Kto nakarmi kota

„A po co my tu siedzim?” – pytały dzieci panią Łapińską. – „Nie wie pani, kiedy moja mama przyjdzie? A kiedy moja? Nie wie pani, kiedy nas wypuszczą?”.

01.04.2013

Czyta się kilka minut

Dzieci z Zamojszczyzny uratowane przez Józefa Wójcika i umieszczone w schronisku w Warszawie przy ul. Okopowej 59.  / Fotografia pochodzi z książki „Sonderlaboratorium SS. Zamojszczyzna” Agnieszki Jaczyńskiej / IPN LUB
Dzieci z Zamojszczyzny uratowane przez Józefa Wójcika i umieszczone w schronisku w Warszawie przy ul. Okopowej 59. / Fotografia pochodzi z książki „Sonderlaboratorium SS. Zamojszczyzna” Agnieszki Jaczyńskiej / IPN LUB

Wstawajcie! – matka zrzuciła kołdrę. – Sukienkę jedna na drugą zakładać. Sweter jeszcze. Majtki jedne, drugie. Skarpety. Nie wiadomo, czy tam palić będą.

Zosia usiadła i płacze: – Po coście mnie zbudzili, to noc jeszcze. Ja najlepiej spać pójdę.

Marysia najbardziej żałowała kota i królika. Nie lalki, nie ciepłego łóżka, nie domu. Mama z tatą już wychodzili, a ona całowała kota i płakała. Martwiła się: czy nie będzie głodny? Dostał wszystko, co zostało w domu: mięso, zupę, smażone jajka.

Mieli 15 minut na wyjście. Mama jeszcze wróciła po poduszkę.

Tata niósł poduszkę i prowadził za rękę Marysię. Mama niosła jedzenie i prowadziła Zosię. Marysia miała 8 lat, Zosia 6 lat. Jedna chciała jeść, druga siku. Padał deszcz. Zimno. Tego ranka, 9 grudnia 1942 r., szło tak na samym Majdanie (przedmieściu Zamościa) 59 dzieci z rodzicami. Od 28 listopada do 23 czerwca 1943 r. na całej Zamojszczyźnie – 30 tysięcy dzieci.

– Wieczorem wypuść dzieci! Ja tu będę. Druty podniesiesz! – krzyknął stryjek, gdy mijali bramę obozu w Zamościu. Stryjek mieszkał niedaleko, w Zamościu, którego Niemcy nie wysiedlali. Wysiedlali przedmieścia miasta – i 297 wsi z terenu Zamojszczyzny.

Z rozkazu Odila Globocnika, dowódcy SS i policji w dystrykcie lubelskim, z 22 listopada 1942 r.: „Do SS-Obersturmbannführera Krumeya. Ze sztabu roboczego SS otrzyma Pan terminy i wykaz wsi, w których i kiedy nastąpi wysiedlanie. W wykonaniu zadania pomoże Panu 500 policjantów. Wsie przeznaczone do osiedlania [przez sprowadzoną ludność niemiecką – red.] należy całkowicie opróżnić”.


SELEKCJA

Obóz przesiedleńczy w Zamościu (po niemiecku: UWZ Lager): 16 baraków, średnio 2–2,5 tys. więźniów, choć bywało 12 tysięcy.

– Ale fajne Niemki z was będą – Niemiec poklepał dziewczynki po głowie. Zagnali wszystkich na selekcję. Siostry w beżowych paltkach i wełnianych czapkach-pilotkach pod kolor płaszczyków wyróżniały się z tłumu.

Wielki barak. Tłok, hałas, płacz. Odrywanie dzieci od matek. Niektóre miały po 2-3 lata. Były i niemowlęta. Dziecko w beciku z koronką ssało pierś. Niemiec kazał je oddać, matka nie chciała. Wyrwał. Upadła. Dziecko płakało. Matka Marysi powtarzała potem: – Ciekawe, czy to dziecko na „ósemce” długo było, czy mu dali jaki zastrzyk i umarło.

