Tatuaż z jaskółką

Mało kto z wolontariuszy przybyłych w ostatnich latach do Grecji z różnych krajów Europy cieszy się taką estymą. Mało kto zna też jej prawdziwe imię. Mówią po prostu: Mama Rosa.

14.09.2020

Czyta się kilka minut

Rose Hansen z podopiecznymi, Saloniki, Grecja, grudzień 2019 r. / TILL GLAESER / MEDICAL VOLUNTEERS / MATERIAŁY PRASOWE
Rose Hansen z podopiecznymi, Saloniki, Grecja, grudzień 2019 r. / TILL GLAESER / MEDICAL VOLUNTEERS / MATERIAŁY PRASOWE

Trafiłam do niej dzięki ludziom z obozu we wsi Diavata koło Salonik, gdzie przebywa dwa tysiące imigrantów i uchodźców. – Pójdziesz z nami do mamy? – zapytał pewnego dnia Marokańczyk, który przedstawia się jako Izmir (bo, jak mówi, znaczy to „książę”).

– Kim jest ta mama? – zapytałam.

– To najlepsza kobieta na świecie – odparł.

– Ona jest kochana – dodał Muhammad, też z Maroka.

Izmir i Muhammad nie są odosobnieni w tym odczuciu. Wielu imigrantów zagląda do siedziby wolontariuszy medycznych w Salonikach tylko po to, aby ją poznać.

Akurat ten weekend Mama Rosa ma wolny. – Śmieję się, kiedy tak mówią: że jest organizacja „Mama Rosa”, restauracja „Mama Rosa”… Po prostu, staram się być z nimi. Gdy ich boli, trzymam za rękę, a gdy potrzebują przytulenia, przytulam – mówi Rose Hansen.

Niska czterdziestokilkuletnia blondynka początkowo jest nieufna. – Dziennikarze szukają sensacji, nie interesują ich ludzie, tylko kontrowersje – tłumaczy.

Siedziba Medical Volunteers International (wolontariuszy medycznych), których Rose jest koordynatorką, mieści się na obrzeżach Salonik. Budynek z zewnątrz nie zachęca, dzielnica wygląda na opuszczoną; pełno tu pustostanów po zamkniętych firmach.

GROMADZĄ SIĘ jeszcze przed rozpoczęciem dyżuru. Większość to bezdomni imigranci lub mieszkańcy obozu Diavata, oddalonego o 8 km. Rose wita ich i prosi, by schowali się za sąsiednim budynkiem. – Jest na nas wiele skarg. Niemal codziennie jest tu policja. Wzywają ją okoliczni mieszkańcy, którym nie podoba się, że przybywa tu zbyt wiele osób, zwłaszcza teraz, w czasach pandemii – tłumaczy.

Wolontariusz przy wejściu zna arabski. – Ściągnij te okulary przeciwsłoneczne, bo będziesz odstraszał – śmieje się Rose. Kolejna wolontariuszka rozdaje numerki, aby zgodnie z restrykcjami unikać tłumu.

– Widzisz tę parę z dwojgiem dzieci? – mówi Rose. – Tydzień temu urodziło im się na ulicy to najmniejsze. Dziewczynka miała tylko dwa i pół kilo – Rose podchodzi, przytula noworodka. Druga dziewczynka, kilkuletnia, rzuca się jej na szyję.

Nie tylko ona, niemal każdy nowo przybyły chce osobiście przywitać się z Mamą Rosą.

– Większość z tych, którzy nas odwiedzają, to samotni mężczyźni w wieku dwudziestu kilku lat, a ja jestem w wieku ich mam i chyba stąd to określenie. Myślę, że oni najbardziej tęsknią za swoimi mamami. Takie relacje jak z matką chyba nie są możliwe z młodszymi wolontariuszami – mówi Rose Hansen.

Ich organizacja skupia się na pomocy mężczyznom. Inne, jak Doctors of the World, pomagają zwłaszcza kobietom i dzieciom.

KIEDYŚ BYŁA PIELĘGNIARKĄ w niewielkim mieście Schleswig w Niemczech, blisko granicy z Danią. Organizacja, do której należy – Medical Volunteers International – powstała w kwietniu 2016 r. w Salonikach (w 2017 r. jej ośrodki powstały też w Atenach i na wyspie Lesbos). Rose po raz pierwszy przyjechała do Salonik w styczniu 2018 r., a na stałe przeniosła się tu we wrześniu tamtego roku. Postanowiła porzucić swoje życie w Niemczech, gdzie zostawiła dwie dorosłe córki.

Tłumaczy: – Miałam dość pracy w niemieckich szpitalach, dość całego tego systemu. Tu nie ma systemu, tu czuję, że jestem potrzebna. Stajemy twarzą w twarz z ludźmi, którzy nas potrzebują. Pomoc medyczna w terenie, z bezdomnymi uchodźcami i imigrantami, ma dla mnie wielkie znaczenie. A ich wdzięczność to najlepsza nagroda.


Czytaj także: Marcin Żyła: Moria spłonęła, lecz działa nadal


W czasie lockdownu funkcjonował tu tylko mobilny punkt pomocy. Teraz ośrodek znów pracuje normalnie. Jest poczekalnia, strefa medyczna, akupunktura, strefa z ubraniami dla nowo przybyłych. Na drugim piętrze – mieszkanie wolontariuszy. Przytulne, choć zawalone nierozpakowanymi kartonami.

