Stąd do wieczności

No i przejechałeś 20 tysięcy kilometrów pod wielkim niebem świata. Ludy obce widziałeś. Gościli cię, mięsa dzikich i oswojonych zwierząt podawali.

09.08.2015

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara /
Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara /

Przez stepy i pustynie podróżowałeś, śpiąc na piachu wśród skorpionów i węży. Szamańskie totemy okrążałeś po trzykroć, zgodnie ze słonecznym kierunkiem, by przychylność duchów sobie zapewnić u wejścia do dolin, na wysokich przełęczach, u źródeł strumieni. Ofiary zostawiałeś wśród kamieni, żeby drogi nie zgubić, rwące rzeki pokonać, czegoś sobie nie urwać i żeby paliwa w baku i kanistrach nie zabrakło. I duchy okazały się łaskawe. Widać w swojej przedwieczności nie takie rzeczy oglądały. Bo i zaginione plemiona i religie wymarłe i konne armie ciągnące od oceanu do oceanu. Armie pancerne zresztą też. Więc co im takie pojedyncze autko na polskich blachach. No ale składałeś jednak u wylotów dolin, na przełęczach pod błękitnymi szarfami, wśród zwierzęcych czaszek, pod wielkim niebem świata.

Świątynie widziałeś starodawne o złocistych dachach i ścianach malowanych w kolory nieboskłonu, ognia i urodzajnej ziemi. I kapłanów w czerwonych szatach mówiących po rosyjsku, i brodatych wyznawców Proroka, i rozmawiałeś z nimi w języku Puszkina, Zoszczenki i Trockiego. Ale w stepach i na pustyni była tylko cisza i sępy, których cienie sunęły po piaszczystej, płaskiej ziemi. Zapewne czekały aż na twoją śmierć, bo to było ich główne zajęcie od setek tysięcy lat: czekanie, aż coś w dole umrze. Zazwyczaj się doczekiwały. Śpiąc na piachu wiedziałeś, że gdzieś tam pod spodem leżą warstwy kości niemal od stworzenia świata. Rano podjeżdżał konny i mówił w nieznanym języku z rodziny ałtajskich. Lecz poza tym była cisza, w której przepadał nawet pomruk trzylitrowego diesla. Można było pojechać trawiastą równiną sto kilometrów w prawo albo w lewo, by znaleźć miejsce na nocleg. Kompas w aucie zawsze pomagał odnaleźć kierunek. W oddali można było dostrzec stada wielbłądów. Góry na horyzoncie powtarzały kształt ich garbów.

Widziałeś czarne piaski, czerwone, szare jak brudna sól, widziałeś skały szmaragdowe za dnia, a pod wieczór lśniące jak węgiel. I powietrze widziałeś, które niczym szkło powiększające przybliżało dalekie krajobrazy. Wydawało się, że można dotknąć ręką gór, słonych jezior, skalnych grzebieni, ale mijały godziny, zanim się do nich zbliżyłeś naprawdę. Żeby rozpalić ogień o zmierzchu, zagotować wodę, zjeść po długim dniu. Przy samej ziemi, w kucki, w dymie z bydlęcego gówna. Naprzeciw czerwieniejącego horyzontu, z granatowym mrokiem za plecami. A potem w ciemności, która niewiele albo wcale nie zmieniła się od czasów stworzenia. Bo przecież po to tam pojechałeś: żeby przypomnieć sobie rzeczy, których nie możesz pamiętać.

Ech, proszę mi darować tą pretensjonalna drugą osobę liczby pojedynczej. Po prostu wróciłem do kraju i niejako do sobie właściwej postaci. Dlatego z tamtym „sobą” czuję niejakie oddzielenie. Bo jak człowiek powraca, powiedzmy, z wieczności na łono ojczyzny, to musi doświadczać czegoś na kształt rozdwojenia jaźni. No więc, żeby odzyskać równowagę, przemawiam do siebie samego w ten nieco zbyt wyrafinowany sposób. Że niby mi się śniło albo i komu innemu.

A w ogóle to gdzieś wyjeżdżałeś? Chyba do jakiejś dziury czasoprzestrzennej, bo mimo kilometrów i miesięcy tutaj nic się nie zmieniło. Wieczne dzisiaj trwa w najlepsze: ruiny, zgliszcza, zapaść, gorzej niż przed dwiema wojnami, zagłada narodu, lud cierpi, hierarchia ekskomunikuje w trosce o tradycyjną rozrodczość, a tobie się wieczności zachciewa…
W każdym razie, żeby na dobre powrócić, włączyłem swoje ulubione radio. Leciała parogodzinna transmisja z uroczystości wymiany prezydentów. Duchowny komentator z przejęciem, niczym na meczu z Rosją albo Niemcami, opowiadał, co widać, minuta po minucie. Z drugiej strony trochę to przypominało relację z koronacji czy intronizacji.

Dużo było o władcach, o królach, pałacach, insygniach, godnościach, honorze, duchowej odnowie i że w ogóle nareszcie zwycięstwo. W tle tłum wiwatował, jakbyśmy właśnie dołożyli Ruskim. Szczerze mówiąc, ucieszyłem się, że wróciłem, że zdążyłem. A i rozdwojenie zaczęło mi mijać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2015