Sześć dni od granicy

„W Gross-Rosen nie było o czym mówić. Ale gdy przywieźli nas do podobozu Auschwitz, pomyślałem: blisko GG, jest szansa na ucieczkę” – wspomina 94-letni Marceli Godlewski.

26.01.2015

Czyta się kilka minut

Marceli Godlewski na balkonie swego mieszkania w Krakowie – Nowej Hucie, styczeń 2014 r. / Fot. Piotr Guzik / FORUM
Marceli Godlewski na balkonie swego mieszkania w Krakowie – Nowej Hucie, styczeń 2014 r. / Fot. Piotr Guzik / FORUM

Jakim był żołnierzem? Zdecydowanym? Żadnych wahań? Pytam, choć odpowiedź można wyczytać z tej historii bez trudu. Podobnie jak z jego spojrzenia po 70 latach: przenikliwego, zadziornego, raczej nielubiącego sprzeciwu.

– O, tak – odpowiada. – Może to kwestia sportu, który uprawiałem jako nastolatek.

Planowanej rozmowy o powojennej traumie niemal nie będzie. Żadnych snów z drutami kolczastymi, koszmarów z esesmanami, milczenia o tamtych przeżyciach. Albo przeciwnie: obsesyjnego powracania w każdej rozmowie do dawnych lat. Żadnych psychologów czy psychiatrów po latach.

– Boję się tylko pająków – mówi, uśmiechając się. – I niedołężności. Najgorsze na koniec to jest, proszę pana, leżeć i robić pod siebie...

Dwa razy dziennie pije mocną, czarną kawę.

Śmieje się z „Trylogii” Sienkiewicza, z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, do którego wraca nieustannie, a także ze „Szkła kontaktowego” w TVN24, które ogląda codziennie, bez wyjątku, o 22.00.

„Głęboko niewierzący”: tak o sobie powie. Na ścianach obszernego salonu mieszkania w krakowskiej Nowej Hucie nie ma krzyża czy świętych obrazów. Ani wojennych pamiątek.

Marceli Godlewski, lat 94, podejmuje w swym obszernym mieszkaniu. Po domu chodzi z laską i w kołnierzu ortopedycznym – pozostałości po niedawnym upadku. Wysoki, krzepki, wyprostowany.

Z archiwów Muzeum KL Auschwitz: „Ur. 2 maja 1921 r. w Kosowicach powiat Opatów, został skierowany w dniu 12 marca 1944 r. przez placówkę SD Radom [Sicherheitsdienst, niemiecka Służba Bezpieczeństwa, jeden z urzędów SS, zajmujący się wywiadem – red.] do KL Gross-Rosen, a stamtąd przeniesiono go do KL Auschwitz w dniu 26 marca 1944 r. Został zarejestrowany jako więzień nr 175783. Skierowany do pracy w podobozie w Świętochłowicach (Eintrachthütte). W dniu 7 maja 1944 r. zbiegł z obozu”.

„Likwidowałem konfidentów”

Na ścianie wisi fotografia. – Ile może mieć ten większy chłopiec, który trzyma mniejszego pod pachą? – pyta Marceli Godlewski, jakby to nie o jego rodzinę chodziło.

Chłopiec (czyli starszy brat Marcelego) ma pewnie jakieś siedem lat. Ten mniejszy to jego cioteczny brat. W tle widać – dziś już praktycznie nieistniejący – dworek w Kosowicach (dziś to powiat Ostrowiec Świętokrzyski). Jest rok 1925, Marceli ma cztery lata.

Wychowuje się w rodzinie urzędniczej, choć z tradycjami ziemiańskimi. Jako młody chłopak uprawia sport. Szaleńczo, jak sam dzisiaj mówi: pływa, gra w siatkówkę, piłkę wodną, nożną, skacze na nartach, boksuje. Na kilka miesięcy przed wojną zdaje w pobliskim Ostrowcu maturę.

W 1941 r. trafia do ostrowieckiego obwodu Związku Walki Zbrojnej (potem AK). Dowódcą jest Roman Różyński, pseudonim „Róg”. W 1943 r. zostaje skierowany do lokalnego Kedywu. Kedyw – to skrót od „Kierownictwo Dywersji”. Tak nazwano specjalny pion, powołany na początku 1943 r. przez dowództwo AK i zajmujący się, jak to nazywano, walką czynną: sabotażem, dywersją, a także wykonywaniem wyroków, jakie podziemne sądy wydały na Niemców (np. winnych szczególnych zbrodni) i Polaków (zdrajców).

