Greckie ucho igielne

Tu trzeba nauczyć się czekać – to najważniejsza lekcja dla ponad 50 tys. uchodźców i imigrantów, którzy utknęli w Grecji. Większość wciąż wierzy, że znajdzie nowy dom w Europie.

24.04.2016

Czyta się kilka minut

Koczowisko uchodźców i imigrantów na terenie portu w Pireusie, marzec 2016 r.  / Fot. Milos Bicanski / GETTY IMAGES
Koczowisko uchodźców i imigrantów na terenie portu w Pireusie, marzec 2016 r. / Fot. Milos Bicanski / GETTY IMAGES

W niedzielne popołudnie na placu Omonia – położonym o jedną stację metra od słynnej Syntagmy – można dojść do wniosku, że to wcale nie jest centrum Aten. Na okolicznym skwerze przesiadują bowiem liczne grupki Afgańczyków i Pakistańczyków. Czasem w tle mignie kilkuosobowa rodzina z Syrii lub Iraku.

Tak jak na przykład Intisar i Abdul, którzy wraz z piątką dzieci idą szybkim krokiem przez plac. Nie przyszli tu jednak na spokojne pogaduszki, tylko w poszukiwaniu agencji turystycznej, która pomoże im w załatwieniu biletów powrotnych do Iraku.

Najbardziej aktywna jest Intisar, dostojna 45-latka w dziewiątym miesiącu ciąży, która swoją cierpliwością mogłaby obdarzyć każdego. Nienaganną angielszczyzną zagaduje pracowników kolejnych agencji i porównuje koszty. Zimna kalkulacja to nieodłączny element, który towarzyszy jej rodzinie w drodze do Europy.

Podobnie jak dziesiątki tysięcy Irakijczyków, Intisar i Abdul zdecydowali się wydać oszczędności swego życia, aby uciec z terenów kontrolowanych przez tzw. Państwo Islamskie. Bo gdyby nie panoszący się w Iraku dżihadyści, Intisar i jej mąż zapewniają, że nigdy nie opuściliby swojego kraju. – W Mosulu miałem firmę produkującą anteny telewizyjne – mówi Abdul. – Interes dobrze się kręcił, mieliśmy dwa domy i pięć samochodów. Wszyscy krewni nam zazdrościli. W Iraku niczego nam nie brakowało. Ale po podbiciu Mosulu przez Państwo Islamskie powoli zaczęliśmy tracić wszystko.

Bilet powrotny

Los nie oszczędził Intisar i Abdula także w drodze do Europy.

Z tureckiego Izmiru mieli popłynąć do Grecji razem z ciotką i jej rodziną. Pech chciał, że w łodzi zabrakło dla nich miejsca i przez tydzień musieli czekać na kolejny kurs. Gdy w końcu dotarli do greckich wybrzeży, Macedonia zamknęła granicę z Grecją, a krewni byli już w drodze do upragnionych Niemiec. Jednak Intisar i Abdul nie stracili nadziei – i zasilili słynny obóz w Idomeni, gdzie tuż przy granicy z Macedonią koczuje kilkanaście tysięcy ludzi.

Dramat uchodźców i imigrantów, którzy utknęli w Grecji, rozpoczął się jeszcze w lutym, gdy kolejne państwa bałkańskie wprowadziły restrykcje obejmujące dzienne limity przepuszczanych przez granicę Syryjczyków i Irakijczyków oraz zakazy wjazdu dla Afgańczyków. Gwoździem do trumny stało się zamknięcie w drugim tygodniu marca granicy grecko-macedońskiej, co ostatecznie zablokowało „szlak bałkański”.

– Gdy byliśmy w Idomeni, każdego dnia patrzyliśmy na okalający granicę drut kolczasty i łudziliśmy się, że Macedończycy w końcu ustąpią – opowiada Intisar. – Nasza wiara skończyła się po 25 dniach. Zresztą to i tak cud, że wytrzymaliśmy tak długo. Źle znosiłam spanie w ciągle mokrym i śmierdzącym zgnilizną namiocie. Padało prawie codziennie, a ja razem z dzieciakami grzęzłam w błocie w poszukiwaniu jedzenia.

– Gdy myślę o wszystkim, co spotkało nas w Europie, żałuję, że wyjechaliśmy z Iraku – mówi kobieta. – Trzeba było przenieść się do Irbilu [tereny irackiego Kurdystanu, wolne od wpływów IS – red.] i kupić mały dom. Może chociaż tam czekałoby nas normalne życie – dodaje smutno.

