Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
“The Cure" to trzynasty album grupy, znanej z płyt tak znakomitych, jak “Pornography", “Kiss me, kiss me, kiss me" czy “Disintegration". Tym razem wydawcą jest amerykański Geffen, zaś produkcją muzyczną zajął się Ross Robinson, znany ze współpracy z takimi gwiazdami ciężkiej muzyki, jak Korn, Sepultura czy Limp Bizkit.
A sam album jest bardzo, bardzo dobry. Pomijam fakt, że wypełnia go solidne gitarowe granie (co zawsze cieszy); chyba nigdy Smith nie śpiewał tak mocno i zarazem tak różnorodnie: jego pomruki, miauczenia, zawodzenia i krzyki sprawiają, że niemal każdy utwór “trafia" od pierwszego przesłuchania.
Płytę otwiera hipnotyczny “Lost" (który spokojnie mógłby być nagrany przez Nirvanę), po nim następuje “Labyrinth", pełen melizmatycznych gitar, interesująco brzmiące “Before Three" oraz “The End of The World" - pierwszy singiel promujący płytę, nieco odmienny od oblicza grupy znanego nam z jej wcześniejszych przebojów. Do brzmienia lat 80. nawiązuje “Anniversary", energetyczne “Us or Them", a także “alt.end", z charakterystycznym unisonowym graniem gitar i basu oraz śpiewnie biadolącym wokalem Smitha. Po “alt.end" następują trzy piosenki bardziej przypominające “romantyczne" The Cure z lat 80.: “I Don’t Know What’s Going On" i “Taking Off", pobrzmiewające co prawda echem “Just Like Heaven" czy “Friday I’m In Love" (trudno wszakże uciec przed własnym brzmieniem), oraz “Never". W pamięci szczególnie zapadają jednak “The Promise" - przeszło dziesięciominutowa suita ze ścianą jazgoczących gitar, a także przejmująco smutne “I’m Going Nowhere".
Od strony tekstowej “The Cure" to kolejna niesamowicie gorzka tabletka, jednak na tym polegała wszak specjalność zespołu. W latach 80. grupa The Cure, obok równie czy nawet bardziej depresyjnego Joy Division, stanowiła ścisłą czołówkę dołującego rocka, toteż śmiało można stwierdzić, że jeśli istnieje piekło przeznaczone dla fanów muzyki dyskotekowej, niechybnie na cały regulator puszczają tam dyskografię The Cure.
Słuchaczom o bardziej wyrobionym guście wypadnie jednak położyć najnowszy album The Cure na górnej półce - gdzieś między Leonardem Cohenem a Radiohead.