Bo pomoc humanitarna przestała tu docierać, a po ubiegłorocznej suszy nikt nie miał wiele zapasów i znowu pojawiła się szarańcza.

Wiadomości

Dawna rezydencja Kaddafiego, w której mieszkał ponoć ze swymi ludźmi Abou Zeid, jeden z emirów AQIM, należała do pierwszych budynków w Timbuktu, które w styczniu 2013 r. zbombardowały francuskie samoloty.

Awa i Abdou śledzili teraz wydarzenia z Alzacji. Ismael poszedł tu do przedszkola.

Dlaczego oddziały Ansar Dine i AQIM ruszyły na Południe, przerywając ciągnące się status quo i wywołując francuską interwencję? Były różne teorie. W Bamako sprzyjało im podobno więcej ludzi, niż się sądzi. – Kto wie, czy następnych wyborów nie wygrają w Mali islamiści – mówi Abdou. – Tylko że umiarkowani, jak w Egipcie.

Tymczasem tłum w Timbuktu entuzjastycznie witał prezydenta Hollande’a. – Wojna z terrorystami trwa! – Hollande przemawiał do tłumu na placu Niepodległości. – Francja – dodawał – pozostanie w Mali, póki nie przywróci jedności terytorialnej kraju.

Nie było wiadomo, jak to należało tłumaczyć. Na Południu wciąż nie było bowiem legalnych władz, które mogłyby rządzić zjednoczonym krajem. A na Północy, bez dogłębnego rozwiązania, nie było szansy na trwalszy pokój.

Do Timbuktu i Gao z francuską armią weszła armia malijska, w Kidal jednak Francuzi lądowali sami. Na lotnisku przywitał ich w imieniu tuareskiej rebelii Mohamed Ag Najim, ofiarowując pomoc w walce z dżihadystami. W Bamako nie wykluczano możliwości negocjacji z tuareską rebelią. Nie wszystko jeszcze, jak się okazuje, było dla nich stracone.

W ślad za francuskim wojskiem dotarli do Timbuktu dziennikarze. Francuska telewizja pokazała puste wnętrza hotelu „La Maison”. Po Trybunale Islamskim został tylko Koran na kontuarze w recepcji. Reportera „Paris Match” przewodnik zaprowadził do dawnej restauracji „Amanar”. Dżihadyści mieli tu jedną ze swych siedzib i tu Abu Zeid zebrał podobno swoich zakładników, zanim wywiózł ich z miasta.

W telewizji można też było zobaczyć tłum, który plądrował sklepy Maurów i Tuaregów, odpierany z trudem przez malijskich żołnierzy. W obozach uchodźców ludzie powtarzali sobie wiadomości, których nie było w gazetach – kilkunastu zabitych w obozowisku Maurów na drodze do Boudjbeha, kilku w Gossi, w Kabarze, w Farach. To wojsko, mówili ludzie, i miejscowe bojówki. Plądrują opuszczone domy. Wiadomości pozostawały niepotwierdzone, ale ludzie mieli złe przeczucia.

– Z powrotem – mówi Abdou – trzeba będzie jeszcze poczekać.



OLGA STANISŁAWSKA jest wybitną reportażystką. Za książkę „Rondo de Gaulle’a” – owoc roku spędzonego w drodze przez Afrykę od Casablanki do Kinszasy – otrzymała w 2002 r. Nagrodę Fundacji Kościelskich. Mieszka w Paryżu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2013