Czas się kończy

U podstaw głębokiego podziału środowisk opiniotwórczych leży odmienny sens pytań o Polskę. Jedni pytają "jaka Polska?", drudzy - "czyja Polska?".

02.09.2008

Czyta się kilka minut

rys. Mirosław Owczarek /
rys. Mirosław Owczarek /

Niewątpliwie rację ma Rafał Matyja, kiedy pisze, że "dobre funkcjonowanie państwa wymaga dobrej debaty publicznej. Jeżeli rozmowa o sprawach kraju staje się zaledwie cieniem partyjnej rywalizacji - państwo traci jeden ze swoich istotnych atutów". Nie tylko państwo; także społeczeństwo obywatelskie traci swój głos, bowiem "dobre debaty" są głosem obywateli, zatroskanych stanem spraw publicznych. "Zła debata" - to gra o sumie zerowej: tyle wygram, ile adwersarz straci. "Dobra debata" to gra o sumie niezerowej: wygrać mogą wszyscy, choć oczywiście w niejednakowym stopniu.

Koło się zamyka

W dzisiejszej Polsce dominują debaty "niedobre", co raczej zniechęca czytelników do ich śledzenia i nie pobudza do odświeżającej refleksji. Stanowiska głównych uczestników owych debat są od dawna ustalone, argumentacja - zrytualizowana do znudzenia, a wnioski oczywiste już po przeczytaniu nazwiska autora i pierwszego akapitu. Spory służą bowiem raczej do wzbudzania emocji niż myślenia. W "niedobrych" debatach adwersarz nie zasługuje na szacunek, trzeba go zdyskredytować, a jego argumenty nie mają istotnego znaczenia, bo "i tak wiadomo", że jest on za Kaczyńskimi albo przeciw nim.

Nie podzielam więc ufnej wiary Waldemara Kuczyńskiego, że możliwe jest wydzielenie "polany", gdzie bez partyjnych sympatii i antypatii mogliby wadzić się racjonalnie i prowadzić ciekawe dyskusje ci, którym sprawy publiczne leżą na sercu. "Polana" taka, siłą rzeczy, miałaby charakter niszowy i prawdopodobnie zainteresowałaby grupę niewiele większą niż suma dyskutantów. Zarazem Kuczyński ma rację twierdząc, że temperatura sporu, przy często groteskowej formie, jest tak wysoka, bo spór dotyczy kształtu ustroju, a więc sprawy najbardziej fundamentalnej. Nie są to zatem - jak chciałby Matyja - potyczki na bańki mydlane, choć karykaturalna forma wielu wystąpień stwarza taki pozór.

O kształcie ustroju decydują ci, którym powierzamy władzę ustawodawczą, czyli posłowie. Dyskusji o imponderabiliach ustrojowych nie da się więc oderwać od kwestii władzy - chyba że chce się ją prowadzić w sposób abstrakcyjny, wyizolowany z bieżącego kontekstu historycznego. A jeśli w tle jest problem władzy, to dyskutanci wpisują się w bieżącą walkę polityczną nawet gdy tego nie chcą (a na ogół jednak chcą). I koło się zamyka.

Nie inaczej będzie zapewne i z tą dyskusją, którą zapoczątkował bardzo interesujący tekst Aleksandra Halla. Jeśli mimo to zabieram w niej głos, to jedynie dlatego, że tli się we mnie jeszcze wiara, iż są miejsca, w których można o podstawowych polskich sprawach rozmawiać ściszonym głosem, bez karczemnych awantur i raniących epitetów.

Szydercy i apologeci

Spory o Polskę - jak trafnie zauważa Rafał Matyja - rzeczywiście znalazły się w ślepym zaułku (i dlatego zapewne przeradzają się w groteskę). Ale zbyt uproszczone wydaje mi się jego twierdzenie, że głównym tego powodem jest zapętlenie "znaczących środowisk opiniotwórczych i intelektualnych" w antypisowskiej kampanii lat 2005-07. Przecież nie mniej znaczące środowiska opiniotwórcze i intelektualne były w owych latach uwikłane w kampanię propisowską i apologetykę rządów Jarosława Kaczyńskiego. Dla tych pierwszych tamten czas był traumatyczny, dla drugich - miał być początkiem nowego ładu społecznego, wolnego od dotychczasowych nieprawości. Część wczesnych apologetów PiS-u schłodziła nieco początkowe, entuzjastyczne nastawienie, gdy Jarosław Kaczyński chciał ten nowy, "prawy i sprawiedliwy" ład wprowadzać z pomocą Leppera i Giertycha. Nic nie wymaże z kart historii faktu, że to właśnie lider PiS wprowadził do głównego nurtu polskiej polityki Andrzeja Leppera wraz z jego sposobem rozumienia spraw publicznych.

