Śmiertelne fake newsy

Nieprawdziwe informacje, rozpowszechniane za pośrednictwem mediów społecznościowych i internetowych komunikatorów, mogą nie tylko wpływać na wyniki wyborów. Mogą też zabijać.

26.11.2018

Czyta się kilka minut

„Parlamentarzyści, milion ludzi mówi: naprawcie Fakebooka”  – protest organizacji Avaaz przed brytyjskim parlamentem, 26 kwietnia 2018 r. / DANIEL LEAL-OLIVAS / AFP / EAST NEWS
„Parlamentarzyści, milion ludzi mówi: naprawcie Fakebooka” – protest organizacji Avaaz przed brytyjskim parlamentem, 26 kwietnia 2018 r. / DANIEL LEAL-OLIVAS / AFP / EAST NEWS

Wideo trwa 11 sekund. Wygląda tak, jakby zostało nagrane kamerą przemysłową. Widać na nim dzieci grające na ulicy w krykieta. Nagle podjeżdża motocykl, pasażer łapie jedno z dzieci. Motor odjeżdża.

To fragment spotu kampanii społecznej z 2015 r. W oryginale na początku jest napis, że nagranie pochodzi z Karaczi w Pakistanie, a po inscenizacji porwania motocykl wraca, pasażer odstawia dziecko i rozwija transparent: „Tylko chwilę trwa uprowadzenie dziecka”. Dalej jest numer telefonu organizacji pomagającej w szukaniu zaginionych. Ale to nie cały spot, lecz jego 11-sekundowy fragment stał się trzy lata później przyczyną linczu we wsi położonej tysiące kilometrów od Karaczi.

6 lipca mieszkańcy Panjuri Kachari w Indiach wywlekli z auta dwóch mężczyzn, Nilotpala Dasa i jego przyjaciela Abhijita Natha, po czym ich zatłukli. Śledztwo wykazało, że 11-sekundowe wideo od jakiegoś czasu rozsyłano tam przez komunikator WhatsApp z komentarzem: „W okolicy pojawili się porywacze dzieci”. Mężczyźni zatrzymali się w wiosce, by spytać o drogę. Podejrzenia wzbudził Das, bo miał dredy. W internecie można znaleźć dziś nagranie, na którym tłum okłada go kijami, gdy on próbuje się tłumaczyć i prosi o litość.

Porwania, których nie było

Miasto Acatlán w Meksyku od indyjskiej wsi dzieli 15 tys. km, ale 29 sierpnia rozegrała się tam tragedia niemal identyczna: też z powodu rozsiewanej w internecie plotki, że ktoś porywa dzieci. Różnica jest taka, że w Acatlán nie trzeba było nawet nagrania, a matka jednej z ofiar, 21-letniego Ricarda Floresa, nie dowiedziała się o śmierci syna od policji, lecz oglądała lincz na żywo – znajomy wysłał jej link do transmisji na Facebooku.

Gdy kliknęła, zobaczyła syna i szwagra, jak są bici przez rozwścieczony tłum. Maria Flores zdołała tylko napisać: „Proszę, nie róbcie im krzywdy, nie zabijajcie ich, nie są porywaczami dzieci”. Nikt nie reagował. Świadkowie twierdzą, że Ricardo już nie żył, gdy ktoś oblał go benzyną i podpalił. W sprawie Alberta pewności nie ma, bo na wideo można się dopatrzeć, jak porusza rękami i nogami, kiedy płomienie obejmują jego ciało.

To nie są odosobnione przypadki. Dzień po mordzie w Acatlán coś podobnego zdarzyło się w meksykańskim miasteczku Tula. Z kolei 16 października w Ekwadorze zatłuczono dwie kobiety, znów z powodu internetowej plotki o porwaniach dzieci, a 10 dni później zamordowano mężczyznę w Bogocie.

W Indiach tylko w tym roku dokonano co najmniej 30 linczów z powodu fałszywych wiadomości rozpowszechnianych w internecie (fake newsów). Do podobnych zbrodni dochodziło od Sri Lanki po Kongo. I za każdym razem Facebook – platforma, do której należy też WhatsApp – tłumaczył, że pracuje nad rozwiązaniem problemu.

Głupota i premedytacja

Od wyborów w USA w 2016 r., gdy manipulacje w sieci pojawiły się na masową skalę, na Zachodzie problem analizowany jest z każdej strony – zwłaszcza w kontekście zagrożeń dla demokracji. Tymczasem poza Europą i USA na pierwszy plan wysuwają się ludzkie tragedie, do jakich mogą prowadzić fake newsy.