ROSE ŚLEDZI, co dzieje się w Grecji, a także na granicy grecko-tureckiej. Oburza ją praktyka tzw. pushbacków. Pushback, po angielsku „wypychanie”, to nielegalna – jak twierdzą organizacje pozarządowe – procedura wydalania imigrantów i uchodźców z Grecji do Turcji, która nasiliła się w czasie epidemii. Biuro greckiego rzecznika praw człowieka, które zajmuje się tą sprawą od paru lat, twierdzi, że władze Grecji wszystkiemu zaprzeczają.

Mam wrażenie, jakby Rose czuła się odpowiedzialna za jeden z tych pushbacków: – Tamtego dnia, 6 lipca, policja łapała migrantów i uchodźców na naszej ulicy. Przyszło ich do nas wtedy około trzystu, wyjątkowo wielu, bo mieliśmy do rozdania nie tylko jedzenie i ubrania, ale także buty. Doszło do przepychanki. Widziałam już różne i ta między Afgańczykiem a Marokańczykiem naprawdę była drobna. Po paru minutach przyjechało ok. dwudziestu policjantów. Migranci się rozbiegli, ale policjanci zatrzymali kilkudziesięciu. Podzielili ich na tych z papierami i bez. Trzydziestu bez papierów zabrali. Mamy kontakty na granicy i wiemy, że zostali tam wywiezieni. Zabierając ich policja obiecała, że dostaną papiery. Nikt nie powiedział im, dokąd naprawdę jadą. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje… Myślę, że Grecja po prostu nie chce tych ludzi tutaj.

Te kontakty na granicy to także ludzie z organizacji Josoor, którą prowadzi Austriaczka Natalie Gruber. Dokumentują pushbacki. Twierdzą, że wywożonym zabiera się często cenne rzeczy, że są poniżani, także bici. Według Border Violence Monitoring Network (sieci organizacji pozarządowych) od marca do lipca z Grecji do Turcji „wypchnięto” co najmniej 420 osób.

DO ICH OŚRODKA trafiają ludzie z różnymi schorzeniami. Często są to rany na stopach i nogach: aby tu dotrzeć, przebyli pieszo 400 km, które dzielą Saloniki od granicy z Turcją. Droga zajmuje średnio 22 dni. Wielu ma też problemy stomatologiczne, cukrzycę. Oraz biegunkę, bo piją brudną wodę. Wielu potrzebuje pomocy psychologa, by poradzić sobie z traumami, doświadczeniem wojny. Ale w Salonikach jest tylko paru specjalistów, a problem z umówieniem wizyty mają także sami Grecy.

Rose: – To, co im dajemy, to nie tylko opatrywanie ran, ale też zwyczajna rozmowa. Przychodzą do nas ludzie, którzy dopiero co przybyli do miasta. Nieśmiało mówią: „Cześć, jestem nowy”. Zaczynamy rozmawiać. Opowiadają, skąd pochodzą. Przyznają często, że marzą o pracy, że chcieliby założyć rodzinę. Mam córki w ich wieku, potrafię ich zrozumieć.

Nowo przybyłym dają ubrania. Starają się wydawać też jedzenie, ale w czasie pandemii ich kuchnia nie może funkcjonować jak wcześniej. – Tu chodzi o godność. Musimy przestrzegać restrykcji, staramy się trzymać dystans, a wizyta u nas trwa czasem dwadzieścia minut, czasem godzinę. Ale tu nie grozi im niebezpieczeństwo, mogą choć chwilę odpocząć. Tu nie wejdzie policja, to teren prywatny. Na zewnątrz już nie są bezpieczni.

PROBLEMY POJAWIAJĄ SIĘ, gdy niezarejestrowany imigrant potrzebuje leczenia szpitalnego. Rose: – Nadeem miał złamane ramię. To 41-letni Palestyńczyk, który żonę i czworo dzieci zostawił w kraju, a tu chciał zarobić na ich utrzymanie. Po trzech dniach od złamania zjawił się u nas, zabraliśmy go do szpitala. Nie miał papierów, więc nikt nie chciał go przyjąć. Pomógł prawnik UNHCR. Ale nawet wtedy nie mogliśmy znaleźć szpitala, który zgodziłby się na operację. Zaczęliśmy zbiórkę pieniędzy w internecie i po dziesięciu dniach udało nam się znaleźć prywatną klinikę. Kosztowało to 3800 euro, ale nie mieliśmy wyboru, liczyło się ludzkie życie.

Na operacje czeka też dwóch imigrantów z jaskrą i zaćmą, dla nich również trzeba będzie zebrać pieniądze.

Rose mówi, że wielu imigrantów boi się iść do szpitala, bo gdy wychodzi na jaw, że nie mają dokumentów, personel wzywa policję.

Wolontariusze medyczni z Salonik każdego miesiąca pomagają nawet 1800 osobom. UNHCR szacuje, że w całej Grecji mieszka dziś 115 tys. imigrantów i uchodźców (choć trudno o pełne dane).

NA LEWYM PRZEDRAMIENIU Rose Hansen ma wytatuowaną jaskółkę z rozłożonymi skrzydłami: – Dla mnie oznacza ona wolność, a nie ma chyba w życiu większej wartości. Chciałabym, żebyśmy wszyscy byli równi i wolni. Pytasz, jak długo zamierzam tu zostać? Nie mam deadline’u. Czuję, że jestem tu szczęśliwa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka mieszkająca w Andaluzji, specjalizująca się w tematyce hiszpańskiej. Absolwentka dziennikarstwa, stosunków międzynarodowych i filologii hiszpańskiej. Od 2019 roku współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W przeszłości pracowała m.in. w telewizji… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2020