Ale nie to jest najistotniejsze. U podstaw głębokiego podziału środowisk opiniotwórczych leży zasadniczo odmienny styl i sens pytań o Polskę. Jedni pytają "jaka Polska?", drudzy - "czyja Polska?". Pytanie "jaka Polska" otwiera drogę do poważnej debaty nieobciążonej walkami partyjnymi, tymczasem kwestia "czyja Polska" przestrzeń debaty znacznie ogranicza i redukuje w istocie do problemu władzy, a ściślej - do tego, kto z konkurentów do władzy zdominuje przeciwników i zyska kontrolę nad instytucjami demokratycznego państwa.

Źródłem ułomności naszej debaty publicznej jest więc dominacja optyki "czyja Polska". Jeśli się ją przyjmie, ważniejsze jest, kto ma kontrolę, a nie - co naprawdę robi. Jeśli to są "nasi", to sprawy na mocy definicji idą w dobrym kierunku, a utopijna wizja ładu bez nieprawości jest na wyciągnięcie ręki, choćby ład ten budowany był przez ludzi mających kłopoty z wymiarem sprawiedliwości. Jeśli zaś u władzy są przeciwnicy polityczni, Polska jest jakby mniej nasza (bo jest "ich"), a tym samym mniej sympatyczna, jej dokonania zaś - bardziej wątpliwe, a z pewnością nierównoważące niedostatków czy wręcz patologii, wyzierających z każdego kąta. I jeśli ta "ich" Polska zaczyna nawet odnosić jakieś sukcesy, to jest to dla nas raczej powód do niepokoju niż do satysfakcji.

"Nasza" Polska jest urodziwą panną, o której względy ubiegają się najmożniejsi tego świata; "ich" Polska jest kłótliwą, przekupną i niesprawiedliwą staruchą. W "naszej" Polsce jest samo dobro, i to dobro tak dalece skondensowane, że nawet przeciwnikom politycznym możemy przyznać jakiś rodzaj ułomnego patriotyzmu (przypomnę, że prezydent przyznał, iż premier w zasadzie też jest patriotą). "Ich" Polska jest ekstraktem zła. A o ekstrakcie zła nie da się powiedzieć nic dobrego. Przecież "oni" stoją tam, gdzie kiedyś stało ZOMO. W "naszej" Polsce rządzą najlepsi z mandatu Narodu, w "ich" Polsce - choć procedura wyboru jest ta sama - rządzą układy mafijne, popierane przez niejasne siły wewnętrzne i zewnętrzne; "nasza" Polska jest suwerenna, "ich" Polska jest zwasalizowana, a rządzący są chłopcami na posyłki obcych i mrocznych sił, a kto wie, czy nie samej Angeli Merkel.

Może wyostrzenie stanowisk zostało tu dokonane zbyt grubą kreską, ale istota problemu nie ulega przez to zmianie. Czy jest to klimat do rzetelnej debaty? Pytanie ma oczywiście charakter retoryczny.

Państwo zwykłych Polaków

A jest o czym dyskutować, bo przed naszym krajem narastają wyzwania, którym musimy sprostać, jeżeli Polska ma się liczyć w Europie i świecie. Przede wszystkim czeka nasz kraj gigantyczna operacja modernizacyjna w wielu wymiarach: instytucjonalnym, infrastrukturalnym, ale także w wymiarze struktury społecznej i potocznej mentalności. Nie będzie to operacja prosta, ale z pewnością jest ona konieczna, jeśli chcemy uniknąć statusu kraju peryferyjnego. To gigantyczne zadanie możliwe jest do spełnienia pod warunkiem, że "zimna wojna domowa" ustąpi pola kooperacji między najważniejszymi instytucjami władzy w Polsce.

Nie ma Polski "naszej", nie ma też Polski "ich", niezależnie od aktualnej konstelacji rządzących. Jest jedna Polska, w której takie same prawa ma każdy obywatel; w której jest miejsce dla Kaczyńskiego i Tuska, dla Michnika i Michalskiego, dla Ikonowicza i Rydzyka; w której władza nie dzieli obywateli na lepszych i gorszych, na "prawdziwych Polaków" i "polsko­języcznych obywateli"; w której niezgoda nie oznacza automatycznie zapiekłej wrogości, lecz po prostu odmienne zdanie, którego być może warto wysłuchać. Jest jedna Polska, której interesy są niezmienne, niezależnie od usiłowań rozmaitych uzurpatorów, próbujących monopolizować doraźne definicje naszej racji stanu.

Państwo polskie jest dla Polaków szczególną wartością, co zrozumiałe, bo my, Polacy, wiemy aż za dobrze, że trwałość państwa jest względna i że może ono zniknąć z politycznej mapy świata. Nie oznacza to, że Polacy idealizują państwo. Jak wynika z najnowszych badań socjologicznych (Edmund Wnuk-Lipiński, Xymena Bukowska, "Stosunek Polaków do własnego państwa", "Nauka", nr 2/08), większość z nas traktuje państwo jako organizację niezbyt sprawną, nie zawsze sprawiedliwą i zbyt opieszale działającą w sferze wyrównywania szans. Jest to jednak państwo traktowane jako własne i dlatego wyraźna większość Polaków darzy je zdecydowanie pozytywnym afektem.

