Tak nam dobrze i tak strasznie źle

Tamtego dnia, czwartego czerwca 1989 r., miały miejsce dwa wydarzenia. Jedno przykuło na jakiś czas uwagę świata, drugie - niepostrzeżenie zmieniło jego układ sił. Pierwszym było zmiażdżenie wolnościowych aspiracji studentów chińskich na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. Drugim - wybory w Polsce, nie w pełni wolne, ale już nie prowadzone wedle komunistycznego rytuału.

06.06.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Polacy, po raz pierwszy po II wojnie światowej, wybierali swobodnie członków Senatu i 35 proc. posłów na Sejm. Ten dzień był testem prawdy o tym, czego naprawdę chcą. Nie były to normalne wybory; chodziło bowiem nie o to, która z partii zyska przewagę w Sejmie (partii politycznych w obecnym rozumieniu jeszcze nie było), lecz czy system komunistyczny zyska quasi-demokratyczną legitymację, czy zostanie odrzucony.

Młodszemu pokoleniu warto przypomnieć, że owe brzemienne w skutki wybory odbywały się w szczególnym kontekście geopolitycznym. Polska była jeszcze Polską Rzeczpospolitą Ludową, rządzoną autorytarnie przez rodzimą partię komunistyczną. Gospodarka podporządkowana była dyrektywom Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, a wojsko - dowództwu Układu Warszawskiego. Na zachodzie istniała Niemiecka Republika Demokratyczna Ericha Honeckera, wydająca gniewne pomruki z powodu flirtu polskich komunistów z opozycją podczas zakończonych 5 kwietnia 1989 r. obrad Okrągłego Stołu. W Czechosłowacji panował ortodoksyjny komunistycznie reżim Gustawa Husaka, a na wschodzie rozpościerało się imperium sowieckie - wówczas światowa superpotęga, przy której Polska - jeśli spojrzeć na mapę - wyglądała jak pchła przy słoniu. Wprawdzie na jej czele ZSSR od 1985 r. stał Michaił Gorbaczow - głosiciel pierestrojki (przebudowy) i głasnosti (jawności) - ale nikt nie gwarantował, że tzw. doktryna Breżniewa przyznająca ZSRR prawo do interwencji, także zbrojnej, w państwach “bloku socjalistycznego" w sytuacji zagrożenia interesów socjalizmu (de facto Związku Radzieckiego) już nie obowiązuje.

Kiedy polonez był luksusem...

Średnie wynagrodzenie w Polsce wynosiło nieco ponad 200 tys. starych złotych, których siła nabywcza była znikoma, bo w sklepach królował ocet. Wzrost cen w 1989 r. przybrał już charakter hiperinflacji i choć szok inflacyjny miał dopiero nadejść, 3,5-krotne podniesienie cen w ciągu owego roku było trudne do zniesienia.

Na ulicach dominowały syrenki, trabanty i małe fiaty; od czasu do czasu przemknął luksusowy polonez lub nawet zachodnie auto. W sklepach Pewexu wąska elita, dysponująca tzw. twardą walutą, nabywała tak luksusowe dobra, jak amerykańskie gumy do żucia, dżinsy zachodnich marek, płatki śniadaniowe i soki pomarańczowe, piwo duńskie lub niemieckie, a nawet kafelki do łazienki hiszpańskie albo włoskie. To było zaledwie 15 lat temu, kiedy w wyborach Polacy odrzucili system komunistyczny, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co go zastąpi.

Dziś nie ma Układu Warszawskiego i RWPG, ani NRD czy ZSRR. Inflacja nie przekracza 2 proc., złotówka jest wymienialna i sama stała się twardą walutą, a byle sklepik na prowincji przypomina ówczesne luksusowe Pewexy. Polska jest w NATO i UE. Średnia długość życia wzrosła, spożycie alkoholu spadło, syrenki stały się sentymentalnym rarytasem kolekcjonerów osobliwości motoryzacyjnych, a wolność tak spowszedniała, że spora - i ciągle rosnąca - część Polaków przestaje ją cenić, tęskniąc do dyktatury Andrzeja Leppera.

Gdyby ktoś piętnaście lat temu postawił tak śmiałe prognozy zmian, uznano by go za fantastę - ich tempo i zakres przekroczyły bowiem horyzont wyobraźni nawet najbardziej optymistycznie nastawionych entuzjastów odrzucenia komunizmu. Rację ma Zbigniew Brzeziński mówiąc, że nigdy - w całej polskiej historii - nie mieliśmy tak korzystnego układu geopolitycznego jak obecnie i nigdy perspektywy naszego kraju nie były tak zachęcające.

