Słońce jeszcze nie wzeszło

Mija rok, od kiedy w Japonii zatrzęsła się ziemia, tsunami zalało Tohoku, a awaria elektrowni w Fukushimie wstrząsnęła narodem. Światowe media publikują zdjęcia odgruzowanych ulic. Ale w Japonii nie czuje się nastroju odbudowy.

05.03.2012

Czyta się kilka minut

U góry: Yuko Sugimoto szuka syna w dotkniętym przez tsunami mieście Ishinomaki – 13 marca 2011 r. | U dołu: W tym samym miejscu rok później, wraz z odnalezionym pięcioletnim synem, Raito – 27 stycznia 2012 r. / fot. Toru Yamanaka / AFP / East News
U góry: Yuko Sugimoto szuka syna w dotkniętym przez tsunami mieście Ishinomaki – 13 marca 2011 r. | U dołu: W tym samym miejscu rok później, wraz z odnalezionym pięcioletnim synem, Raito – 27 stycznia 2012 r. / fot. Toru Yamanaka / AFP / East News

Cios, jaki spadł na Japonię 11 marca 2011 r., był dotkliwy, a skutki – trwające do dziś – dotknęły cały kraj. Wprawdzie społeczeństwo udowodniło, że potrafi się w trudnych chwilach mobilizować, ale dla pojedynczych ludzi był to czas życiowej próby.

A poza tym: narodowa tragedia obnażyła to, co złe, skorumpowane, a czasem przerażające – w japońskim państwie, a także w relacjach między gospodarką (energetyką jądrową), naukowcami i dziennikarzami, w tle nawet z japońską mafią (Yakuzą).

Kizuna

Kilka lat temu w japońskiej prasie ukazał się artykuł o ludziach, którzy wciąż zmagają się z traumą po trzęsieniu ziemi w Kobe, w 1995 r. Kobieta, chodząca nadal na terapię, mówiła, że tamtego ranka, kilkanaście lat temu, gdy ziemia zaczęła się trząść, jej mąż wyskoczył z łóżka i – nie oglądając się na nią – zaczął uciekać. Później między nimi nigdy już nie było tak samo. I choć nie zdecydowała się na rozwód, to obrazy tej jednej chwili powracają.

Skala tragedii sprzed roku jest bez porównania większa. Ziemia wciąż się kołysze, skażenie radioaktywne wykryto setki kilometrów od elektrowni w Fukushimie. Życie w takich warunkach musi wpłynąć na psychikę ludzi i ich wzajemne relacje. Więc gdy w styczniu tego roku mnich buddyjski z Kioto oznajmił, że „kizuna”, co oznacza więzy międzyludzkie (po japońsku to pojęcie zapisuje się tak: 絆) – została wybrana na znak roku, nikt nie był zaskoczony.

Wtedy pierwszy cios wzięli na siebie oczywiście ludzie z miejsc, do których wdarła się fala tsunami. W niektórych osadach niemal każdy utracił kogoś bliskiego. Jeszcze przed trzęsieniem rejon Tohoku – gdzie zniszczenia były największe – zmagał się z kryzysem demograficznym. Większość młodych uciekła do dużych miast za pracą, zostali rodzice i dziadkowie. Ci, co stracili domy, żyją teraz w tymczasowych mieszkaniach. Lepsze to niż koczowanie na sali gimnastycznej. Ale wielu po prostu nie ma sił ani środków, by zaczynać życie na nowo. Tam, gdzie uprzątnięto gruz, mogą już nie powstać nowe domy. Mówi się o scalaniu osad, dostosowaniu ich do potrzeb starszych ludzi.

Strach i samotność

Doświadczenie poprzednich trzęsień uczy, że dopiero teraz dla wielu zacznie się najtrudniejszy czas. Mija okres żałoby, człowiek zaczyna się rozglądać, patrzeć w przyszłość, której nie widać. W Japonii, zwłaszcza na wsi, ludzie nie zwykli mówić o osobistych problemach. Tohoku jeszcze przed trzęsieniem i tsunami miało najwyższy wskaźnik samobójstw w całym kraju. Jest to więc poniekąd wyścig z czasem, dla państwa i organizacji pozarządowych, aby do tych ludzi dotrzeć.

