Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Marzec na południe od polskich granic co roku upływa pod znakiem rozpamiętywania dawnych wydarzeń. 14 marca to rocznica powstania w 1939 r. pierwszego słowackiego państwa - co prawda z woli III Rzeszy, ale własnego. Dzień później przypada jedno z największych świąt Węgrów: wspomnienie wybuchu antyhabsburskiego powstania w 1848 r. Obie rocznice stają się pretekstem do demonstracji organizowanych przez tych, których historia wciąż porusza, choć ich poglądy różnią się od większości społeczeństwa.
W tym roku w Bratysławie zgromadziło się 300 nacjonalistów i neonazistów. Obyło się bez ekscesów - policja jest już na takie wydarzenia przygotowana, stróżów prawa było więcej niż manifestantów i zastosowano zasadę "zero tolerancji". Gdy Marian Kotleba, przywódca zdelegalizowanej formacji Wspólnota Słowacka, pozdrowił zebranych faszystowskim zawołaniem z czasów państwa ks. Josefa Tisy "Na stráž!", od razu został powalony na ziemię przez policjantów i zatrzymany.
W Budapeszcie natomiast przypomnieli o sobie przedstawiciele paramilitarnej Straży Węgierskiej, w sile tysiąca osób. Razem z nimi demonstrowała skrajnie prawicowa, pozaparlamentarna partia Jobbik (jej nazwę można przetłumaczyć jako "Bardziej Prawy", zarówno w znaczeniu kierunku, jak i cech charakteru). Mówiono o "Węgrzech dla Węgrów" i wrogach narodu, którymi są socjalistyczny rząd, mniejszość romska i "izraelscy kolonizatorzy". Było spokojnie - głównie dlatego, że policja, podobnie jak słowacka, jest zahartowana w starciach z ekstremistami, a dzień wcześniej zarekwirowała im butelki zapalające oraz zatrzymała najbardziej znanych aktywistów.
***
Poza datą, słowackie i węgierskie wydarzenia coś łączy: są symptomem zjawiska, jakim jest wykorzystywanie pamięci narodowej dla celów politycznych przez środowiska ekstremistyczne. Inna jest za to ich skala, poparcie społeczne i perspektywy.
Na Słowacji ocena państwa ks. Tisy jest wciąż niejednoznaczna i taka pewnie pozostanie. Z jednej strony pierwsze państwo w dziejach, z drugiej - zhańbione udziałem w Holokauście (żydowskich obywateli Słowacji wywożono do obozów, a ich majątek przejęło państwo). - Dyskusja o państwie Tisy trwa od 1989 r., choć w różnym natężeniu - mówi publicysta Marián Leško z rozmowie z "Tygodnikiem". - Był to ważny temat w 1993 r., gdy rozpadła się Czechosłowacja. Potem, gdy do rządu weszła nacjonalistyczna partia SNS, która o Tisie mówiła pozytywnie. Kiedy w 1998 r. do władzy doszedł Mikuláš Dzurinda, ustabilizował kraj i stało się oczywiste, że świętem państwowym jest rocznica wybuchu Słowackiego Powstania Narodowego w 1944 r., a nie 14 marca. Dziś temat czasem powraca, ale raczej nie w głównym nurcie debaty, gdzie panuje zgodność, że reżim Tisy jest nie do przyjęcia.
O co toczy się spór, widać było także w ostatnich dniach, gdy wśród historyków i polityków znów pojawiały się różne opinie na temat Tisy i jego państwa. "Marcowe pytanie" brzmi: czy potępiać całe państwo, czy też miało one dobre strony (np. konsolidacja narodu, względny dobrobyt). Rzecz jasna, nie da się usprawiedliwić wydania żydowskich współobywateli na śmierć, ale historycy się spierają: czy odpowiedzialność ponoszą Słowacy i przedwojenny jeszcze antysemityzm, czy Hitler?
Faktem jest jednak, że dla gorących zwolenników ks. Tisy w polityce nie ma już miejsca. Nawet SNS zachowuje dystans i ostro krytykuje Wspólnotę Słowacką. - To była dla SNS konkurencja, bali się, że stracą głosy ludzi o skrajnie prawicowych poglądach. Teraz Wspólnota jest zdelegalizowana i nie jest już partią, ale grupą młodych ludzi, którzy czasem nie wiedzą, dlaczego demonstrują - mówi Leško.
***
O ile zwolennicy ks. Tisy czy neonaziści są więc zepchnięci na margines, to na Węgrzech ekstremistyczna partia Jobbik zyskuje na popularności. - Wśród Węgrów nie ma akceptacji dla tego typu ugrupowań i nie można mówić o masowym poparciu, ale Jobbik zbliża się do granicy 5 proc., a jej przekroczenie może umożliwić mu wejście do parlamentu w wyborach za rok - mówi Mariusz Bocian, politolog z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie. - Część węgierskich komentatorów wiąże Jobbik z opozycyjną prawicową partią Fidesz, ale Fidesz zaczął się już odcinać od związków i kontaktów z ekstremistami.
Choć więc większość Węgrów zachowuje wobec nacjonalistów dystans, to spojrzenie na przeszłość jest bardziej zgodne i nie rodzi takich podziałów jak na Słowacji. Na Węgrzech wciąż silne są resentymenty, zrodzone z poczucia krzywdy wyrządzonej po I wojnie światowej i traktacie pokojowym w Trianon w 1920 r. Poza granicami kraju żyją ponad dwa miliony Węgrów (z tego pół miliona na Słowacji). - Na tym opiera się popularność skrajnych ugrupowań, ale zaczęły one rosnąć w siłę, gdy trzy lata temu wyszło na jaw, że premier Ferenc Gyurcsány okłamywał społeczeństwo co do sytuacji gospodarczej - mówi Bocian.
Jesienią 2006 r. w Budapeszcie wybuchły zamieszki, a na czele tłumu, który na kilka godzin zajął wtedy budynek telewizji, stał László Toroczkai, szef ekstremistycznej organizacji "64 żupy". Nazwa nawiązuje do podziału Węgier na 64 żupy, czyli województwa, sprzed I wojny światowej, zanim w Trianon okrojono drastycznie Królestwo Węgier.
Ale nie tylko ekstremiści sięgają do narodowych traum. Nie stronił od tego Fidesz, gdy był u władzy. Temat "Wielkich Węgier" będzie się zapewne pojawiać, im bliżej będzie wyborów parlamentarnych. Szeregi ekstremistów mogą zasilać też ludzie młodzi, sfrustrowani skutkami pogarszającej się sytuacji gospodarczej na Węgrzech.
To jednak prawidłowość we wszystkich miejscach świata: im gorzej się żyje, tym większą pożywkę znajdują rozmaite ekstremizmy. Zwykle potrzebują one mitu - na Słowacji jest nim dostatnie państwo dobrotliwego ks. Tisy, a na Węgrzech wspomnienie minionej potęgi.