No tak, ale skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Dlaczego podczas całej transformacji (jeśli nie liczyć początkowej - krótkotrwałej zresztą - euforii, wywołanej upadkiem znienawidzonego reżimu) większość Polaków ocenia pesymistycznie perspektywy Polski i własne? Dlaczego większość sądzi, że jest coraz gorzej i że kiedyś było lepiej? Dlaczego wszechobecna jest frustracja, by nie powiedzieć wściekłość, a kogoś, kto optymistycznie ocenia nasze dokonania, traktuje się jak dziwo i frajera, który dał się nabrać, bo nie zna “prawdziwego życia"? Dlaczego “dawniej było lepiej"? Co pozbawia nas radości z sukcesu polskiej transformacji, więcej: co powoduje, że samo mówienie o sukcesie wzbudza raczej irytację, nawet gniew, niż chwilę refleksji, że jednak coś się nam udało?

Etos "Solidarności" kontra kapitalizm

Przyczyny tego osobliwego stanu świadomości polskiego społeczeństwa tkwią nie w tym, co się w kraju dokonało w ostatnich piętnastu latach, ale jak przebiegały owe zmiany i co one z nami zrobiły. Pogorszenie nastrojów społecznych, obserwowane już pod koniec 1990 r., w pierwszej fazie było wywołane poczuciem krzywdy plebejskich członków jeszcze zjednoczonej “Solidarności" i znacznej części pauperyzującej się inteligencji. Robotnikom “wielkich budów socjalizmu" zajrzało w oczy widmo likwidacji dotychczas, wydawało się, niezbędnych zakładów pracy i wynikającego stąd bezrobocia. Na wsi - zwłaszcza tam, gdzie zlikwidowano PGR-y - skończyło się siermiężne, ale w miarę pewne bytowanie. Z wolnością przyszedł kapitalizm, do którego ludzie “Solidarności" - ruchu w istocie kolektywistycznego - nie byli przygotowani ani przez dotychczasowe doświadczenie życiowe (bo niby skąd miało się ono wziąć w ustroju komunistycznym), ani przez solidarnościowe elity. Solidarnościowcy, paradoksalnie, nie byli też przygotowani do przyjęcia trywialnego faktu, że wymarzona wolność jest nierozerwalnie związana z ryzykiem, niepewnością jutra i możliwością porażki.

Wydawałoby się, że ludzie dawnego reżimu powinni być jeszcze gorzej przygotowani do kapitalizmu i wyzwań wolności. Stało się zupełnie inaczej: byli pierwszymi beneficjentami możliwości, jakie stworzył upadek komunizmu, co zaowocowało powstaniem “politycznego kapitalizmu" i “uwłaszczeniem nomenklatury". Wielu prominentów dawnego systemu dokonało udanej konwersji kapitału politycznego w ekonomiczny, który w kapitalistycznych regułach gry dawał im uprzywilejowaną pozycję na rynku.

Tymczasem rzesze tych, którzy 4 czerwca 1989 r. udzielili kredytu zaufania solidarnościowej kontr-elicie, znalazły się w trudnej sytuacji ekonomicznej: albo z powodu bezrobocia, albo szalejącej inflacji (w 1990 r. ceny wzrosły niemal siedmiokrotnie!), która pochłonęła domowe oszczędności, a wielu wpędziła w pułapkę zadłużenia kredytowego. Te dobrze dziś znane fakty wywołały poważne konsekwencje społeczne. Przede wszystkim głęboko odczuwane poczucie niesprawiedliwości społecznej, wzmocnione jeszcze “ochroną" ludzi dawnego systemu przez kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole, wobec którego elity solidarnościowe były lojalne nawet po samorozwiązaniu się PZPR. Na zjawisko nałożył się podział elity solidarnościowej, któremu towarzyszyła wzajemna destrukcja autorytetów i bogacenie się jej części przez uczestnictwo w strukturach władzy.

W ten sposób większość ówczesnych zwolenników “Solidarności" pozostała niespodziewanie bez przywództwa obdarzonego moralnym autorytetem i bez przekonującej wizji przyszłości, na której można byłoby budować zaufanie, organizować zespołowy wysiłek i myśleć o lepszym życiu w dłuższej perspektywie, po okresie koniecznych wyrzeczeń zainwestowanych w postawienie kraju na nogi. Zamiast tego była niepewność zatrudnienia, a nawet bezrobocie; dezorientacja, czy ponoszone wyrzeczenia mają sens; poczucie opuszczenia przez przywódców zajętych walkami o władzę, wpływy i pieniądze.

Skoro wszyscy tak robią...