Nie wiedzieli, kto do czego przeznaczony. To okazywało się później. Że ci z „dwunastki” (dwunastego baraku) pójdą do Auschwitz. Z „szóstki”, „trzynastki” i „czternastki” do Niemiec na roboty. Z „siódemki” na zniemczenie. Z „dziewiątki” na dalszą tułaczkę.

– Rodzice tam, dzieci tam – pokazał esesman.

– Jak będą wyprowadzać, jedna do mnie, druga do mamy – zdążył zarządzić tata. Gdy Niemiec poprowadził dorosłych, prześlizgnęły się do rodziców. Schowali je pod palta. Tata Marysię, mama Zosię. Wyszli w tłumie. Przed barakiem leżały tobołki wysiedleńców. Mama podniosła najbliższy: – Przytulcie się do kupy. Przyjdę po was, puszczę pod drutami do stryjka.

Zaprowadzili ją do „czternastki”. Jeszcze nie wiedziała, że pojedzie z mężem do Berlina.

– Siku mnie się chce! – wołała Zosia. – Nie krzycz! Mnie też. – Ja już sikam. – Ja też.

Ile czasu była pod tobołkami? – pytam Marysię, starszą o 70 lat.

– Z sześć, osiem godzin. No niech pani leży tak w grudniu. Na brudzie. Bez jedzenia i picia. Słyszym: tupu tupu. Może mama? Mama. Ale z Niemcem.

Esesman zapamiętał dwie jednakowo ubrane dziewczynki. Znalazł matkę. Ludzie z baraku mówili: – Idź, pokaż, gdzie schowałaś dzieci, bo was zastrzelą albo i my zginiemy.

– Zaprowadź, skąd wzięłaś – rozkazał Niemiec. I Regina Marciniewicz zaprowadziła córki do baraku ogólnego.

– Jak mamę wziął za kołnierz, jak walnął o drzwi. I kolbą ją. Wywróciła się. Myśmy zaczęły tupać, piszczeć. Jeszcze żeśmy się posikały.

Z telegramu SS-Hauptsturmführera Güntera do SS-Obersturmbannführera Krumeya, rok 1942: „Podaje się do wiadomości, że w Ministerstwie Komunikacji Rzeszy złożono zapotrzebowanie, w wyniku którego będą stawiane do dyspozycji od 2 listopada br. tygodniowo dwa pociągi transportowe z Zamościa do Berlina (po 1000 Polaków) i trzy pociągi tygodniowo z Zamościa do Auschwitz (po 1000 Polaków). Proszę przeto tak pokierować pracami, aby akcja mogła zgodnie z programem rozpocząć się z początkiem listopada”.


„DZIEWIĄTKA”

Przydzielono je do baraku dziewiątego, razem z babcią i dziadkiem. Do baraku pełnego dzieci i starszych. Dzieci oddawano pod opiekę starszym, często niedołężnym. Zdrowi dorośli – ci, którzy nie trafili do Auschwitz – mieli się przydać w niemieckich fabrykach. O ich dzieci, bezużyteczne dla Niemiec, nie było powodów dbać. Tłoczyły się więc ze starcami w barakach bez prycz. Chodzenie do rodziców było zabronione. Nie rozumiały, dlaczego.

– A po co my tu siedzim? – pytały dzieci panią Łapińską, babcię Marysi. – Nie wie pani, kiedy moja mama przyjdzie? A kiedy moja? Nie wie pani, kiedy nas wypuszczą?

– Chcę do mamy! – wołała Zosia, za Zosią kolejne, aż cały barak wołał: – Do mamy!

– Cicho, może jutro pójdziem. A jak cię zastrzelą? – A niech strzelają! A czego mama do mnie nie przychodzi? Chcę herbaty z sokiem malinowym!