Inny rodzaj traumy przeżywają ci, którzy czują się zagrożeni promieniowaniem radioaktywnym. To jak walka z przeciwnikiem wszechobecnym, ale niewidzialnym. Przez łatwość przenoszenia i amorficzność promieniowanie działa na wyobraźnię, potęgując strach u ludzi żyjących nawet daleko od Fukushimy. Niektórzy konsekwentnie odrzucają oficjalne komunikaty o skażeniu, szukając informacji na własną rękę, najczęściej w internecie.

Strach jest potęgowany przez samotność. Japonia ma rekordową liczbę singli po trzydziestce – i wielu z nich dopiero teraz odczuło, co znaczy brak drugiego, bliskiego człowieka. Życie w pojedynkę, zwłaszcza w metropolii, ma swoje uroki – ale do czasu. W tydzień po trzęsieniu, a dokładnie po długim weekendzie, gdy ludzie nie ruszali się z domów, o 10 procent wzrosła w Tokio liczba zgłoszeń do agencji matrymonialnych (głównie od kobiet), mimo że wpisowe jest kosztowne. Trzy samotne dni, w czterech ścianach, które się trzęsą, wystarczyły, by odwrócić życiowe priorytety.

Potem, w kwietniu i maju, dom towarowy Takashimaya sprzedał o jedną trzecią więcej zaręczynowych pierścionków. Widocznie partner sprawdził się w trudnych chwilach. Ale dla innych był to jednak czas rozstań, gdy dwoje ludzi boleśnie zdało sobie sprawę, ile ich dzieli.

Katastrofa porządkuje hierarchie

Podobnie sprawa wygląda w rodzinach. Większość Japończyków twierdzi, że umocniły się ich relacje z najbliższymi. Żona pisze do gazety, jak zaimponował jej mąż, gdy specjalnie dla niej narysował mapę z danymi o promieniowaniu: „Od razu poczułam się bezpieczniej”. W mediach publikuje się historie rodzinnych pojednań, spotkań po latach. „Dopiero teraz zaprzyjaźniłam się z teściową”, „Pogodziłem się z rodzicami” – i tak dalej.

Z drugiej strony, 15 procent ankietowanych pomyślało o rozwodzie, niektórzy już to zrobili. Np. pewna kobieta mówi, jak spacerując z dzieckiem natknęła się na męża, który wraz z przełożonym szedł z pracy. Mąż wskazał na nią i kpiąco powiedział do szefa: „Ona zawsze panikuje z tym promieniowaniem”. Następnego dnia złożyła papiery o rozwód.

Irracjonalne? Ale tak skrajnie potrafią reagować ludzie na groźbę skażenia radioaktywnego. Każdy ma swoją teorię, argumenty „swojego” specjalisty w dyskusji i strony internetowe, na które zagląda. Problem pojawia się, gdy te podziały przebiegają w poprzek rodziny. Np. gdy matka nie rusza się z domu bez licznika Geigera, kupuje dla dziecka tylko zagraniczne jedzenie, co rujnuje domowy budżet, albo chce się wyprowadzić na Okinawę, wyspę odległą od Japonii centralnej, i spotyka się z lekceważeniem lub niechęcią męża.

Decyzje wywołane strachem nie muszą być słuszne, choć, jak widać, czasem porządkują hierarchię wartości. Zawsze można spytać: co by było, gdyby nie trzęsienie? Ale potrzeba bliskiej osoby, „kizuna”, będącej wsparciem, jest wartością pierwszą.

Rodzinne opowieści Japończyków, często banalne, są prawdziwe, a dla tych, którzy o nich mówią, ważne. Mają też dodatkową wartość: Japończycy, wbrew różnym obiegowym opiniom, czują podobnie jak inni ludzie. Co najwyżej inaczej to okazują.

Słowo przeciw słowu

Nie wiadomo, kiedy poznamy pełną prawdę o awarii w Fukushimie.

Pracuje wprawdzie kilka komisji, w tym rządowa i parlamentarna, które swoje raporty mają opublikować dopiero w drugiej połowie tego roku. Jednak kłopot polega na tym, że stan elektrowni nie pozwala na szczegółowe badania. Do wnętrza reaktorów jeszcze długo nie można będzie się dostać. Usuwanie stopionego paliwa nuklearnego zajmie co najmniej 10 lat, a uprzątnięcie całej elektrowni – lat 40. Nie ma też zapisu rozmów i decyzji z urzędu premiera zaraz po katastrofie. W niektórych spornych kwestiach już teraz jest słowo przeciw słowu.

Ale pewne rzeczy ustalono z pewnością.