Miejsce troski o dobro wspólne zajęła coraz bardziej bezwzględna walka o partykularne interesy. Oczywiście nie wszyscy poddali się tej tendencji niszczącej tkankę społeczną. Jednak “podatnych" było na tyle dużo, że zmienił się klimat społeczny (na gorszy), a do potocznej wiedzy przeniknęło przekonanie, że życie zbiorowe jest raczej terenem walki niż współpracy; drugi człowiek jest bardziej rywalem, a nawet zagrożeniem, niż szansą; wreszcie, że można, a nawet należy dbać o własne interesy, choćby kosztem innych, bo “wszyscy tak robią". To już nie był etos “Solidarności", ale amoralny familizm. Zjawisko nie nowe ani nie osobliwie polskie. Jako pierwszy zaobserwował je i nazwał socjolog amerykański Edward Banfield, a w Polsce jego symptomy opisywali jeszcze w latach 80. Elżbieta i Jacek Tarkowscy.

Amoralny familizm jest rezultatem wypłukiwania wartości wspólnotowych, integrujących zbiorowość. W Polsce zjawisko to uwidoczniło się jeszcze w pierwszej połowie lat 90., ostatnio osiągając niepokojąco dużą skalę. Towarzyszy mu brak zaufania w życiu publicznym, “spieniężenie świadomości społecznej", czyli kierowanie się w relacjach z innymi zasadą doraźnych korzyści materialnych a nie moralnych powinności oraz wrogość i cynizm wobec rodaków spoza grona najbliższych.

Formułując te ostre oceny mam świadomość, że dotyczą one jedynie części społeczeństwa, być może nawet mniejszości. Ale to właśnie te postawy określają klimat życia zbiorowego we współczesnej Polsce; postawy ludzi “chorych" na władzę i pieniądze. Tylko ludzi “chorych" na Polskę jakoś nie widać. A przecież oni istnieją, tyle że bezczelność, hucpa, szydzenie z prawa, bezkarne poniżanie innych oraz ogrom chamstwa i tupetu zniechęca ich do aktywności w życiu publicznym, obezwładnia i wpędza w ponurą apatię.

Grozi nam nowa “dyktatura ciemniaków", lecz tym razem nie będzie już można obwiniać systemu. Grozi nam rozpad zdrowych więzi społecznych, które będą zastępowane “brudnymi wspólnotami" (by użyć zapomnianego nieco sformułowania socjologa - Adama Podgóreckiego), kierującymi się podejrzanymi interesami i narzucającymi innym standardy mafijne. Ten proces zresztą już się toczy. Grozi nam, w konsekwencji, załamanie zaufania społecznego, bez którego nie może funkcjonować żaden system społeczny.

A gdyby pan L. doszedł do władzy?

Taka jest rozbudowana, i zapewne niepełna, odpowiedź na pytanie: skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Wybiliśmy się na wolność i niepodległość, mamy własne państwo, jesteśmy otwarci na świat, ale gubimy wartości, które są spoiwem wspólnoty i fundamentem przyjaznego państwa i społeczeństwa. Jeśli przestajemy być wspólnotą opowiadającą się po stronie tych samych wartości podstawowych, co ma nas łączyć? Tylko interes, bez etycznych powinności? Czyż to nie Jan Paweł II ostrzegał nas kilka lat temu, że “demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm"? Nie rozumieliśmy tego ostrzeżenia. Niektórzy z komentatorów wietrzyli nawet w tych słowach zawoalowane wezwanie do stworzenia czegoś na kształt państwa wyznaniowego lub wzięli je za lapsus językowy. A teraz mamy w Polsce ponad 20 proc. zwolenników “zakamuflowanego totalitaryzmu" i nie można wykluczyć, że będzie ich więcej.

Odnieśliśmy niesłychany sukces w przejściu od systemu komunistycznego do demokracji i od gospodarki nakazowo-rozdzielczej do ekonomii wolnego rynku, ale ponosimy - wszyscy pospołu, a przede wszystkim odpowiedzialna część klasy politycznej - porażkę za porażką w umiejętności zagospodarowania tego sukcesu. I jeśli nie nastąpi radykalny zwrot obserwowanych tendencji społecznych i politycznych, sukces - zapoczątkowany piętnaście lat temu odrzuceniem systemu komunistycznego - stanie się upokarzającą klęską, bo władzę przejmie faszyzujący, agresywny populizm.

