Solidarność jako wstyd

Michał Zadara: Z drobnymi wyjątkami wszyscy zgodzili się, że nie będą wracać do idei solidarności - nie będą solidarni. To słowo dzisiaj stało się elementem nowomowy. Rozmawiał Grzegorz Jankowicz.

24.08.2010

Czyta się kilka minut

Grzegorz Jankowicz: Dorastałeś za granicą, w innym środowisku intelektualnym i artystycznym. Jak docierała do Ciebie wiedza o Solidarności?

Michał Zadara: W ostatniej klasie liceum miałem zajęcia z historii politycznej drugiej połowy XX wieku, z naciskiem na zimną wojnę i jej koniec. Potem na studiach politologicznych interesowała mnie - oprócz filozofii politycznej, która była głównym tematem moich studiów - Europa Wschodnia i Polska. Opowieść o Solidarności została nieźle przyswojona przez zachodnich historyków i teoretyków polityki, choć oczywiście była umieszczana w trochę innym kontekście - politycznym, nie religijnym czy eschatologicznym. Poza tym jednak spędzałem dużo czasu w Polsce, na wakacjach i podczas świąt, więc nie byłem tak strasznie odizolowany od tutejszych wydarzeń.

Na czym polegała różnica perspektyw?

Moje myślenie o Solidarności jest bardziej lewackie. Spoglądałem zawsze na ten ruch jako na historię robotniczą. Pewna grupa robotników i lewackich intelektualistów pokonała lewicową dyktaturę. To była kolejna odsłona rewolucji, kolejny etap w dziejach emancypacji człowieka. Tak wówczas myślałem. Dziś wiadomo, że zmiany po 1989 r. nie służyły emancypacji klasy robotniczej.

Czułeś wtedy powiew nowej energii?

W 1989 r. byłem już w wieku, w którym zaczyna się myśleć o świecie jako zjawisku politycznym. Mieszkałem w RFN, a moim pierwszym świadomym doświadczeniem polityczności świata był upadek muru berlińskiego. To wydarzenie wywołało euforię w Niemczech - w powietrzu wisiała atmosfera triumfu i postępu. Wierzono w człowieka. Świat poszedł naprzód, a ludzie po rozum do głowy. Taka atmosfera wpływa na młodego człowieka, budzi nadzieję, że pozytywna zmiana jest możliwa - otwierają się nowe możliwości, znikają granice państw, jest więcej swobody. Kolejnym rozdziałem tej emancypacyjnej opowieści była dla mnie Unia Europejska, która na początku lat 90. zaczęła swój polityczny byt już na poważnie. W 1994 r. do UE weszła Austria, w której mieszkałem. Miałem poczucie, że świat się polepsza, i że wkrótce uda się zaprowadzić pokój i dobrobyt na całej ziemi. Nie wyobrażałem sobie, żeby za kilka lat mógł jeszcze istnieć nacjonalizm, czy w ogóle jakakolwiek narodowa prawica - idee narodowe przecież się skompromitowały. Naprawdę myślałem, że w pozimnowojennym świecie wszyscy już będą rozumieć, że najważniejsze są prawa człowieka i ekologia, i że ogólnie ten 1989 r. to właściwie zwycięstwo hipisów. Byłem przekonany, że panowie w szarych garniturach przegrali i zrozumieli, że przegrali. Okazało się, niestety, że oni właśnie się szykowali do przejęcia totalnej władzy nad planetą, mając w głębokiej pogardzie prawa człowieka i ekologię. Czego obecnie boleśnie doświadcza i społeczność pelikanów w Zatoce Meksykańskiej, i społeczność meksykańskich robotnic, pracująca niedaleko.

Kiedy wróciłeś do historii "S"?

Dużo później. Kiedy kończyłem studia reżyserskie i zaczynałem robić spektakle w Gdańsku. Zadawałem sobie pytanie, o co chodzi we współczesnej Polsce. Solidarność to opowieść o emancypacji, to raj utracony z dzisiejszej mitologii narodowej - i była kluczowym elementem refleksji o Polsce, o tym, czym jest Polska i o co w niej chodzi.

Jak wygląda sprawa reprezentacji artystycznej Solidarności?

To temat raczej zaniedbany. Ludowy charakter ruchu został szybko wyparty przez oficjalność, która dobiła go także w sensie estetycznym. Wydaje nam się dziś, że "Człowiek z żelaza" wyczerpał temat, co jest oczywiście smutne, bo temat nie jest wyczerpany. Wystarczy przyjrzeć się innym zjawiskom emancypacyjnym. O Martinie Lutherze Kingu nieustannie powstają wiersze, powieści, piosenki, pojawia się na muralach etc. Dlaczego? Bo jest potrzebny do dzisiejszych walk. Oczywiście Solidarność także jest potrzebna do dzisiejszych walk - ale to właśnie ten moment wstydu, bo to, co było w niej najpotężniejsze, czyli wspólnotowość, tendencje anarchizujące, walka o prawa człowieka - nie jest dla ludzi, którzy dziś są w elicie politycznej, a którzy wtedy walczyli z systemem. Te tematy są dla nich wstydliwe.