– Likwidowałem konfidentów – mówi dziś Marceli Godlewski, nie okazując większych emocji. – Z rozkazu podziemia zabiłem cztery osoby.

Pytam o pierwszego. Godlewski odpowiada, że było trudno, zwłaszcza w momencie, gdy strzelił. Chodziło o znajomego, który okazał się niemieckim konfidentem. – Pogadałem z nim chwilę, co słychać, co u ciebie. A jak odszedł na kilka kroków, strzeliłem – wspomina.

Tak, w tył głowy. Nie, on nie wiedział, że zginie.

– A następni? – pytam.

– Bez emocjonalnego zaangażowania. Coś takiego w człowieku drzemie, że z czasem... Sąd skazywał, myśmy strzelali. Zasada była taka: jak na stu konfidentów zginie jeden niewinny, to w sumie to się narodowi opłaca.

„Wsypa”

Jest sierpień 1943 r. Godlewski przejeżdża przez jedno z ostrowieckich skrzyżowań na rowerze. – Blisko mieszkał jeden z moich ludzi. Moich, bo pełniłem tymczasowe dowództwo może kilkudziesięcioosobowej grupy – wspomina. – Wokół jego domu zauważyłem jakieś zamieszanie. Z ciekawości wjechałem na podwórze, a tu zielono od Gestapo. Zdążyłem zsiąść z roweru, jeden z nich kazał mi podnieść ręce. Zapytał, kto jest moim dowódcą. Podałem nazwisko znajomego, o którym wiedziałem, że pełnił ważną funkcję, że uciekł przed Gestapo, i że jest bezpieczny. Na tej desperackiej odpowiedzi pojechało całe śledztwo.

Niemcy zamykają Godlewskiego w celi pod schodami więzienia w Ostrowcu. Tutaj, na powierzchni dwa na dwa metry, spędza czas od sierpnia do października. Jest regularnie przesłuchiwany.

– Przyznawałem się do wszystkiego, było mi wszystko jedno – wspomina. – I tak byłem pewien, że to się musi źle skończyć. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego mnie nie zabili.

Z Ostrowca transportują go do więzienia w Radomiu. Jego życie nadal wisi na fałszywych zeznaniach. – Gdyby znalazł się ktokolwiek, kto by im zaprzeczył, to byłby koniec. A więzienie w Radomiu było paskudne. Widziałem ludzi, którzy byli zmasakrowani po przesłuchaniach: połamane palce, zropiałe pośladki, sine plecy.

Nie lepiej jest w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen (dziś Rogoźnica na Dolnym Śląsku), do którego trafia w marcu 1944 r. Z pierwszego transportu na miejscu ginie, wedle szacunków Godlewskiego, około jedna trzecia więźniów. – Siedzieli za nic, a ja przecież trafiłem tam za działalność konspiracyjną! – mówi.

Do Świętochłowic, tak zwanego podobozu KL Auschwitz, Marceli Godlewski trafia jeszcze pod koniec marca 1944 r. Ale spędzi tu tylko trochę ponad miesiąc.

802 uciekinierów

Na stronie internetowej Muzeum Ausch- witz Henryk Świebocki podaje, że w czasie funkcjonowania obozu ucieczkę podjęły – licząc obóz matkę wraz z podobozami – w sumie 802 osoby, w tym 45 kobiet.

Najsłynniejsza była ucieczka Witolda Pileckiego, w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r.: Pilecki, oficer AK, do obozu trafił z własnej woli, aby zorganizować w Auschwitz podziemny ruch oporu. Uciekł wraz z dwoma innymi więźniami, Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim, przedstawiając później dowództwu podziemia raport o sytuacji w obozie.

Niecały rok wcześniej ucieczka udała się czterem Polakom: Kazimierzowi Piechowskiemu, Stanisławowi Jasterowi, Józefowi Lempartowi i Eugeniuszowi Benderze. Z magazynów SS ukradli mundury i broń, aby – przebrani za esesmanów – wyjechać z obozu autem SS.