Czekając na Skype’a

Przypadek Abdula i Intisar to ciągle wyjątek wśród uchodźców, którzy znaleźli się w Grecji. Oni postanowili wracać – podczas gdy ogromna większość wciąż liczy na przedostanie się do Europy Zachodniej, a o powrocie do domu nie chce nawet myśleć. Tymczasem po zamknięciu „szlaku bałkańskiego” szanse na dotarcie tą drogą do Niemiec czy Szwecji topnieją. Jedyną możliwością – dla tych najbardziej zdeterminowanych – jest po raz kolejny skorzystanie z usług przemytników.

Tak było w przypadku Fazela, 55-latka z Afganistanu, który wraz z dziewięcioosobową rodziną chciał się przedostać nielegalnie do Serbii. Albo precyzyjniej: podwójnie nielegalnie – bo przecież przemarsz tych setek tysięcy, który miał miejsce w 2015 r., nie był legalny.

Los sprawił jednak, że gdy Afgańczycy byli już jedną stopą po serbskiej stronie granicy, złapali ich pogranicznicy i deportowali do Grecji.

– A tak mało brakowało – mówi zrezygnowany Fazel. – Nigdy nie zapomnę, ile musieliśmy przeżyć, żeby dotrzeć do Serbii. Najpierw dziesięć godzin marszu do granicy z Macedonią, potem trzy dni koczowania w lesie i czekania na odpowiedni moment. Gdy w końcu udało nam się przejść przez „zieloną granicę” i kilkanaście godzin później dotarliśmy do Serbii, myślałem, że to koniec naszego koszmaru. Nie wiedziałem wtedy, że to dopiero początek.

Fazel wraz z siedmiorgiem dzieci, żoną i matką już od końca marca przebywa nielegalnie w Grecji. Stało się tak, bo wygasło jego prawo do 30-dniowego pobytu, przysługujące do niedawna każdemu, kto dotrze nielegalnie do greckich wybrzeży. Dla Fazela jedynym sposobem na pozostanie w Grecji jest więc teraz złożenie wniosku o azyl w tym kraju.

Ale, jak się okazuje, nie jest to wcale proste.

– Gdy dwa tygodnie temu poszedłem do urzędu migracyjnego w Atenach, usłyszałem, że mogę złożyć wniosek o azyl dopiero wtedy, gdy zadzwonię na specjalny numer Skype’a i umówię się na wizytę – wspomina Fazel. – Od tamtej pory dzwonię po kilkanaście razy dziennie, ale nikt nie odbiera. Tak lecą mi kolejne dni, a ja boję się, że w końcu wylegitymuje nas policja i deportuje do Afganistanu.

Sytuacja, w jakiej znalazł się Fazel wraz z rodziną, to skutek paraliżu greckiego systemu azylowego. Z danych organizacji Greek Council for Refugees (GCR) wynika, że pracownicy urzędu migracyjnego w Atenach odbierają telefony od zdesperowanych uchodźców zaledwie... przez dwie godziny w tygodniu.

– Do biura naszej organizacji w Atenach przychodzi codziennie prawie 300 osób, które chcą złożyć skargę na greckie władze – mówi Fotini Barka, rzeczniczka GCR. – To paradoks, że ludzie pragnący starać się o status uchodźcy w Grecji nie mogą się nawet doprosić o wizytę w celu złożenia wniosku o azyl. Politycy mogą tłumaczyć się kryzysem migracyjnym w Europie, który jeszcze bardziej pogrążył nasz kraj w chaosie. Ale prawda jest taka, że nasz system azylowy szwankuje od lat.

Prom bez przesiadki

Symbolem zawieszenia, w jakim znalazły się tysiące imigrantów w Grecji po tym, kiedy Unia Europejska i Turcja zawarły porozumienie – zakładające odsyłanie nielegalnych przybyszów z Grecji do Turcji, chyba że złożą w greckim urzędzie wniosek o azyl w tym państwie – jest dziś port w Pireusie.