Nagranie, na którym widać mężczyznę z rozłupaną czaszką, od połowy czerwca krążyło wśród mieszkańców stanu Plateau w środkowej Nigerii. Miał być – jak wynikało z opisu – jednym z dowodów na zbrodnie dokonane przez muzułmanów z ludu Fulbe na chrześcijanach z mniejszości Berom.

Sprzedawca ziemniaków Ali Alhaji Muammed w niedzielę 24 czerwca pojechał z towarem do miasteczka Mangu. Gdy wracał do domu w Dżos, stolicy stanu Plateau, zatrzymali go mężczyźni z ludu Berom. Okaleczone i częściowo zwęglone ciało Alego znaleziono później porzucone w rowie. Był jedną z co najmniej 83 ofiar masakry dokonanej w tamtych dniach.

Tymczasem nagranie mężczyzny z rozłupaną czaszką, które sprowokowało zajścia, wykonano w Kongo w 2012 r. W kolejnych latach pojawiało się z różnymi opisami: raz miało pochodzić z Kinszasy, to znów z Kamerunu. Dziennikarz BBC zgłosił nagranie Facebookowi, a ten natychmiast je usunął, podkreślając, że wideo łamało politykę dotyczącą pokazywania przemocy. Ale już następnego dnia znów można było znaleźć je na portalu.

„Używamy raportów od naszej społeczności i narzędzi uczenia maszynowego, by pomagać w wyszukiwaniu i usuwaniu nieodpowiednich treści. Inwestujemy też w lokalne organizacje partnerskie i angażujemy się w działania społeczeństwa obywatelskiego, organizacje pozarządowe, naukowców i decydentów” – oświadczyła Akua Gyekye, odpowiadająca w Face­booku za politykę publiczną w anglojęzycznej części Afryki Zachodniej.

W 17 państwach portal uruchomił programy fact-checkingowe, we współpracy z owymi „organizacjami partnerskimi”. W teorii to działa, bo po oznaczeniu informacji jako fałszywki liczbę jej odsłon można zredukować o 80 proc. Byłoby to imponujące, gdyby nie fakt, że w Nigerii Facebook ma miesięcznie 24 mln aktywnych użytkowników, a „organizacje partnerskie” były w stanie oddelegować do fact-checkingu cztery osoby. Do tego żadna nie zna hausa, jednego z najbardziej powszechnych języków Afryki (używa go 44 mln ludzi).

Podobnie było w Birmie, gdzie Facebook ma 18 mln użytkowników, a do zwalczania dezinformacji oddelegował wedle Reutersa dwóch pracowników i dwóch freelancerów znających birmański. Tu źródłem dystrybucji fake newsów nie była żądza sensacji czy głupota. Było to celowe działanie generałów, którzy wykorzystali Facebooka do szerzenia nienawiści przeciw muzułmańskim Rohingom. ONZ ustaliła, że w kampanii prowadzonej przez birmańskie wojsko zamordowano 25 tys. ludzi; blisko milion musiało uciekać z kraju.

Facebook stara się zautomatyzować wyłapywanie fake newsów, ale przyznaje, że algorytmy mają z tym problem. Przykład: Reuters przytacza wymierzony w Rohingów post brzmiący: „Zabijajcie wszystkich czarnuchów, których widzicie w Mjanmie [oficjalna nazwa Birmy – red.], żaden nie może zostać przy życiu”. Automat tłumaczeniowy przekłada to na angielskie „Nie powinienem mieć tęczy w Mjanmie”.

Struktury zamknięte

Oczywiście, dezinformacja istniała zawsze. Ale fake newsy upowszechniły się na niespotykaną wcześniej skalę wraz z rosnącą popularnością Facebooka. Okazało się, że ludzie za bardzo ufają informacjom, które znajdują w mediach społecznościowych.

Komunikator WhatsApp wyniósł ten problem na jeszcze nowy poziom. Według Reuters Institute aż 54 proc. Malezyjczyków, 65 proc. Brazylijczyków i 30 proc. Turków właśnie z tej aplikacji czerpie wiedzę o świecie. Informacje rozsyłane są tu wewnątrz zamkniętych grup znajomych (a komunikaty szyfrowane, co daje poczucie bezpieczeństwa w krajach autorytarnych). Zamknięta struktura wyklucza włączenie się do dyskusji głosów spoza grupy, a jednocześnie – jak wynika z badań na zlecenie serwisu światowego BBC – wiadomości otrzymywane przez Whats- App są darzone większym zaufaniem niż te z Facebooka czy tradycyjnych mediów właśnie dlatego, gdyż przekazują je znajomi.

