Szachowy król

Nigdy nie dowiedział się, kim jest. Tożsamość wymyślili mu urzędnicy. Kiedyś był znany: symbol wojny, bohater prasy i filmów. Z traumy nie wyzwolił się nigdy. Na jego pogrzeb przyszły cztery osoby.

03.06.2013

Czyta się kilka minut

Bronisław Pekosiński w swoim mieszkaniu w Zamościu, sierpień 2011 r. / Fot. Jadwiga Hereta / TYGODNIK ZAMOJSKI
Bronisław Pekosiński w swoim mieszkaniu w Zamościu, sierpień 2011 r. / Fot. Jadwiga Hereta / TYGODNIK ZAMOJSKI

Przychodzili w nocy lub nad ranem, z zaskoczenia. Pozwalali zabrać trochę rzeczy i już wypędzali. Julian Grudzień, wtedy dziecko, zapamiętał: „Raniutko z zagumienek, bo kiedyś podwórze nazywało się gumno, szli Niemcy. Widzę czterech, jak idą tyralierą z karabinami. Do domu wszedł jeden, wypędzał kury z sieni. Był z folksdojczem. Matka już poskładała rzeczy w kuferku, na wierzchu stał budzik i folksdojcz go kolbą stłukł. Kazał nam się zbierać. Kuferek został. Mama zabrała jakiś grajdołek, a mnie ubrała w góralski kożuszek. Poszliśmy...”.

Wysiedlenia na Zamojszczyźnie trwały od listopada 1942 do sierpnia 1943 r. Niemcy chcieli wysiedlić 693 wsie, a do polskich zagród sprowadzić Niemców z Besarabii, Ukrainy, Bośni. Plan zrealizowali częściowo: wysiedlili 293 wsie i wypędzili 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci.

W jednej z tych wsi mieszkał on: chłopiec, jeden z kilkunastu tysięcy dzieci, które przeżyły. Nie wiadomo, skąd pochodził, ani kim byli jego rodzice. On był za mały, by pamiętać. „Pamięć jest dziurawym sitem” – powiedział później, pytany o dzieciństwo. Zostały okruchy: chłopiec pamiętał dom w lesie, dwoje rodzeństwa, zabawę z piłką, wystrojoną choinkę. Nie pamiętał twarzy matki.

Wysiedlanych Polaków Niemcy kierowali najpierw do obozów w Zamościu i Zwierzyńcu. Dzielili na kilka grup, wedle kryteriów rasowych i zdolności do pracy. Do czwartej trafiały osoby przeznaczone do Auschwitz – w tym starsi i sporo dzieci. Do jednej z nich trafiła rodzina chłopca, nie wiadomo. On zapamiętał barak, krzyki, zupę z kotła, kobietę trzymającą go na ręku. I druty: przeleciał przez nie i upadł na stos kartofli. Wierzył, że to matka desperackim czynem uratowała mu życie, a sama zginęła, zastrzelona przez strażnika.

Ktoś znalazł dziecko i umieścił w sierocińcu w Zwierzyńcu. Upadek spowodował kalectwo; zdjęcie rentgenowskie pokaże później kręgosłup skręcony w literę „S”.

BOLEK BEZIMIENNY

„Wychowałem się w bidulcu” – opowiadał. Poznał ich wiele. Spał w przepełnionych pokojach, budził się na gwizdek. Kulił, by uniknąć bicia. Drobny i kaleki, nadawał się na ofiarę. Nauczył się, jak unikać razów i jak kombinować. Z „bidulca” została mu też niechęć do wody. Gdy koledzy z domu dziecka biegli kąpać się w rzece, on stał z boku, więc wrzucali go podstępem. Zapierał się, darł palcami trawę, potem krztusił, machał rękami. Bał się, że w końcu go utopią.

Wierzył, że ktoś go znajdzie. Inni chłopcy wyjeżdżali, zjawiali się ich krewni. Ale jego nikt nie szukał.

Lgnął do opiekunek. Zaprzyjaźnił się z dwiema: Heleną Byczkowską i Wandą Cebrykow. Do tej drugiej mówił: „mamuś”. Miały dla niego czas, opowiadały mu bajki. Także o złotej rybce. Gdy zasypiał, szeptał życzenie. Ale znów: mijały miesiące, a nikt po niego się nie zgłaszał (z Wandą Cebrykow utrzymał kontakt do jej śmierci: przychodził, a ona pochylała nad nim siwą głowę i rugała za głupoty, których w jego życiu nie brakowało).

Nie nauczył się empatii i cierpliwości, nie nawiązywał głębokich więzi. – Emocjonalnie był jak skała – wspomina Bogusław Adamczyk, jego wieloletni opiekun. – Nie znał słów: litość, dobroć, wrażliwość. Miał swoje powiedzonka, jakby się przed światem zamykał: „A na co mnie to potrzebne”, „A co mnie to obchodzi”. W sierocińcach nauczył się, że opieka mu się należy, że państwo się nim zajmie. Gdy trzeba było zawalczyć o siebie, nie umiał.

Długo był po prostu Bronisławem Bezimiennym. Dopiero w 1962 r. stworzono mu tożsamość. W państwie socjalistycznym papiery musiały się zgadzać. Przyjęto, że urodził się 1 września 1939 r. w Zamościu (choć wszystko wskazywało, że był starszy). Wymyślono mu imiona rodziców (Natalia i Leopold). I nadano nazwisko: Pekosiński. To rozwinięcie skrótu PKOS (Polski Komitet Opieki Społecznej).

