Siła wspólnoty

Oglądałem film o człowieku, którego zabiło troszczące się o niego państwo.

13.03.2017

Czyta się kilka minut

Nosi tytuł: „Ja, Daniel Blake”, wyreżyserował go Ken Loach. To historia 59-letniego stolarza, któremu umarła partnerka, a on sam staje się bezrobotnym, gdy zaczyna mieć kłopoty ze zdrowiem. Połączenie dwóch ostatnich okoliczności powoduje, że brytyjski system urzędów pracy i opieki społecznej nie jest w stanie zaoferować mu niczego, poza stopniowym pozbawianiem go kolejnych perspektyw na naprawę życia – a wreszcie doprowadza do śmierci.

Daniel Blake chciałby i lubi pracować. Nie może, bo ma chore serce. Wnioskuje więc o rentę. Jednak w czasie wywiadu, prowadzonego telefonicznie przez konsultantkę, która nie toleruje nawet minimalnych odstępstw od przewidzianych w formularzu idiotycznych pytań i pożądanych odpowiedzi, Daniel zdobywa tylko 12 z 15 potrzebnych punktów. Odwołanie może złożyć tylko przez internet, ale nie umie obsługiwać komputera. Żaden z pracowników urzędu pracy nie może mu w tym pomóc, bo to złamanie procedur stworzyłoby niebezpieczny precedens i musieliby tak pomagać każdemu. Chętnie za to zawieszą zasiłek dla bezrobotnych, który udało się Danielowi w międzyczasie wywalczyć – i robią to. Za to, że nie szukał pracy tak, jak ich zdaniem powinien szukać, i brzydko napisał CV.

Nie mając zasiłku, renty ani oszczędności, Daniel zaczyna pomagać dziewczynie, która ma gorzej od niego. Los rzuca ją do Newcastle z dwójką dzieci i bez żadnego punktu zaczepienia. Kobieta staje na rzęsach, żeby znaleźć pracę i pogodzić ją z opieką nad dziećmi. Jest stale głodna, bo całe jedzenie (z banku żywności) oddaje dzieciom (i tłumaczy zatroskanym o mamę dzieciom, że jadła wcześniej, albo że zje, gdy położą się spać). Kradnie w sklepach. Ochroniarz w jednym z nich proponuje jej, by rozwiązała swoje kłopoty zostając prostytutką. Daniel Blake sprzedaje ostatnie meble, ubrania, pamiątki, byle tylko pomóc znajomej (remontuje jej dom, wykleja np. okna folią bąbelkową, żeby słońce nagrzewało zmagazowane w niej powietrze i w ten sposób powstawało zastępstwo dla grzejnika, którego w domu nie ma).

Szef pokazanego w filmie urzędu pracy w Newcastle, do którego stale pielgrzymuje główny bohater, tłumaczył później, że to przecież nie jest dokument i w rzeczywistości zupełnie nie tak to wygląda. Media na Wyspach zaraz wypełniły się jednak historiami prawdziwych Danielów Blake’ów, dowodzącymi, że system stworzony po to, by pomóc ludziom, może ich wykończyć. Chyba w „Guardianie” czytałem opowieść pani, którą wyrzucili z pracy, gdy zaczęła mieć kłopoty z nogami. Żeby otrzymywać zasiłek, musiała stawiać się co tydzień do ośrodka w mieście, do którego nie dojeżdżały autobusy – a więc iść w jedną stronę pięć godzin. Później zaś przez godzinę wchodzić po schodach, bo urzędowa winda nie jest do publicznego użytku. Gdy poprosiła, by mogła z niej korzystać, wyjaśniono jej, że to byłby precedens, i może po prostu musi wychodzić z domu jeszcze wcześniej.