Ale wiele ucieczek kończyło się tragicznie. Np. próba podjęta przez Polaka Edwarda Galińskiego i Żydówkę Mali Zimetbaum: „Zbiegli oni 24 czerwca 1944 r. – czytamy na stronie Muzeum. – Galiński przebrany za esesmana wyprowadził Zimetbaum z zamkniętej strefy przyobozowej. Po kilkunastu dniach zostali jednak ujęci, odesłani do obozu i po okrutnym śledztwie straceni”.

Uciekano też z podobozu w Świętochłowicach. Jedna z najbardziej udanych akcji to – jak pisze w artykule o Eintrachthütte dr Piotr Setkiewicz, kierownik Centrum Badań Muzeum KL Auschwitz – ucieczka „podkopem o długości ok. 25 metrów drążonym przez ponad miesiąc przez grupę więźniów różnych narodowości. Dnia 3 maja 1944 roku podkop został ukończony i tej samej nocy wtajemniczeni więźniowie trójkami zaczęli wychodzić przezeń na zewnątrz. Niestety, gdy z obozu wydostało się już kilku Rosjan, Polak oraz Żyd, wartownik na wieży wszczął alarm. Wdrożone przez esesmanów śledztwo nie przyniosło żadnych rezultatów”.

Jak kury trzy

Drugi raz spotykam się z Marcelim Godlewskim w szpitalu. Jest Sylwester 2014 r. Krakowskie Centrum Rehabilitacji, gdzie w związku z upadkiem spędzi czas do połowy stycznia, to stary, otoczony drzewami budynek na krakowskim Zwierzyńcu. Na pierwszym piętrze nie ma świetlicy, Godlewski wyznacza więc nietypowe miejsce na rozmowę: dwa wózki lekarskie na korytarzu. Odręczną mapę obozu Eintrachthütte i ucieczki narysuje w zeszycie w kratkę.

Do Świętochłowic, gdzie więźniowie pracują przymusowo w pobliskiej hucie, „jego” transport dociera przed południem 26 marca 1944 r. Godlewski jest zaskoczony: w porównaniu z Gross-Rosen warunki wyglądają na przyzwoite. – Podchodzi jeden Żyd i mówi: „Zaraz dostaniecie kaszę” – wspomina. – Nikt nikogo nie bije, nie wrzeszczy. Nie to co w Gross-Rosen, które przypominało Auschwitz z okresu, powiedzmy, 1942-43. W głównym obozie Auschwitz nie byłem, więc mówię tylko za siebie: Świętochłowice z tego okresu były obozem stosunkowo łagodnym.

O ucieczce myśli od początku. – W Gross-Rosen nie było o czym rozmawiać, za daleko od granicy. Ale kiedy przywieźli nas tu, od razu pomyślałem: „Blisko Generalnej Guberni, jest szansa”.

Spotyka Tadeusza Krupę, obozowego elektryka. Ten proponuje wspólną ucieczkę. Godlewski początkowo podchodzi doń nieufnie, podejrzewa prowokację. Z czasem nabiera zaufania.

Z artykułu dr. Setkiewicza: „Wewnątrz znajdowało się sześć drewnianych baraków mieszkalnych, ponadto kuchnia, izba chorych, magazyn, łaźnia z komorą dezynfekcyjną i latryna. (...) W skład załogi wchodziło przeciętnie 60 esesmanów z 6. kompanii wartowniczej z Birkenau (później 5. kompanii batalionu z Monowic) wspierani na terenie huty przez straż zakładową (Werkschutz)”.

Jak Godlewski zapamiętał obóz? – Obóz jak obóz – mówi, siedząc na wózku i szkicując prostokąt w trzymanym na kolanach zeszycie. – Z jednej strony brama, przez którą szliśmy codziennie do pracy. Budki wartownicze, szlaban. Dookoła podwójny pierścień drutów podłączonych do prądu. Jakby się na nie skoczyło, to skwarek z człowieka się robił. Reflektory. No i najważniejsze: stojący gdzieś w rogu barak, takie barachło na rupiecie, z którego uciekaliśmy.

