Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Całość rozpoczyna tytułowy “Flow", który wyróżnia się melodyjnym tematem rozwijanym na tle dynamicznego ostinata basu (trudno się tu uwolnić od skojarzeń z muzyką Davisa z lat 80.). Utwór ten i jego kolejne wersje stanowią niejako motyw przewodni albumu i w jakimś sensie zaokrąglają zróżnicowaną stylistykę całości. “Flow" to świetny początek, ale tak naprawdę płyta zaczyna wciągać dopiero wraz z pojawieniem się Lionela Loueke. Ten intrygujący gitarzysta, wokalista i kompozytor pochodzi z Beninu. Studiował w słynnej Berklee w Bostonie, jego “czarny" zaś, a jednocześnie “wyprany" z bluesa i gitarowych klisz sposób grania wnosi do całej muzyki świeżość i entuzjazm (polecam szczególnie “Wagadbe" oraz “Flow, Part II"); chwilami można odnieść wrażenie, że to właśnie on jest najciekawszą postacią w zespole. Jednak w pozostałych utworach albumu (np. “Wandering Wonder") Blanchard przypomina słuchaczom, że to nie ethnic, elektronika ani fusion, lecz solidny hard bop i jego najszlachetniejsze “szczepy" (spod znaku Hubbarda i Shawa) mają być główną bazą tej muzyki.
Poprzez “Flow" Blanchard wysyła sygnał o gotowości do pewnych kompromisów i woli przekraczania klasycznych formuł; choć album nie jest przełomem w karierze trębacza, na pewno przysporzy mu wielu nowych (i młodych) fanów.