Wysokie tsunami nie powinno być dla koncernu Tepco, właściciela elektrowni, zaskoczeniem. Zarząd firmy zlekceważył ostrzeżenia naukowców i własnych pracowników. Wiadomo też, że elektrownia była nieprzygotowana na awarię. Nie wdając się w techniczne szczegóły: faktem jest, że w pierwszych dniach kierownictwo popełniło błędy, które mogły pogorszyć sytuację.

Z zeznań świadków wyłania się chaos, brak zaufania na szczytach władzy i fatalna komunikacja między urzędami państwowymi. Dlaczego, na przykład, premier od razu nie dostał informacji o wielkości skażenia wokół Fukushimy, choć stosowne urzędy takie dane miały?

Skutkiem była błędnie prowadzona ewakuacja: wywożono ludzi kierując się odległością od elektrowni, a nie skalą skażenia. W efekcie mieszkańców ze względnie „czystych” miejsc, ale położonych w pobliżu elektrowni, ewakuowano na obszary dużo bardziej skażone, bo w tamtą akurat stronę wiał wiatr po 11 marca. Po to tylko, aby znowu ewakuować ich w maju, gdy ujawniono faktyczny poziom skażenia.

Teraz urzędnicy mówią, że dane, które mieli, nie były wiarygodne. Inni zaś twierdzą, że nie chciano wywoływać paniki w społeczeństwie ewakuacją na znacznie większą skalę.

Przyszłość japońskiego atomu

Kwestią nadal otwartą pozostaje też dokładny moment awarii. A to sprawa zasadnicza nie tylko dla zrekonstruowania katastrofy i ustalenia odpowiedzialnych, ale także dla przyszłości energetyki jądrowej w Japonii.

Czy, jak chce Tepco, awaria nastąpiła dopiero po uderzeniu tsunami, które uszkodziło zasilanie w energię? Czy też, jak sądzi część fachowców, już wcześniej, na skutek samego trzęsienia?

Jeśli rację mają ci drudzy, znaczy to, że żaden reaktor w Japonii nie może być bezpieczny.

W ten sposób to, co stało się w Fukushimie, stanowi „tylko” emanację dużo głębszych problemów japońskiej energetyki jądrowej. Kamuflowano je przez lata, a teraz prawda wychodzi na jaw. Japończycy nazywają to z angielska „pandora boksu” (tłumaczyć nie trzeba).

„Przed 11 marca byliśmy całkowicie nieprzygotowani. Nie chodzi tylko o stronę techniczną, ale głównie o organizację i standardy bezpieczeństwa. To błędy człowieka stały się słabym punktem energetyki jądrowej” – mówił niedawno były premier Naoto Kan, który z orędownika atomu stał się jego przeciwnikiem.

Zatem to nie tsunami i trzęsienia ziemi, a systemowe otoczenie energetyki jądrowej jest jej największym zagrożeniem.

Co widać dobrze na przykładzie właściciela elektrowni w Fukushimie.

Imperium Tepco

Tepco, zwane po prostu „imperium” – to największy producent energii w Japonii.

Firma prywatna, jeden z dziesięciu regionalnych monopolistów, zatrudnia 36 tys. ludzi; średni zarobek w koncernie (nie licząc oczywiście płac zarządu) to w przeliczeniu 300 tys. złotych rocznie.

Tepco to firma elitarna, od pół wieku spleciona ze światem polityki, nauki i mediów. Mówi się, że żaden polityk, który zadarł z Tepco – domagając się np. uwolnienia rynku energii czy krytykując energetykę jądrową – nie miał szans w kolejnych wyborach. Są na to dowody. Choć monopolista, Tepco wydawało w przeliczeniu setki milionów złotych rocznie na reklamę. Wystarczy rzucić okiem na archiwalne gazety: Tepco było wszędzie.

Ukochanym dzieckiem firmy była energetyka jądrowa, elita w elitarnym świecie. Ludzie odpowiedzialni za elektrownie atomowe stanowią część tzw. „nuklearnej wioski”, czy też mówiąc dosadniej: kliki. Są tam również – a może przede wszystkim – urzędnicy z NISA, organu mającego z ramienia państwa kontrolować bezpieczeństwo elektrowni atomowych.