Narracja solidarnościowa, która powstała w Polsce, sprawia wrażenie złożonej. Różne środowiska przyznają się do tej schedy. Ale w rzeczywistości różnice ograniczają się do bieżącej polityki. Opowieść jest jedna.

I z drobnymi wyjątkami wszyscy zgodzili się, że nie będą wracać do idei solidarności - nie będą solidarni. To słowo stało się elementem nowomowy, w sensie takim, że poprzez działania polityczne straciło swój pierwotny sens. Np. kim są "Solidarni 2010"? Ludźmi zajmującymi się własnym bólem i własnymi emocjami. Bo z kim oni się solidaryzują? Zupełnie straciliśmy oryginalne znaczenie słowa: "solidarność" znaczy, że ja ryzykuję coś albo poświęcam, żebyś ty miał lepiej. I jeśli ty w przyszłości zaryzykujesz coś dla innego, to wszystkim będzie lepiej. W takim użyciu to słowo stało się hasłem: chodziło o strajk solidarnościowy - stoczniowcy strajkowali nie dla siebie, ale dla tramwajarek i innych strajkujących zakładów, ryzykując wywalczone już zdobycze. Solidarność jest poświęceniem dla innych. I w tym sensie hasło "Solidarni 2010" powinno znaczyć, że Solidarni wspierają uciskanych timorczyków albo kasjerki w hipermarketach, albo torturowanych przez CIA więźniów, albo Romów deportowanych z Francji, bo nie mają odpowiednich papierów. Nie robią tego, ale posługują się etykietą Solidarności.

Dlaczego tak się dzieje?

Ponieważ, jak już mówiłem, najsilniejsze idee Solidarności - że się nie używa przemocy i że się walczy o coś nie dla siebie, ale dla innych - są dla obecnych elit politycznych powodem do wstydu, bo są to ideały lewackie albo nawet hipisowskie. Nikt z szefów dwóch dużych partii przecież nie powie, że w związku z tym, że jest człowiekiem Solidarności, będzie się solidaryzował z Tybetańczykami, pluje na inwestycje z Chin, a Polacy jako naród solidarnie powinni odmawiać chińskich inwestycji. Albo że dany koncern naftowy akurat zabija całe życie w Zatoce Meksykańskiej i ma na sumieniu życie jedenastu pracowników platformy wiertniczej, więc jako człowiek solidarny nie będzie kupował benzyny u tego producenta. Bycie człowiekiem Solidarności w Polsce dzisiaj znaczy, że się nie jest solidarnym, tylko prawicowym. I to jest smutne - jeśli nie dla Polski, to przynajmniej dla języka polskiego.

Czego współczesny polski artysta miałby szukać w Solidarności?

Artyści zajmują się znakami - więc można by pomyśleć o tym, jak przywrócić znaczenie temu słowu, które bądź co bądź pewną karierę zrobiło i opisuje dość piękną i skuteczną ideę. Pozytywnym modelem jest tu film "Malcolm X" Spike’a Lee. Z tego filmu można się dowiedzieć, kim był Malcolm X, co osiągnął w życiu i jak musiał się stać większym człowiekiem, żeby to osiągnąć - ale także można poznać idee, o które walczył. Spike Lee nie chciał tego filmu produkować w Hollywood, więc sfinansował go ze sprzedaży czapek i koszulek z wielkim X - każdy mógł dołożyć swoją cegiełkę do produkcji tego filmu, trochę jak w Polsce do obrazu "Śmierć jak kromka chleba", na który też zbierano pieniądze. Dzięki takim projektom poszerza się nie tylko świadomość historyczna, ale także społeczno-polityczna.

Na co chciałeś zwrócić uwagę, tworząc spektakl o Lechu Wałęsie?

Zdecydowanie najważniejszy był klucz inscenizacyjny - cały zespół grał razem bardzo często, postaci - z wyjątkiem Wałęsy - nie miały nazw, i każdy aktor grał po kilka postaci. Wchodząc na scenę, aktorzy zakładali kostium do sceny, tak jak robotnik, wchodząc do fabryki, wkłada swój fartuch. Aktorzy stali się więc robotnikami pamięci, wytwarzając sztukę, tak jak pracownicy w zakładzie pracy. Ten chór aktorów był w centrum tej sztuki, nie historia przez duże S czy W. Nie chodziło o wierne odtwarzanie historii, tylko o wyciąganie wniosku z każdego epizodu, że tak jak wtedy ludzie wspólnie coś zmienili na lepsze, tak dzisiaj też byśmy mogli. Chodzi o to, że ta historia, ta polska tradycja rewolucji w imię wolności i godności, należy do nas, do obywateli, i od nas zależy, co z nią zrobimy.

Michał Zadara (ur. 1976) jest reżyserem i scenografem. Studiował w Swarthmore College w Pennsylvanii oraz na krakowskiej PWST. Obecnie przygotowuje adaptację nieistniejącej powieści Brunona Schulza "Mesjasz" w Wiedniu oraz prapremierę opery "La libert? chiama la libert?" Eugeniusza Knapika i Jana Fabre’a we Wrocławiu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Ludzie tamtego sierpnia (35/2010)