Nie było rady. Marysia wzięła młodszą siostrę za rękę i pomaszerowały do „czternastki”. Nie zaszły daleko. Dopadł je komendant obozu, zawodowy bokser Artur Schutz, zwany „NE” („Ne, ne będziesz już więcej uciekał”). Mówiono, że nie zasnął, jak kogoś nie skatował.

– A wy gdzie? – Do mamy! – Schutz nie pozwolił, ale nie zbił. Nie zawsze był tak łaskawy. W relacji wysiedlonego ze Skierbieszowa lekarza Zygmunta Węcławika jest podobna historia i podobna wyprawa jakiegoś rodzeństwa do rodziców. Kończy się inaczej: „Bił głową o głowę, bił tak długo, aż serca dziecięce przestały bić”.

W baraku ludzie różnie gadali: – Może mężczyzn na roboty zabiorą? A starych do Oświęcimia? Może dzieci nie będą palić?

Marysia się martwiła: – Babciu, nie wiesz, czy kotu dał ktoś jeść? – Dał, dał. Jak nas wysiedlali, to tam już folksdojcze jechali z Powiatowej.

Z pisma Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, 4 października 1942 r.: „Zgodnie z powyższym należałoby więc jeszcze w tym roku, poza przewidzianymi 10 000 Niemców (Volksdeutsche) osiedlić w dystrykcie lubelskim ponadto 17 000 Słoweńców i Lotaryńczyków [tj. Niemców z tych regionów]”.


POCIĄG

W nocy Niemcy podstawili ciężarówki. Zawieźli na stację. Maria: – Jechaliśmy bydlęcym, dwie doby. Mówiłam: – Babciu, ja już nie mogę, tak mnie piecze, majtki mam mokre. – Odwróć dziecko na drugie stronę. Ludzie na postojach pomagali, narażali się. Spuszczało się sznurki z okienek i zawiązywali kawałek chleba i garnuszek z piciem. Jak ktoś umarł, Niemcy wyrzucali na taczkę. Potem z taczki wysypywali i taka kupa ludzi leżała na rampie. Widziałam, bo podnosili jedni drugich do okienka. Mówili: – Patrz, ile dzieci, jak kartofle leżą.

Pociąg Marysi i Zosi jechał do Sobolewa, 89 km od Warszawy. Niektóre jechały dalej, do Rzeszy. Na początku stycznia 1943 r. pociągi z dziećmi przejeżdżały przez Warszawę. Na Dworcu Wschodnim warszawiacy nocą kupowali dzieci od niemieckich konwojentów. Bywało, że Niemcy sami proponowali dzieci na sprzedaż. W Życzynie podobno sprzedali wagon dzieci za 500 marek; w środku było 80 dzieci, żyło 34.

Marysia z Zosią wysiadły na dworcu ­w Sobolewie, prawdopodobnie 20 grudnia 1942 r. Razem z siostrami: 972 osoby (dzieci, kobiety, starcy). To był trzeci transport, który trafił do powiatu garwolińskiego.

– Babciu, nas już przywieźli, a kiedy przywiozą mamę z tatem? – pytały.

Z Sobolewa furmanki zawiozły wysiedleńców do Maciejowic, Stoczka Łukowskiego, Łaskarzewa i Żelechowa. Dziewczynki pojechały do Żelechowa. Miasteczko, przed wojną liczące 10 tys. mieszkańców, a po wywiezieniu Żydów z tutejszego getta na śmierć już mniej niż 4 tysiące, przyjęło tysiąc wysiedleńców. Jeszcze dziś, z rynkiem wybrukowanym kocimi łbami, wygląda tak, jakby przed chwilą wyjechało stąd 5 tys. żydowskich żelechowian.

Część przybyłych zamieszkała w pożydowskich chałupach. Część w dwóch szkołach, drewnianej i murowanej. Drewniana miała białą elewację, zielone drzwi i zielone okienne ramy. Zrujnowana, stoi w Żelechowie do dziś. W niej zamieszkały Marysia z Zosią.


