Soja i spalona ziemia

Podważając mity towarzyszące żywności genetycznie zmodyfikowanej, profesor Włodzimierz Zagórski buduje kolejne.

06.12.2011

Czyta się kilka minut

W dyskusji o GMO, której częścią stał się opublikowany w "TP" nr 48/11 artykuł świetnego polskiego biochemika "Mity, błędy, nadużycia", zabrnęliśmy, jak się zdaje, w koleiny znane dotychczas raczej z politycznych wojen polsko-polskich. Otóż w reakcji na lęki przeciwników, obrazki karpi z ludzką głową (lub ludzi z głową karpia), strach przed nowotworem i bezpłodnością wywołanymi zmutowaną żywnością otrzymujemy obraz niemal dokładnie symetryczny: GMO to ratunek dla głodujących, zagrożonych wyginięciem pszczół, postęp i realna odpowiedź na naiwne marzenia wielbicieli żywności organicznej.

Podobnie jak przeciwnicy, prof. Zagórski również nie ma wątpliwości, bo przecież, jak ze swadą zauważa, od salami nie rosną nam ośle uszy, po kanapce ze szczypiorkiem w uszach nie pojawiają się chloroplasty, a skrzyżowane w XVIII wieku truskawki nie wywołały jak dotąd żadnych zmian genetycznych u ludzi.

Wszystko to prawda. Kłopot jednak w tym, że Włodzimierz Zagórski pominął niewygodne dla zwolenników GMO fakty.

Chwast prawdę ci powie

Pisze prof. Zagórski: "Wolałbym jeść żywność GMO, gdyby się okazało, że jest produktem rolnictwa używającego mniej pestycydów i nawozów sztucznych niż rolnictwo tradycyjne". Jeśli dobrze rozumiem, jest w tym zdaniu wielka nadzieja, podsycana zresztą przez koncerny w rodzaju Monsanto, przekonujące, że zmodyfikowane rośliny oznaczają automatycznie mniejszą chemizację rolnictwa.

Są jednak głosy inne, do których prof. Zagórski najwyraźniej nie dotarł albo też nie traktuje ich poważnie. W listopadzie 2009 r. Organic Centre opublikowało szczegółowy raport autorstwa Charlesa Benbrooka, wybitnego amerykańskiego eksperta zajmującego się od końca lat 70. wpływem pestycydów na środowisko. Benbrook zbadał pierwsze 13 lat komercyjnej dystrybucji roślin GMO, sprawdzając przede wszystkim, jak w tym czasie kształtowało się zużycie środków chemicznych potrzebnych do ich ochrony.

Dane są niezwykle interesujące: owszem, zużycie insektycydów, odpowiedzialnych prawdopodobnie za masowe wymieranie pszczół, maleje zarówno w uprawach tradycyjnych, jak i modyfikowanych. Dalej jednak rozpoczyna się protokół rozbieżności: o ile zużycie herbicydów (środków chemicznych stosowanych do zwalczania chwastów) w rolnictwie tradycyjnym w ostatnich latach nieznacznie spada, to w uprawach GMO widać tendencję odwrotną. Zużycie tego rodzaju środków ochrony roślin w zmodyfikowanych uprawach bawełny w połowie lat 90. wynosiło ok. 1,2 funta (1 funt to 0,45 kg) na akr rocznie. W 2008 r. było już ponad dwukrotnie wyższe. Zużycie samego glifosatu (składnika niezwykle silnego herbicydu Roundup) w amerykańskim "bawełnianym pasie" rosło o 18 proc. rocznie w stosunku do roku ubiegłego. W uprawach kukurydzy całkowite zużycie herbicydów wzrosło z 1,8 funta do 2,2 funta na akr. Podczas gdy zużycie herbicydów w konwencjonalnych uprawach soi zmalało z 1,1 do 0,4 - w uprawach modyfikowanych wzrosło z 0,7 do 1,5. Według Benbrooka 13 lat hodowli trzech głównych odmian rzekomo przyczyniających się do zmniejszenia zużycia środków ochrony roślin dało łączne zużycie prawie 383 mln funtów herbicydów, co daje, bagatela 266 tys. ton.

Mnożę te cyfry, żeby pokazać, że mit o zbawiennym wpływie GMO na stan środowiska naturalnego nie wytrzymuje starcia z rzeczywistością. Jeśli podejrzenia części naukowców się sprawdzą, otrzymamy następujący łańcuch zdarzeń: w laboratoriach powstaje zmutowana genetycznie odmiana rośliny, odporna na działanie herbicydów nawet tak silnych jak ­Roundup. Wydaje się, że likwiduje to ostatecznie odwieczny problem rolników, zmagających się z chwastami. Wystarczy, że opryskamy Roundupem kukurydzę czy soję z wbudowanym genem odporności na ten preparat - chwasty znikną, rośliny uprawne będą rosły dalej. Okazuje się jednak, że w miarę upływu lat potrzebujemy coraz silniejszych oprysków, ponieważ nie tylko soja, bawełna i kukurydza potrafią przeżyć toksyczną kąpiel.

Informacje o pojawianiu się chwastów odpornych na działanie najmocniejszych nawet herbicydów znamy już od kilku lat. Komosa czy konyza kanadyjska nic sobie nie robią z zapewnień naukowców i rosną tam, gdzie na zdrowy rozum powinny pozostać jedynie zmutowane rośliny uprawne i spalona ziemia. Co ciekawe, taka sytuacja prowadzi do... punktu wyjścia. Część farmerów na amerykańskim Południu musi zatrudniać dodatkowych pracowników do ręcznego pielenia chwastów.