Skąd biorą się takie absurdy? Na moje amatorskie oko – z trzech rzeczy. Po pierwsze, państwowe systemy opieki były (i są) nadużywane. Wprowadzono więc do nich setki zabezpieczeń, filtrów, sankcji i standaryzacji. Część oszustów i leni została odsiana, część wypracowała obejścia. „Na sitku” zostaje też jednak sporo przypadków takich jak Daniel Blake – powikłanych, które sformalizowany system odrzuca, bo nie mieszczą się w kategoriach albo grzęzną pomiędzy nimi.

Po drugie, wraz z kryzysem gospodarczym coraz głośniej zaczęło się mówić o konieczności cięć w wydatkach socjalnych. Stało się w dobrym guście akcentować, że zasiłek to nie darowizna, lecz inwestycja – że na wsparcie ze strony innych obywateli trzeba sobie zasłużyć aktywnością w wyciąganiu samego siebie z tarapatów. Rzeczywiście, niektórym taka motywacja jest potrzebna, do drzwi systemu opieki puka jednak przecież wielu ludzi, których los nie poprawi się od krzyczenia im do ucha coraz głośniej: „No, dalej, przestańcie być biedni!”.

I tu dochodzimy do kwestii trzeciej: efektywna pomoc drugiemu człowiekowi jest możliwa wyłącznie w ramach wspólnoty. To rzecz, której sensownie i kompletnie nie ogarnie żaden odczłowieczony system. Wspieranie w ogóle mocno się dziś „odrealniło”, w erze internetowych przelewów zgubiła się uzdrawiająca obie strony siła wypowiadanych koniecznie z patrzeniem sobie w oczy (to warunek tego uzdrowienia) słów: „proszę” i „dziękuję”. Państwo może być efektywne w tworzeniu i zarządzaniu policją albo budowaniu dróg. W sprawach, w których krzyżują się w człowieku (a czasem: gdy go krzyżują) obiektywne okoliczności z uczuciami, marzeniami, motywacjami, cierpieniem, poglądami – tylko ludzie, którzy żyją z nim, a nie raz na miesiąc odwiedzają go z formularzem, są w stanie rzeczywiście ocenić, kto i kiedy potrzebuje ryby, kto wędki, a komu można dać kredyt, by założył hurtownię wędek albo ich fabrykę. Siłą mądrej pomocy jest szycie jej na miarę człowieka, a nie zmuszanie, by wcisnął się w kaftany uszyte przez przemądrzalców pełnych genialnych światozbawczych recept, niczym ze wstrząsającej noweli Marii Konopnickiej „Miłosierdzie gminy”.

To chyba prozaik i reżyser Piotr Wojciechowski w jakiejś dyskusji o Kościele sformułował takie oto zdanie: „Parafia to fragment terytorium RP przemieniony światłem Ewangelii”. Miejsce, w którym grupa dzielących adres lub zajęcie wyznawców Chrystusa zna się na wylot, wie wszystko o swoich potrzebach i możliwościach, jest w stanie błyskawicznie zaradzić kryzysom nie poprzez jednorazową dotację, lecz w ramach komplementarnej pomocy, obejmującej sąsiedzkie wsparcie i kryzysowy nadzór, podtrzymywanie motywacji, wspólne wyznaczanie celów, i rozwiązanie bytowych problemów poprzez proste dzielenie się jednych sąsiadów z drugimi.

Patrząc na to, co się dzieje na najniższych piętrach polskiego Kościoła, mam wrażenie, że parafie, które już się zdecydowały być czymś więcej niż tylko okręgowym centrum dystrybucji usług religijnych, i postawiły na budowanie wspólnoty, kwitną – podczas gdy reszta albo już zaczęła się zwijać, albo stoi na progu stagnacji.
Potwórzmy: żadne państwo nie zlikwiduje cierpienia. Może (oby) zapewnić dostatek, ale na nim katalog możliwych do zdeprywowania potrzeb człowieka się nie kończy. Wcale nie od rzeczy byłoby więc wznieść okrzyk: „parafia albo śmierć!”. Daniel Blake umarł nie tylko z powodu niewydolności brytyjskiego systemu socjalnego, ale również dlatego, że w jego otoczeniu dawno temu umarło chrześcijaństwo. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017