Paradoks, jeden z wielu w tym światku, polega na tym, że NISA podlega ministerstwu gospodarki i handlu, które agresywnie promuje energetykę jądrową. Śrubowanie standardów bezpieczeństwa i gorliwość w ich przestrzeganiu mogłyby tej promocji zaszkodzić. Także urzędnikom z NISA, bo wielu z nich przechodzi z czasem do pracy w firmach, które dotąd nadzorowali, i to od razu na intratne stanowiska. Kontakty między kontrolującym a kontrolowanym są więc na ogół serdeczne. Wspomnieć tu trzeba o japońskiej specyfice: starszeństwo w relacjach służbowych nigdy do końca nie wygasa. Tak więc dawni urzędnicy, gdy znajdą się już w Tepco, nadal są dla byłych podwładnych w ministerstwie „starszymi kolegami” (jap. senpai).

Naukowcy, dziennikarze i mafiosi

Do tej „nuklearnej wioski” należą też naukowcy, w tym wielu z Uniwersytetu Tokijskiego (były rektor tej uczelni został audytorem Tepco). Koncern funduje im placówki naukowe, stypendia i czasopisma.

Do „nuklearnej kliki” należą wreszcie także ludzie mediów. W dniu trzęsienia ziemi prezes Tepco był na wycieczce w Pekinie, a towarzyszyli mu prominentni japońscy dziennikarze. Z początku tylko japońskie tabloidy odważyły się o tym fakcie napisać. Także o tym, iż dziennikarze towarzyszący prezesowi zapłacili grosze za bilet; wiadomo, kto pokrył resztę.

Być może większość „sponsorowanych” w ten sposób naukowców i dziennikarzy wierzyła w to, co mówili i pisali. Ale wątpliwości nie da się wymazać: pieniądze i prezenty uzależniają. Pół biedy zresztą, gdyby chodziło tylko o robienie reklamy energetyce jądrowej. Ale propaganda – tym razem negatywna – skierowana była także na niszczenie przeciwników Tepco. Najmniejszy głos sprzeciwu ośmieszano i odmawiano mu kompetencji – albo przemilczano.

Więcej: ktokolwiek na serio zaangażował się w działalność przeciwko elektrowniom jądrowym, prędzej czy później był nękany przez słynną Yakuzę, japońską mafię. Ktoś tych ludzi musiał opłacać.

Jednak tak bezwarunkowa polityka supremacji atomu obróciła się w konsekwencji przeciw jej promotorom. Każdą, drobną nawet awarię trzeba było ukrywać. Nie wolno było pisać, że praca w elektrowni bywa niebezpieczna, że są liczne przypadki choroby popromiennej. Nietaktem było zwracanie uwagi na standardy bezpieczeństwa, na groźbę trzęsienia. Obowiązywał dogmat: energetyka jądrowa jest bezawaryjna.

Aż przyszedł 11 marca 2011 roku.

Normalność – marzenie dzieci

W grudniu 2011 r. premier Noda ogłosił, że reaktory zniszczonej elektrowni są w stanie „zimnego zamknięcia”, czyli że temperatura wewnątrz nich wynosi poniżej stu stopni, a promieniowanie zewnętrzne jest minimalne. Ale w powszechnej opinii rząd chciał dać po prostu ludziom prezent na koniec roku, pochwalić się, że coś robi. W istocie sytuacja od miesięcy się nie zmienia – i tak będzie długo. Chodzi głównie o zapewnienie możliwie stabilnego chłodzenia zniszczonych reaktorów.

„Prawdziwe likwidowanie awarii dopiero się zacznie, na razie to prowizorka” – tak mówi Tomohiko Suzuki, jedyny bodaj dziennikarz, który w przebraniu robotnika spędził w Fukushimie sześć tygodni latem zeszłego roku, dopóki go nie zdemaskowano. Tomohiko Suzuki mówi o pośpiechu i fuszerce, byle tylko wyszedł sygnał, że sytuacja się stabilizuje. Opisuje też triki, jakie nagminnie stosują robotnicy z licznikami Geigera: np. wystarczy obrócić go czytnikiem do piersi i da się pracować 10 minut dłużej, albo włożyć go do skarpety i dorzucić kolejne pół godziny.

Wszystko przez ostre normy, narzucone odgórnie. Ludzie pracują za dniówkę, bez ubezpieczenia, jako podwykonawcy. Czasem już po godzinie muszą zejść ze stanowiska, tak duże jest promieniowanie. Ciągle więc potrzeba nowych pracowników – w naganianiu ich ma udział Yakuza.