Tadeusz Krupa wyłącza prąd w drutach i odcina zasilanie od trzech reflektorów. Gdy gasną, Krupa, Godlewski i trzeci uciekinier (nazwiska Godlewski nie zapamiętał) odczekują chwilę, przecinają druty i wychodzą.

– Jak te kury trzy z francuskiej piosenki dla dzieci: „Quand trois poules vont aux champs / La première va devant”. Czyli „kiedy trzy kury idą na pole, pierwsza idzie z przodu, druga za pierwszą” i tak dalej – skojarzenie bawi Marcelego Godlewskiego do tego stopnia, że donośnym śmiechem przebija nawet piosenkę Abby, którą puszcza pacjent z sali obok. – No więc idziemy: Krupa pierwszy, ten drugi za nim, ja trzeci – kontynuuje Godlewski. – Za drutami był jar, z którego zjechaliśmy na tyłkach. Ciemno, lał deszcz, była może 23.00.

Ucieczka, może właśnie dzięki złej pogodzie, wychodzi na jaw dopiero około południa nazajutrz. Wtedy oni są już daleko. Najbardziej niebezpieczna trasa – do granicy GG, licząca w prostej linii około 50 kilometrów – zajmie im aż sześć dni. Ukrywają się w dzień, idą nocą. Błądzą. W jednej z parafii w okolicy Jędrzejowa proboszcz odmawia im pomocy. W innej, w Wodzisławiu, ksiądz zaprasza do stołu, a na dalszą drogę daje pieniądze.

Do Jędrzejowa, gdzie jest dom ciotki, docierają w sobotę.

– Zapytała: „Skąd się ty wziąłeś?”. „Z Oświęcimia”, odpowiedziałem – wspomina Godlewski. – Zięć ciotki wsadził nas na bryczkę i zawiózł do oddziału partyzanckiego. Po sześciu tygodniach Brygada Świętokrzyska Narodowych Sił Zbrojnych miała koncentrację w rejonie Gór Świętokrzyskich. Gdy tam się znalazłem, byłem już u siebie.

Jakieś goniące psy

Okres tuż po wojnie to dla Godlewskiego tułaczka: od Gliwic, gdzie podejmuje pierwszą pracę i poznaje przyszłą żonę (będzie ich miał łącznie trzy), przez Jelenią Górę, Warszawę, aż po Kraków, gdzie na początku lat 50. zatrudnia się przy budowie Huty im. Lenina. Przez tę pierwszą dekadę PRL-u nie mija strach; Godlewski jest przesłuchiwany przez sowieckie NKWD.

– W miarę spokojnie zacząłem żyć w połowie lat 50. – mówi.

Dziś mieszka samotnie, rzadko odwiedzany przez rodzinę. Jego historia jest słabo znana, bo też o rozgłos nie zabiega. Nie uczestniczy nawet w corocznych uroczystościach w Auschwitz. W Świętochłowicach był tylko raz, tuż po wojnie, przejeżdżając na motocyklu. Nie utrzymuje kontaktów z byłymi więźniami. Widuje ich tylko w poczekalni specjalnej, przeznaczonej dla nich krakowskiej przychodni „Pro vita et spe”.

– Alicja z Krainy Czarów – mówi szarmancko o doktor Alicji Klich-Rączce, szefowej placówki, która się nim tutaj opiekuje.

Dopytuję jeszcze raz o powojenną traumę. Bo czy człowiek walczący w podziemiu, aresztowany przez Gestapo, przesłuchiwany, więzień dwóch obozów, uciekinier, na dokładkę nękany przez władze komunistyczne może wyjść z takiej historii bez psychicznego szwanku?

– Przez rok po wojnie byłem dzikim człowiekiem – przyznaje. – Jak mi się nie podobało, że drzwi zamknięte, to strzelałem tak długo pistoletem w zamek, aż się otworzyły. To były głupie ułańskie fantazje. Kilka lat miałem też mocny ciąg do alkoholu. Ale potem się to wszystko skończyło. Choć charakter miałem zawsze zadziorny i pobudliwy, że w drogę mi nie wchodź.

Koszmarne sny? Marceli Godlewski nie pamięta. Owszem, bywały. Ale, jak mówi, bez związku z wojną: jakieś góry, jakieś przepaści, jakieś goniące psy. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Auschwitz. Głosy żyjących