ZOFIA Z DŁUGIEJ

Skórki od chleba nosiły jak bransoletki. Biegały do pobliskiego budynku, podobno niemieckiej stołówki. Wyrzucali z niej odpadki dla świń. Zanim skórki namokły, wybierały z beczki, nawijały na ręce i jadły.

Kuchnia polowa przyjeżdżała raz dziennie. Dawali zupę i chleb z marmoladą. Maria nie wie, co było w zupie. Brukiew? Soczewica? – Czy to niedogotowane było, czy to z nerwów i żalu, ale brzuchy bolały. Ale było tak, że szedł ktoś starszy, a ktoś się odzywa: o Jezu, ale ty srasz po mnie! A z siku i brudu to korytarz się ślizgał.

Z murowanej szkoły przybiegał Leon z sze­ścioletnią Zuzią: – Pani Łapińska, niech pani powie coś Zuźce, tam stare babki krzyczą, że ona się drze i sika. Ale Zuzia nie dawała się uspokoić: – Gdzie mama? Chcę soku! Chcę pierogów! I sikała w majtki. Gdy kilka tygodni wcześniej rodziców Zuzi wywozili z Zamościa do Auschwitz, jej ojciec wołał do dziadka Marysi: – Panie Łapiński, niech pan patrzy na moje dzieci, my już nie wrócim. Zostańcie z Bogiem.

W Żelechowie Komitet Opiekuńczy robił, co mógł: dożywianie, zbiórki żywności, ubrań. Działacz Komitetu raportował: „Od 1 do 12 stycznia 1943 w Żelechowie uzyskano: żyta 1227 klg., prosa 18 klg., mąki żytniej 159 klg., kartofli 300 klg., (...), gotówką 5133 zł”. Siostry prowadziły ochronkę dla dzieci. Podobno zamożniejsi żelechowianie opodatkowali się na rzecz wysiedleńców. A dzieci i tak bywały głodne.

Siadały przed szkołą: – Proszę pani, pani mnie weźmie. Ja nie mam taty ani mamy. Przed Marysią zatrzymała się niewysoka kobieta. – Córciu, ja nie wiem. Przyszła następnego dnia. Zabrała Marysię. Nazywała się Zofia Zielińska. Mieszkała na Długiej.

Maria: – Na początku się cieszyłam, bo się najadłam. Aż mnie brzuch bolał. Jej matka była chora. Co zjadła, to się z niej lało. Prać po niej musiałam. I spać z nią. Nogi sobie o mnie grzała. Powiedziałam: – Nie będę z tobą babciu spała. A ona: – To jazda do obozu!

– Wszarz! Wszarz! – wołały dzieci. A przecież już wszy nie miała. Zofia Zielińska ją ostrzygła. Krzywo, bo nożyczkami. Wstydziła się potem wychodzić. Zofia mówiła: – Jak twoja mama i tata nie wrócą, to będziesz moja. – Ja pani nie lubię za to! Ja nie chcę być pani własnością! Mają wrócić! – A czego? Źle ci tu?

Wiosną 1943 r. stryjek Marciniewicz jechał szlakiem wysiedlonych i szukał bratanic. W Mordach, Siedlcach, Łaskarzewie, Żelechowie. Marysia szła po wodę. Rzuciła wiadro. Poszli razem siedem kilometrów do Zadybia do Zosi – siostrę Marysi przygarnął gospodarz z podżelechowskiej wsi. Zosia brudna, obdarta, ogolona z wielką dziurą w swetrze zawiązała derkę, na której spała: – Stryjku, już lecę, biorę to, co mam i jadę do domu. A gdzie tata, czemu nie przyszedł? A gdzie ten Berlin? Pojedziem czy pójdziem do Berlina?

Stryjek nie mógł zabrać dziewczynek, ale przywiózł adres rodziców. Marysia napisała list. – Napisałam: Tęsknię za wami. Nie chcę tu być. Chcę do domu. Martwię się bardzo, czy nasz królik z kotkiem żyją.