W miejscu, które do niedawna służyło uchodźcom tylko jako punkt przesiadkowy w drodze z greckich wysp do granicy z Macedonią, koczuje już kilka tysięcy ludzi. Rozlokowani w portowych poczekalniach lub bezpośrednio przy dokach, mieszkają w namiotach, z których mogą obserwować promy płynące na wyspy na Morzu Egejskim. Kos, Rodos, Chios i Lesbos – to znajome nazwy miejsc, do których jeszcze niedawno sami docierali po niebezpiecznej przeprawie łodziami i pontonami z Turcji.

Ayren-Marie Kelly, brytyjska wolontariuszka z grupy pomocowej Team Brit-Athens, mówi, że jeszcze pod koniec lutego na przypływających do Pireusu migrantów czekały dziesiątki autokarów, które odpłatnie – za 50 euro – przewoziły ich do oddalonego o 550 km Idomeni. Dziś na uchodźców czekają organizacje pozarządowe i stowarzyszenia z całego świata, które rozdają posiłki, namioty i koce. Setki wolontariuszy starają się też zapewnić potrzebującym dostęp do opieki medycznej i materiałów higienicznych.

– Wczoraj mieliśmy przypadek ciężarnej kobiety, którą w ostatniej chwili dowieźliśmy do szpitala – mówi wolontariuszka Ayren. – Nie mogę sobie wyobrazić, że zaczęłaby rodzić w porcie. Sytuacja sanitarna już dawno zaczęła się tu wymykać spod kontroli. Ludzie czekają godzinami na kąpiel, bo średnio na półtora tysiąca osób przypada dziesięć pryszniców. Zdesperowani migranci przychodzą do mnie i pytają, czy nie załatwiłabym im hotelu na jedną noc. Mówią tak, bo ich największym marzeniem jest ciepły prysznic – dodaje Brytyjka.

Nie było czym oddychać

Choć warunki w Pireusie są dramatyczne, wielu migrantów nie chce nawet myśleć o przenosinach do oferowanych przez greckie władze tzw. obozów tymczasowych. To, co trzyma ich w porcie, to wiara, że granica z Macedonią zostanie znów otwarta, i że wtedy będą mogli szybko wsiąść w autobus i pojechać do Idomeni.

Takie podejście nie ułatwia pracy greckiej policji, która codziennie stara się zachęcić kolejne grupy migrantów do przeprowadzki. Zresztą nawet ci, którzy ostatecznie zgodzą się na transfer do ośrodka, zwykle wracają do Pireusu po kilku dniach.

Tak było z 35-letnim Syryjczykiem Zakarią, który wraz z rodziną trafił z Pireusu na stare ateńskie lotnisko w Elliniko, gdzie koczuje ponad półtora tysiąca ludzi. – Nie mieliśmy tam wręcz czym oddychać – wspomina Zakaria. – Wyobraź sobie hale, w nich rozstawione setki namiotów, a wszystko bez działającej klimatyzacji. To był koszmar. Z dwojga złego wolimy mieszkać w Pireusie.

Innego zdania są greckie władze, których determinacja w ewakuowaniu przyportowego obozu rośnie wraz ze zbliżającym się sezonem turystycznym. Maristella Tsamatropoulou, rzeczniczka greckiego Caritasu, wskazuje, że już dawno powinno dojść do ewakuacji obozu w Pireusie. Tragiczne warunki sanitarne i pogarszająca się sytuacja bezpieczeństwa sprawiają, że dalsze życie staje się tu nie do zniesienia.

Tym bardziej że wśród zdesperowanych i sfrustrowanych migrantów coraz łatwiej o wybuchy przemocy, a do głosu dochodzą konflikty etniczne między stanowiącymi większość Afgańczykami i Syryjczykami.

Kurs na Unię

Rafed i Sheima, młode małżeństwo z Iraku, znaleźli się wśród szczęśliwców, którzy nie muszą walczyć o namioty i portowe jedzenie.

Ich tymczasowym domem stał się ateński hotel Odeon, gdzie w gustownych wnętrzach mieszka jeszcze pięć rodzin z Iraku i Syrii. Za ich pobyt płaci grecka organizacja Praksis, odpowiedzialna za zakwaterowanie uchodźców aplikujących o relokację do jednego z krajów Unii.

Organizacja, która otrzymała na ten projekt fundusze z ONZ, od listopada 2015 r. zapewniła w ten sposób lokum dla 3375 osób. A chętnych jest coraz więcej, bo właśnie teraz, gdy zamknięty jest „szlak bałkański”, to relokacja – przeznaczona głównie dla Syryjczyków i Irakijczyków – stała się jedyną szansą na pozostanie na terenie Unii Europejskiej.