Wciąż wykrywane są też nowe „hot spots” – miejsca o wysokim skażeniu. W styczniu uchodźcy z Fukushimy musieli w pośpiechu opuszczać nowy budynek w mieście Nihonmatsu, gdzie mieszkali od kilku miesięcy: okazało się, że kamień użyty do jego budowy pochodził z miejsca o wysokim skażeniu.

Większość ludzi z Fukushimy pogodziła się chyba z tym, że czeka ich życie w niepewności przed chorobą. W całej prowincji szoruje się drogi, ściany i dachy, wymienia piasek z boisk i piaskownic. W niektórych szkołach, otwartych po odkażeniu, uczniom wolno spędzać na zewnątrz tylko dwie godziny dziennie.

Wśród dzieci z Fukushimy zrobiono ankietę: o czym marzą? Najczęściej padała odpowiedź: żeby było normalnie.

Kilka dni temu rząd po raz pierwszy przyznał, że najbardziej skażone tereny mogą już na zawsze pozostać niezamieszkane.

Nuklearne kolonie walczą o atom

Los atomu w Japonii nadal jest niejasny.

Kolejne reaktory są wyłączane na okresowe inspekcje – i potem już się ich nie uruchamia. Trauma społeczna jest zbyt duża, establishment polityczny podzielony. Wiadomo, że od maja nie będzie pracować już żaden reaktor. Mimo to prąd jest, choć ma podrożeć. Argumenty, że „bez atomu Japonia stanie się krajem Trzeciego Świata”, były najwyraźniej przesadzone.

W Tokio i Osace zebrano wymaganą liczbę podpisów do przeprowadzenia referendum w sprawie przyszłości elektrowni. O jego rozpisaniu zadecydują jednak władze lokalne. Co ciekawe, niektóre z małych miejscowości trzymają się kurczowo elektrowni na swoim terenie. Dlaczego? Rzut oka na budżety tych miejsc mówi wszystko: nawet połowa dochodów pochodzi z subwencji i podatków płaconych przez elektrownie. O takich miejscach mówi się: „nuklearne kolonie”.

Tymczasem wartość akcji Tepco spadła o 90 procent. Dawne „imperium” wyprzedaje majątek, obcina pensje i zatrudnienie, aby mieć pieniądze na wypłatę odszkodowań. Zapewne i tak nie uniknie nacjonalizacji. Akcjonariusze chcą pozwać sześćdziesięciu byłych i obecnych członków zarządu koncernu na, w przeliczeniu, astronomiczną kwotę 120 miliardów złotych – za lekceważenie zagrożenia tsunami.

Instynkt przetrwania

W Ishinomaki, gdzie w tsunami zginęło blisko cztery tysiące ludzi, zamknięto w październiku salę gimnastyczną z rzeczami osobistymi, po które nikt się nie zgłosił. Pięćdziesiąt tysięcy przedmiotów – często pamiątek rodzinnych – spalono. Jednak tamtejsi mieszkańcy wciąż obsesyjnie szukają zaginionych bliskich. Pisano o matce, która uzyskała pozwolenie na koparkę i odgarnia gruzy, szukając 5-letniej córki. Albo raczej: jej szczątków.

A ziemia w Japonii wciąż się kołysze. Podobno znacznie wzrosły szanse na wielkie trzęsienie w Tokio w najbliższych latach. Kiedyś na Dalekim Wschodzie katastrofy naturalne uważano za zemstę bogów, za dowód, że kraj jest źle rządzony. Czym w takim razie zawinili zwykli ludzie?

Ale instynkt przetrwania w japońskim społeczeństwie jest niewzruszony. Pierwszego stycznia po południu ziemia w Tokio znów się mocno zatrzęsła. Na chwilę przerwano programy telewizyjne, wróciły wspomnienia sprzed kilku miesięcy. Dokładnie w tym czasie w centrum Tokio piłkarze grali o Puchar Cesarza. I żadna z drużyn nie zatrzymała się ani na chwilę.

Tak długo, jak w takich momentach będą chcieli grać, Japończycy dadzą sobie radę z każdą katastrofą. 

PIOTR BERNARDYN jest stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”, mieszka w Tokio. Rok temu w swoich korespondencjach relacjonował trzęsienie ziemi, tsunami i awarię w Fukushimie (teksty są dostępne na stronie internetowej „TP”). Przygotowuje książkę o tym, jak katastrofa z 2011 r. zmienia Japonię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2012