SYMBOL

Rok 1956. Gazety chwalą „akcję żniwną”: ma być wsparciem dla pegeerów. Ochotnicy (mniej czy bardziej przymusowi) spieszą, bo w państwowych gospodarstwach rolnych brakuje siły roboczej. Wychowankowie domu dziecka w Zamościu jadą aż pod Starogard. Kierownik Ksawery Drozd jest oddany nowemu systemowi; w jego placówce nastolatki należą do komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, studiują „Poemat pedagogiczny” Makarenki.

Pekosiński zostaje pomocnikiem kombajnisty. Po pierwszej wypłacie kupuje „Trylogię” Sienkiewicza, zegarek Pobieda i poznaje smak alkoholu. W pegeerze obiecują mu ożenek i mieszkanie, ale on ucieka. Wraca do Zamościa, zdaje maturę w liceum wieczorowym. Otoczeniu wydaje się, że jest już samodzielny. Ale on czuje, że grunt usuwa mu się spod stóp.

Jeszcze nie przypuszcza, że za kilka lat będzie o nim głośno i stanie się symbolem. A wszystko za sprawą uroczystości upamiętniających 20-lecie pacyfikacji Zamojszczyzny – właśnie w 1962 r. Pekosiński występuje w roli świadka i staje się bohaterem prasy, trafia do specjalnego wydania Polskiej Kroniki Filmowej.

Popularność nic nie zmienia w jego życiu. Dostaje mieszkanie od władz Zamościa, ale pustka czterech ścian wygania go do okolicznych barów. „Sprzedałem słuchaczom i widzom swoje życie za nic” – powie potem.

Wykonuje różne zawody. Jest magazynierem, pomocnikiem księgowego, pracuje w kaflarni i zakładach mięsnych. Nigdzie dłużej. Pije, nie przychodzi do pracy, mieszkanie zamienia w melinę. Ksawery Drozd, już sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR, wyrzuca mu, że „splamił honor Dziecka Zamojszczyzny”.

SZACHY I ŻYCIE

Jedyną rzeczą naprawdę ważną były szachy. Marzył, że zrobi karierę, że będzie grać z najlepszymi. „W szachach byłem sobą” – mawiał.

Grać nauczył się „z patrzenia”. Koncentrował się, szybko analizował i wygrywał. Logiczne i oparte na jasnych zasadach szachy były przeciwieństwem jego życia. Tu, w grze, wszystko zależało od niego. Miał pierwszą kategorię szachową, rzadko przegrywał. Ale gdy się zdarzyło, ze złości potrafił nie jeść. Bogusław Adamczyk: – To był analityczny umysł. Iloraz inteligencji bardzo wysoki, niesamowita pamięć. Gdyby umiał te zdolności wykorzystać, daleko by zaszedł. Ale widać nie umiał.

Gdy pod koniec lat 80., Adamczyk spotkał Pekosińskiego nie mógł uwierzyć: stał przed nim człowiek zniszczony. Szachowy król, który nie umiał jeść nożem i widelcem. Razem z kolegą Janem Podgórnym (zmarł w 2004 r.) zaczęli mu pomagać. Poszli do sądu, by odzyskać mieszkanie, w którym Pekosiński za butelkę wódki zameldował małżeństwo (miało się nim opiekować, ale szybko podzieliło mieszkanie tak, że on miał jedynie łóżko i szafkę; dostawał piwo i kromkę chleba ze smalcem na dzień).

Adamczyk: – Z Jankiem dzieliliśmy role, ja byłem jego matką, a Janek ojcem. Bronek się go trochę bał, bo znali się z „bidulca” i strasznie się tam tłukli. Najgorzej było z kąpaniem. Bronek za nic nie chciał wejść do wanny. Krzyczał, że mamy w sobie diabła i chcemy go utopić. Nie znosił się też strzyc, golić i obcinać paznokci. Parę lat przed śmiercią odpuściłem mu, bałem się, żeby zawału nie dostał, myłem go tylko co dwa tygodnie.

Gdy na początku lat 90. reżyser Grzegorz Królikiewicz kręcił film fabularny „Przypadek Pekosińskiego”, Adamczyk i Podgórny czuwali, aby się nie rozmyślił. Przyprowadzali na zdjęcia, ubierali, tonowali emocje, gdy się buntował. Adamczyk mówi, że dzięki filmowi Pekosiński złapał wiatr w żagle. Ale tylko na chwilę. Potem, swoim zwyczajem, mówił: „A na co mi to było potrzebne?”. W filmie Pekosiński nie jest już symbolem, lecz ofiarą swoich czasów.

***

Zmarł niedawno, tak jak żył, czyli samotnie. Trumnę odprowadziły na cmentarz cztery osoby.

Wcześniej, pod koniec, był miejskim cudakiem. Chodził bokiem, a raczej chybotał się, dostawiając nogę do nogi. Wsparty na lasce, zgarbiony. Z wiekiem jeszcze się skurczył. Codziennie szedł stałą trasą: z domu na Stare Miasto do baru „Asia”, gdzie jadał obiady. Może trzysta metrów. Trwało to wieczność; po drodze często odpoczywał, przysiadał na murku bożnicy. Przed przejściem dla pieszych zastygał. Czekał, aż ktoś go przeprowadzi. Choćby kwadrans.

Czy kogoś kochał? Adamczyk: – Podobała mu się pani Basia z ekipy filmowej. Ale wstydził się tego uczucia. 


Korzystałam z książki Romualda Karasia „Nazywam się Pekosiński”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2013