Poprosiła Zofię Zielińską o wysłanie. Zofia nie wysłała. Ale uszyła Marysi granatową sukienkę z kołnierzykiem i zapisała do szkoły.


KASZTAN

Kolejna zima w Żelechowie. Stopa rosła. W za krótkim palcie można chodzić, ale w butach? Marysia rozcięła je i przewiązała sznurkiem. Jak już całkiem nie dało się, owinęła nogi szalikiem, folią, znów sznurkiem. Szalik był zielony, wełniany. Nie pomógł, odmroziła nogi. Najgorzej bolały w cieple. Raz prawie zamarzła: – Przyjechał samochód, taki z plandeką. Dawali po kawałku chleba dla wysiedlonych. Stanęłam w kolejce. Nie wiem, czy zasłabłam. Ciepło mnie się zrobiło. – Ludzie, patrzcie, dziecko leży na ulicy. Ktoś mnie przyniósł do domu.

Chciała iść do Pierwszej Komunii. Ale nie miała sukienki. Poszła do księdza zapytać, czy może iść w zwykłej. Pozwolił. Dał kartkę z modlitwą. Klękała przed każdą figurą i się modliła, żeby rodzice wrócili. A biała sukienka się w końcu znalazła. Trzeba było tylko odpruć zakładki. Sama obcięła sobie włosy, grzywka trochę krzywo wyszła. Uplotła wianek z jaśminu.

– Kiedyś się chodziło na czczo do Komunii. Matki przynosiły dzieciom kawę w termosie. Przy kościele stały stoły. Były kanapki. Mnie nikt nie zaprosił. I zemdlałam pod kasztanem. I z głodu, i z żalu. Pamiętam, jak siedziałam, dawali mi wodę. Wzięłam ten obrazek pod pachę i poszłam. Zielińska już wtedy nie żyła.

Fotograf powiedział, że ma się uśmiechnąć. Bo jak będzie smutna, matka się zapłacze. Skrzywiła się. – Teraz co innego – ucieszył się. – A pieniądze masz? – Mam! – Dwie marki od rodziców trzymała w pudełeczku po różańcu. Chciała im wysłać komunijne zdjęcie. Ludzie potem kręcili głowami: – I on wziął od ciebie?! Byś se jakąś bułczynę kupiła!

Po kilku miesiącach od śmierci Zofii umarła także jej matka. Marysia została sama. – Sama paliłam w kuchni, na obiady chodziłam do ochronki u sióstr. Przez korytarz, w tym samym domu, mieszkali sąsiedzi Zadybscy, czasem dawali mi chleb.

– Marysiu, masz wodę? – Tak, przyniosłam sobie. Nie chodziłam tam. Rzadko. Jej ojciec mówił: – Dałaś jej chleba, a my będziem mieli na rano? Ja wtedy nie miałam strachu żadnego, tylko chciałam do mamy do Zamościa. I nie wiadomo było, czy ten kot żyje, czy go kto nie zabił.

Regina Marciniewicz przyjechała po córki do Żelechowa 17 marca 1944 r. – Szłam ulicą. Sobie myślę: ale podobna do mojej mamy. A mama: – Marysiu!

– Proszę pani, dzisiejsze dzieci i młodzież to są słabe. Dzisiaj by tego nie przeżyły. 


Dziękuję panu dr. Jarosławowi Pałce za pomoc w przygotowaniu reportażu.


Korzystałam z książek: Beata Kozaczyńska „Ocalone z transportów Dzieci Zamojszczyzny” (2011); Henryk Kajtel „Hitlerowski obóz przesiedleńczy w Zamościu – UWZ Lager Zamość” (2003); Jerzy Ślaski „Polska Walcząca” (1986). Fragmenty niemieckich dokumentów z książki „Zamojszczyzna – Sonderlaboratorium SS” (1977).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013