Np. w Indiach z komunikatora Whats- App korzysta 200 mln ludzi. Rząd stosuje tu prostą metodę: gdy widzi, że wiadomości krążące po sieci zagrażają porządkowi publicznemu lub służą do organizowania protestu, po prostu wyłącza sieć (w 2018 r. w kraju doszło do 116 takich lokalnych wyłączeń).

Tymczasem rozwiązanie niewymagające posunięć radykalnych i zagrażających demokracji wydaje się proste: wystarczy nauczyć ludzi, by nie byli aż tak ufni wobec wiadomości z sieci. I znów Facebook odpowiada, że pracuje nad tym. Np. w Nigerii uruchomił program dotyczący „bezpieczeństwa online i umiejętności korzystania z technologii cyfrowych”. Obejmuje 140 szkół średnich. Tylko że w Nigerii są 54 tysiące szkół średnich...

Tymczasem gdyby to, co dzieje się w USA, traktować jako prognozę na przyszłość, szlak znów przeciera sztab Donalda Trumpa. Przygotowując grunt pod wybory w 2020 r., inwestuje w bazy danych z numerami telefonów komórkowych. „Właśnie tak Trump zostanie prezydentem na następne cztery lata. Telefon to nasz sposób na łączenie się z wami. To dzięki niemu zmienimy was w Armię Trumpa” – zapowiada Brad Pascale, który w 2016 r. kierował kampanią Trumpa w sieci, a teraz uczestniczy w pracach nad kolejną.

Z przecieków wynika, że komunikacja ma się opierać na esemesach. Dla konserwatystów w USA może się to wydawać racjonalne, bo tradycyjne media oskarżają Facebooka czy Twittera o lewicowość. Zamykając się w „bańce informacyjnej” – zamkniętej strukturze, oddzielonej od innych wizji świata nie tylko mentalnie, ale też fizycznie – tworzą jednak idealne warunki dla manipulacji (choćby kierowały nimi kryształowe intencje).

Fake w służbie Facebooka

„Fake newsy nie są twoimi przyjaciółmi” – to hasło kampanii społecznej, którą Face­book zaczął w maju. W jej ramach opublikował wideo, na którym zatroskani dyrektorzy firmy opowiadają, jak dojrzewała w nich odpowiedzialność za to, by użytkownicy mieli dostęp do prawdy. Choć, jak twierdzą, „trudno ją zdefiniować”, to jednak „będą robić porządek z dezinformacją”.

Próba wykreowania wizerunku szlachetnego giganta legła w gruzach, gdy w połowie listopada dziennik „New York Times” ujawnił, że Facebook sam używał fake newsów. Zatrudnił znaną z brudnych sztuczek firmę PR, która szerzyła fake newsy na temat krytyków portalu (m.in. próbowała powiązać ich z miliarderem George’em Sorosem, dotąd ulubieńcem teorii spiskowych).

„Uważamy, że istnieją ważne kwestie, które należy omówić, i jesteś odpowiednią osobą, by odpowiedzieć” – napisali przedstawiciele ośmiu parlamentów do Marka Zuckerberga, zapraszając go na koniec listopada do Londynu. Proponowali, że jeśli nie może przyjechać, wystarczy połączenie wideo. To było kolejne zaproszenie. Zuckerberg znów je zignorował, choć przedstawiciele Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, Argentyny, Irlandii, Brazylii, Singapuru i Łotwy reprezentują łącznie 389 mln ludzi.

Dużo? Nie dla Facebooka. On ma więcej, bo ponad dwa miliardy „obywateli”, i wciąż niezaspokojone ambicje. Chce podpiąć do sieci kolejne miliardy ludzi – tam, gdzie dziś nie ma jeszcze dostępu do internetu. Uruchomi go, uprzednio gwarantując sobie, że będzie tam najważniejszym oknem na świat. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, ekologicznej oraz społecznego wpływu nowych technologii. Współautorka (z Wojciechem Brzezińskim) książki „Strefy cyberwojny”. Była korespondentką m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Iraku,… więcej
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2018