Marzeniem Rafeda i jego żony było dotarcie do Niemiec. Wiedzą jednak, że w ramach programu nie wolno wybierać sobie kraju, i że równie dobrze mogą skończyć w Holandii, Portugalii lub innym z 28 państw członkowskich. Im to jednak nie przeszkadza – dla nich najważniejsze jest, by w końcu znaleźli bezpieczny dom.

– Nie chcemy ryzykować nielegalnej przeprawy do Niemiec, tak jak niektórzy – mówi Rafed. – I tak dziękujemy Bogu, że udało nam się dotrzeć cało do Grecji. Nasza łódź przeciekała, woda sięgała nam do kolan. Żeby nie zatonąć, musieliśmy wodę wyciskać z ubrań. Najbardziej bałem się o dwuletnią córeczkę. Przed wyruszeniem z Turcji powiedzieliśmy jej tylko, że płyniemy na wieczorną wycieczkę. Gdy dotarliśmy do Grecji, płakała. Mówiła, że już nigdy nie chce jechać w tak zimną i straszną podróż – opowiada mężczyzna.

Dziś jego córka Samira może czuć się bezpieczna. Razem z 10-letnim bratem Seifem przygląda się zabawie greckich dzieciaków. Irakijczycy mają nadzieję, że nie zagrzeją w Grecji miejsca i już niedługo zostaną zaakceptowani przez jedno z unijnych państw.
Organizacje pozarządowe alarmują jednak, że sporny w Unii program relokacji, którego przyjęcie poprzedziły miesiące ciężkich negocjacji w Brukseli, jest mało efektywny. Od jesieni 2015 r. z Grecji relokowano tylko 615 osób. To zaledwie ułamek z ustalonych 160 tys., które w ciągu dwóch lat mają być przesiedlone z Grecji oraz z Włoch (dokąd migranci docierają łodziami jeszcze dłuższą trasą, przez Morze Śródziemne).

Z danych organizacji Praksis wynika, że najaktywniejsze w programie relokacji są Francja, Holandia i Portugalia, które przyjęły kolejno 227, 46 i 67 uchodźców. Ale dla Grecji, pogrążonej w kryzysie migracyjnym, takie liczby to kropla w morzu potrzeb.

Kurs na Turcję

O losie przebywających w Grecji migrantów decyduje dziś także data.

Ci, którzy dotarli do wybrzeży tego kraju przed 20 marca 2016 r. – gdy weszła w życie umowa Unia-Turcja – mogą poprosić o azyl w Grecji lub też, w przypadku Syryjczyków i Irakijczyków, starać się o włączenie do wspomnianego programu relokacji. Tym zaś, którzy przypłynęli po tym terminie, pozostało zasilić jeden z dwóch ośrodków strzeżonych na wyspach Lesbos i Chios. W zamknięciu i pod kontrolą policji przebywa tam ponad 4 tys. osób oczekujących na deportację do Turcji. To efekt umowy Brukseli z Ankarą, której celem jest zaradzenie pogłębiającemu się kryzysowi migracyjnemu w Grecji i całej Europie.

Georgia Spyropoulou z greckiego oddziału Amnesty International uważa, że są marne szanse na to, iż kontrowersyjne jej zdaniem porozumienie przyczyni się do załagodzenia kryzysu migracyjnego. Spyropoulou twierdzi też, że sama idea odsyłania do Turcji osób, które przybyły tu nielegalnie i nie chcą złożyć w Grecji wniosku o azyl, jest pogwałceniem prawa międzynarodowego.

Spyropoulou: – Zamknięte granice i deportacje nigdy nie były wystarczającą barierą dla uchodźców, którzy uciekają przed wojną i trudną sytuacją ekonomiczną w swoim kraju.

Do podobnego wniosku można dojść na ateńskim placu Victoria, skąd grecka policja ewakuowała na początku marca utrzymujący się tam od miesięcy prowizoryczny obóz. Choć z placu zniknęły namioty, to wciąż przychodzą tu dziesiątki uchodźców. Przesiadują w grupkach i debatują, co robić dalej.

Dla wielu ostatnią deską ratunku jest skorzystanie z usług krążących po placu przemytników. To oni są mistrzami w stwarzaniu nadziei na lepsze życie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2016