Polskie społeczeństwo nie składa się ani z aniołów, ani z demonów. Podobnie jak w innych społeczeństwach, są w nim nikczemnicy i święci; cyniczni cwaniacy żerujący na krzywdzie innych i altruistyczni wolontariusze niosący pomoc potrzebującym; paranoicy, wietrzący wszędzie spiski i tajemne "układy", oraz pięknoduchy, traktujące serio chrześcijańskie przykazanie miłości bliźniego. Ale są to skrajności, które nie decydują o obliczu polskiego społeczeństwa; najwięcej jest bowiem zwykłych "zjadaczy chleba", w optyce których - tu trzeba zgodzić się z Waldemarem Kuczyńskim - nie ma rzeczy ważniejszej dla państwa niż tworzenie przestrzeni dla udanego życia oraz realizacji małych i dużych pragnień poszczególnych obywateli. Dla nich siła państwa demokratycznego nie polega na kontrolowaniu rozległych obszarów życia społecznego, lecz na sprawności w realizowaniu nałożonych na nie funkcji.

Ciekaw byłbym dyskusji na ten temat między Hallem, Matyją, Krasnodębskim, Kuczyńskim, ale też Ryszardem Legutką i Aleksandrem Smolarem, bo jestem przekonany, że nie byłaby to dyskusja jałowa. Na pilną publiczną debatę zasługuje zresztą znacznie szerszy katalog problemów: rola państwa narodowego w dzisiejszym zglobalizowanym świecie, a przede wszystkim - w Unii Europejskiej, strategia umacniania naszej pozycji w UE, wreszcie - debata konstytucyjna, w której znalazłoby się miejsce na krytyczną ocenę dotychczasowego, prezydencko-gabinetowego systemu rządów, który - jak widać gołym okiem - nie sprawdza się ani w wymiarze międzynarodowym, ani też w polityce wewnętrznej i generuje konflikty, które wprawiają w zdumienie wielu naszych przyjaciół w Unii Europejskiej.

Będzie jak było

Zgadzam się z Rafałem Matyją, że potrzebne jest "budowanie szerokiego porozumienia ustrojowego, obejmującego reguły rywalizacji politycznej, gwarancja praw i wolności, poszanowanie tradycji i przekonań religijnych oraz - co ostatnio bardzo istotne - kanon polskiej racji stanu w polityce międzynarodowej". Mam jednak wątpliwości, czy powinien to być pierwszy krok, to znaczy - czy inicjatywę tę należy powierzyć politykom. Czy jest do wyobrażenia wypracowanie wspólnego stanowiska przez grupę złożoną np. z Antoniego Macierewicza, Jacka Kurskiego, Joanny Senyszyn i Stefana Niesiołowskiego? Bardziej realna wydaje się próba poszukiwania wspólnej myśli politycznej w podzielonych dzisiaj elitach intelektualnych, które być może dzięki temu zdołałyby się uwolnić od gorsetu partyjnych sympatii i antypatii. A przy okazji (tu też zgadzam się z Matyją), ujawniłyby się nowe osie sporu, które mogłyby unieważnić obecne pęknięcie i retoryczne wojny, rozpętane przez rządy PiS-u wespół z Samoobroną i LPR-em.

Na razie jednak nic nie zapowiada realności takiego zwrotu, choć czas działa na naszą niekorzyść. Niebywale korzystna dla Polski koniunktura międzynarodowa nie trwa długo. Kryzys gruziński dodatkowo ujawnił kruchość owej koniunktury. Gdyby nasze władze w kwestiach międzynarodowych miały niewzruszone poczucie, że grają w jednej drużynie, mielibyśmy prawdopodobnie pozycję znacznie silniejszą niż obecnie. Poczucie takie jest jednak niemożliwe, jeśli w kraju istnieją dwa ośrodki inicjatyw międzynarodowych, na dodatek nieuzgadniające ze sobą konkretnych posunięć.

Koniunktura gospodarcza też wykazuje symptomy słabnięcia. Mija najlepszy czas na tworzenie zdrowych fundamentów przyszłości Polski. Czas, który co prawda nie został w całości zmarnowany, ale mógłby być wykorzystany znacznie lepiej, gdybyśmy myślenie w kategoriach "czyja Polska" zastąpili troską o to, jaką Polskę zostawimy następnym pokoleniom.

Prawdopodobnie nic się nie zmieni do końca kadencji prezydenta, a może nawet do końca kadencji parlamentu. Nadal polityka polska grzęznąć będzie w żałosnych potyczkach, a świat będzie nam uciekał. Ale jeśli tak się stanie, w wyborach wypowie się suweren, czyli obywatele naszego państwa. Ich osąd będzie surowy.

Edmund Wnuk-Lipiński (ur. 1944) jest socjologiem, rektorem Collegium Civitas, założycielem i pierwszym dyrektorem Instytutu Studiów Politycznych PAN. Opublikował kilkanaście książek naukowych oraz trzy powieści science-fiction.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008