Koincydencja wydaje się więc co najmniej zastanawiająca. Co na to profesor Zagórski? "Szczerze wątpi", czy chwasty-mutanty są niechcianym dzieckiem GMO, uznając, że są to raczej "mutanty transportowe". Poza "szczerze wątpię" przydałyby się jednak mocne dowody, których biochemik nie ujawnia. To największa pretensja, jaką mam do autora: pomijanie, w imię nie wiem jak słusznych racji, tak kluczowej wątpliwości po prostu nie uchodzi.

Co na to pszczoły

W swoim tekście prof. Zagórski odwołuje się również do jednego z praw podstawowych: "Sądzę, że moje prawo do własnego stylu życia, a w jego ramach - wyboru rodzaju żywności, jest agresywnie naruszane przez propagandzistów przeciwnych GMO".

Odwróćmy jednak sytuację i zapytajmy, czy prawo do wolności mają tylko zwolennicy GMO? Równie uprawnione jak twierdzenie Zagórskiego jest również i takie, że rośliny genetycznie modyfikowane gwałcą wolność wyboru tych, którzy nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Tak wyśmiewany przez naukowca rolnik ekologiczny jest skazany na klęskę, jeśli tylko jego sąsiadowi przyjdzie na myśl zrealizować proponowaną przez biochemika wersję wolności.

Przypomnę, że w 2010 r., podczas debaty o GMO wiceminister środowiska Janusz Zaleski powiedział w Sejmie: "Jeśli rolnik będzie chciał produkować żywność ekologiczną i nie mieć w sąsiedztwie GMO, będzie to mógł zablokować. W odległości jednego lub dwóch kilometrów od jego pola nie powstanie uprawa roślin genetycznie modyfikowanych. Wierzę w rolników, że nie będą chcieli mieć w swoim sąsiedztwie takich upraw. Więc praktycznie Polska może być wolna od GMO". Kilometr? Dwa? Tak ma wyglądać nasza rozmowa o wolności?

Nawet gorący zwolennicy upraw genetycznie zmodyfikowanych przyznają, że podmuchy silnego wiatru potrafią przenosić pyłek roślinny znacznie dalej. Jak się zdaje, ministerstwo nie wzięło również pod uwagę kwestii pszczół. Jak nakazać owadom, by korzystały wyłącznie z pożytków ekologicznych bądź modyfikowanych, jak sprawdzić, czy nie przenoszą pyłku na pole rolnika ekologicznego? To nie ekologiczne rośliny będą psuły swoim pyłkiem GMO, tylko odwrotnie. To, co dla jednego okaże się wolnością, dla innych może oznaczać koniec działalności. Dlatego też na miejscu orędowników GMO uważałbym z szafowaniem tego rodzaju argumentacją.

Kierunek: monokultura

Zaskakujące przy tym, że prof. Zagórski, domagający się wolności, z takim lekceważeniem mówi o rolnictwie "organicznym". Wolność ma być dostępna dla tych, którzy chcą jeść tanio, ci zaś, którym marzy się jedzenie droższe, choć, być może, lepsze jakościowo, powinni spalić się ze wstydu, bo przecież w Afryce głodują dzieci. Trochę pokrętna to logika, tym bardziej że jak zauważa sam naukowiec, głód nie zawsze wiąże się z brakiem żywności, tylko z jej dystrybucją. To dystrybucja wraz ze zmieniającymi się nawykami żywieniowymi (rosnące zapotrzebowanie na mięso) odpowiadają przede wszystkim za niedożywienie lub głód.

Wkraczamy w tym momencie na grząski teren.

Nie miejsce tu, by po raz kolejny analizować meandry unijnej i światowej polityki rolnej - kierunek został określony i nic nie wskazuje, by miał się zmienić. Naszą, również polską przyszłością są monokultury i gospodarstwa wielkotowarowe. Autarkiczny, energochłonny, nastawiony w dużej mierze na samowystarczalność model gospodarki rolnej możemy włożyć między bajki. GMO jest w gruncie rzeczy dzieckiem tego trendu - to pozornie idealne narzędzie, dzięki któremu praca rolników staje się jeszcze wydajniejsza, również w Polsce, gdzie niewielkie, tradycyjne gospodarstwo nadal uznawane jest za synonim zacofania i kulę u nogi zmierzającego w kierunku dobrobytu społeczeństwa.

Konsekwencje wydajności sprowadzonej do roli nadrzędnego bóstwa gospodarczego mogą być niebezpieczne na wielu płaszczyznach. Monokultury jako podstawowy element polskiego pejzażu oznaczają nie tylko szereg poważnych konsekwencji środowiskowych (czym innym jest stosowanie groźnych dla pszczół nikotynoidów na małym użytku, czym innym na areale 1000 ha), ale też społecznych. Wolałbym, żeby Polska uniknęła gospodarczego cudu w stylu brazylijskim, choć zdaję sobie sprawę, że ta akurat opinia profesora Zagórskiego podzielana jest przez kolejne rządy.

Kończąc: zapytany o stosunek do GMO nie odpowiem jednoznacznie, po której stronie leży racja. Życzyłbym sobie, żeby ktoś w Polsce pokusił się wreszcie o sporządzenie rzetelnego bilansu zysków i strat związanych z tą formą rolnictwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2011