W mediach pojawiają się opinie, że jedynym sposobem na “odczarowanie" jego liderów jest oddanie populistom rządów. To niebezpieczne rozumowanie, zważywszy, na jakich preceptorów powołuje się np. wódz Samoobrony. Choć trudno sobie wyobrazić, by Polacy oddali Polskę w ręce Leppera, łatwo przewidzieć co byłoby, gdyby tak się stało. Otóż Lepper zacząłby wprowadzać w życie swoje recepty, a ponieważ są one albo utopijne (np. zasiłki dla wszystkich w wysokości bodaj 900 złotych), albo rodem z dawnego systemu (np. kontrola rządu nad emisją pieniądza), można oczekiwać gwałtownego impulsu inflacyjnego, masowego wykupywania towarów na zapas (aby uciec przed skutkami inflacji), pojawienia się “czarnego rynku" na szczególnie poszukiwane dobra oraz rozregulowania rynku pracy i wzrostu zarejestrowanych bezrobotnych (kto nie chciałby dostać 900 złotych “za frajer"?). Ale przecież nie Lepper będzie czuł się winny ani tym bardziej nie będą go obwiniać jego wyznawcy. Winni będą “szkodnicy", “spekulanci" i “wichrzyciele różnej maści", napastliwe media oraz opozycja, szukająca dziury w całym i rzucająca kłody pod nogi. Ten “szkodliwy element" trzeba będzie wyeliminować z życia publicznego, przy entuzjastycznym poparciu zwolenników wodza, aby słuszne założenia Samoobrony sprawdziły się. Po tym zabiegu nie będzie już nikogo, kto mógłby publicznie zapytać, czy tak się rzeczywiście stało.

To przerysowany, czarny scenariusz klęski zrodzonej przez nieroztropne roztrwonienie dziejowego sukcesu Polski. To political fiction, której nadejściu można i trzeba zapobiec. Lepperyzm może zresztą podziałać ozdrowieńczo na polską politykę, bo stwarzane przezeń zagrożenie być może otrzeźwi klasę polityczną, zajętą głównie wzajemnym podgryzaniem się i załatwianiem partykularnych interesów. Może wreszcie nastanie polityka, w której poparcia społecznego nie poszukuje się zręcznym frazesem i obrzucaniem błotem przeciwników politycznych, ale ciężką służbą dla dobra wspólnego i wyzbyciem się pokus łatwego życia na koszt podatników.

"Chorzy na Polskę" potrzebni od zaraz

Rozpad SLD stwarza nową jakość na scenie politycznej - szansę na pojawienie się lewicy nie obciążonej PRL-owskim rodowodem i skandalicznymi aferami z ostatnich lat, bo taka lewica jest Polsce i jej demokracji potrzebna. Możemy szansę zmarnować, jeśli nowe ugrupowanie lewicowe nie przekona wyborców, że nie skrywa pod jedynie przemalowanym szyldem tych samych układów i tego samego sposobu uprawiania polityki, które pogrążyły SLD.

Potrzebna jest też mądra i przyjazna ludziom prawica, nie odstraszająca swarliwością, małostkowymi kłótniami i arogancją. Potrzebna jest ponadpartyjna zgoda w sprawach dla kraju fundamentalnych: pozycji Polski na arenie międzynarodowej, a zwłaszcza w UE, ustalenia dalekosiężnych celów rozwoju kraju, przekraczających horyzont partyjnych interesów, a nade wszystko odbudowania zdrowych więzi społecznych, które zahamują rozrost “brudnych wspólnot" degenerujących tkankę społeczną.

Aby taka wizja stała się wiarygodna w oczach wyborców, trzeba oczyścić państwo z korupcji i ulgowych standardów dla “swoich". Ukarać przestępców, skrywających się przed wymiarem sprawiedliwości za parawanem immunitetu poselskiego lub układu politycznego, i to nie wyrokami w zawieszeniu. Potrzeba ponadpartyjnej zgody, że Polska nie jest terenem łowieckim, w którym posady i synekury są nagrodą za polityczną lojalność, lecz jest własnością obywateli bez względu na to, czy ich reprezentanci stanowią akurat większość w parlamencie. Konieczne jest też zmobilizowanie obywateli do podjęcia zadań modernizacyjnych, jeśli chcemy, by Polska zajęła godne miejsce w globalizującym się i konkurencyjnym świecie. Priorytety polityki wewnętrznej powinny eliminować strukturalne i psychologiczne przyczyny zwracania się co piątego obywatela ku nowej utopii, co zawsze jest sygnałem raczej desperackiego poszukiwania wyjścia z nieznośnej (ekonomicznie lub psychologicznie) sytuacji niż objawem przekory społeczeństwa albo jego “niedojrzałości" do demokracji.

Jeśli większość polskiej elity politycznej już teraz nie dozna wstrząsu, nie wydobędzie się z zaklętego koła gry interesów partyjnych i prywatnych, nie odwoła się do obywateli, choć odrobinę “chorych na Polskę", w najbliższych wyborach otrzyma wymówienie z pracy. Następcy postarają się, by było ono długoterminowe.

A dorobek piętnastu lat transformacji, nie wolny przecież od ciężkich błędów, ale generalnie pozytywny, zostanie roztrwoniony na koszty leczenia z nowej utopii.

Prof. EDMUND WNUK-LIPIŃSKI (ur. 1944) jest socjologiem polityki oraz wykładowcą w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas w Warszawie. Zajmuje się m.in. badaniem konsekwencji radykalnej zmiany ustrojowej. Wydał ostatnio: “Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2004