Sąsiedzi z niechcianego miasta

Zaczęło się w sposób zupełnie nieoczekiwany: od awantury. Sąsiadka z piętra wyżej - uciążliwa stara panna, bądź to dokarmiająca okoliczne gołębie i bezpańskie koty, bądź też wścibsko schowana za firanką - jesiennym popołudniem nieoczekiwanie zapukała do drzwi Barbary. - Złość ogarnęła mnie już w chwili, gdy wyłączałam odkurzacz, żeby jej otworzyć. Dopiero wróciłam z pracy, a dzień był straszny, bo chyba cała Huta zeszła się na naszą pocztę, żeby w ostatniej chwili płacić rachunki. A tu jeszcze zakupy, obiad, zabłocony dywan, bo chłopcy znów biegali po domu w butach...

25.09.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Dyskretny "obserwator"

Ona naprawdę nie wie, co robić z czasem, pomyślała o kobiecie, która bez odrobiny taktu ładowała się do mieszkania. Złość Barbary sięgnęła jednak zenitu, gdy okazało się, że powodem wizyty jest młodszy z jej synów, jedenastoletni Damian. Sąsiadka zauważyła, że wysiadywał przed sklepem spożywczym - w południe, a więc w czasie, kiedy z pewnością powinien być w szkole. Nie, na pewno nie miał przy sobie puszki z piwem, ale co do papierosa, to nie jest już taka pewna.

Oczywiście trzeba było porozmawiać z chłopakiem, który od dawna sprawiał kłopoty. Ale agresja sfrustrowanej matki, samotnie wychowującej od kilku lat dwóch dorastających synów, walczącej co miesiąc, by alimenty od ojca, który z nową żoną wyjechał do innego miasta, terminowo wpłynęły na konto, wyładowała się najpierw na posłańcu złej wiadomości. Że plotkara, że nie ma pojęcia o dzieciach, że powinna zabrać się do jakiejś roboty, bo rentę na pewno sobie załatwiła...

Damian przyznał się do wagarów. Dostał zakaz wychodzenia na podwórko, mimo najlepszych chęci niesprawdzalny w sytuacji, kiedy dzień pracy na poczcie kończy się w praktyce ok. 21.00. A tydzień później, w nocy, ktoś zachlapał czerwoną farbą drzwi mieszkania sąsiadki. Niby nic strasznego, czerwone smugi dało się zamalować, ale Barbara poczuła wyrzuty sumienia. Za synów mogła ręczyć: codziennie, gdy kładła się do łóżka, oni od dawna już spali. Ale być może sprawcami byli ich koledzy?

Kiedy okazało się, że to dwóch pijaczków, którzy tę właśnie klatkę schodową wybrali sobie za noclegownię (co nie było trudne, domofon nigdy nie działał dłużej niż dwa tygodnie), poszła do sąsiadki z szarlotką. I z przeprosinami za awanturę.

Przy kawie i cieście rozpoczęła się rozmowa. - Baśka była zdziwiona, że tyle wiem o jej dzieciach: o której idą do szkoły, z kim się przyjaźnią, które lepiej gra w piłkę. Była nawet nieufna - tak, jakbym śledziła jej rodzinę, sąsiadów. A przecież dzień rencistki różni się od dnia kogoś, kto pracuje. Czasami bardzo się dłuży. Wyglądanie przez okno pomaga znieść samotność. To trochę jak rozmowa, kiedy nie ma się z kim porozmawiać.

Dotąd Anna najczęściej rozmawiała z lekarzem. Znajomość z Barbarą rozwijała się pomału - od jednej wspólnie wypitej kawy do drugiej.

- Kiedy przyszłam do Ani z prośbą, by czasem rzuciła okiem na to, co robią moi chłopcy w czasie, kiedy nie ma mnie w domu, była wręcz oburzona. Przecież nie tak dawno temu miałam jej za złe wtrącanie się w cudze sprawy. Kiedy jednak zrozumiałam, że pracując na dwie zmiany nie mam żadnego wglądu w życie dzieci, pomyślałam, że taki dyskretny “obserwator" bardzo się przyda. Nie chodzi o to, żeby ich pilnować. To dobre dzieci. Ale przecież mieszkamy w Nowej Hucie.

Anna przyjechała z Górnego Śląska w latach 70. W czasach Gierka taki kierunek migracji był rzadki, ona poznała jednak inżyniera z kombinatu. Ostatecznie z małżeństwa nic nie wyszło, ale w Hucie została.

Huta to nie Śląsk

- Huta to coś zupełnie innego niż Śląsk. Przerażała. U nas długo żywa była tradycja “familoków". To prawda: niektórzy uważali, że osiedla górnicze służyły wyłącznie temu, żeby mężowie mieli pewność, że ich żony pozostaną im wierne, podczas gdy oni “fedrują" na dole. Ale nawet architektura “familoków" służyła integracji rodzin, które w nich mieszkały. Zdarzało się, że na podwórku stał piec, w którym kobiety razem piekły chleb. Razem prały, razem gotowały. Jedna pilnowała dziecka drugiej, gdy ta szła do sklepu. Mieszkańców łączyło też poczucie tego samego, nieustannego zagrożenia: zazwyczaj wszyscy mężczyźni z “familoka" pracowali w tej samej kopalni. A wypadek mógł zdarzyć się zawsze.

Anna jak najgorzej wspomina pierwsze lata w nowym miejscu: - Tutaj też wszyscy pracowali w tym samym zakładzie. Ale być może kombinat był zbyt duży, żeby zintegrować pracowników i ich rodziny? Albo też za dużo o robotniczej jedności mówili nie budzący zaufania spece od propagandy? A może powodem rozproszenia był fakt, że każdy skądś przyjechał, że mieszkali tutaj rodzice i dzieci, ale nie było dziadków? Do tego ta dziwaczność miasta! W tzw. “starej" Nowej Hucie wszystko jest skrojone nie na miarę normalnego człowieka, ale jakiegoś giganta. Łatwo pogubić się w przejściach między osiedlami, w podwórkach, zawsze takich samych i nigdy nie oświetlonych.

Ale “stara" Nowa Huta i tak jest lepsza niż osiedle z lat 70., w którym przyszło jej mieszkać. Przynajmniej z pozoru przypomina miasto. Anna ogląda często amerykańskie kryminały. I jest przekonana, że murzyńskie dzielnice Nowego Jorku albo San Francisco są o wiele bardziej przyjazne dla swoich mieszkańców niż jej własny blok.

Wariatki

- Kiedy przyszły do mnie, pomyślałem, że to dwie “psiapsiółki"-wariatki - mówi Andrzej, sąsiad z parteru. Bo niby co z tego, że jestem elektrykiem? Ja potrafię naprawić gniazdko albo wstawić korki. A one mi tu każą załatwić latarnie na drodze między szkołą a blokiem! Niby jak? Dopiero kiedy wyszły, pomyślałem, że moja córka też wraca tamtędy do domu. Także wieczorem, z zajęć sportowych. I że zawsze trzeba po nią wychodzić, najlepiej z psem, który - choć pierwszy uciekłby na widok bandyty - dodaje jednak odwagi. Potem przypomniałem sobie, że po drodze spotykam rodziców innych dzieci.

Pismo do spółdzielni mieszkaniowej w sprawie oświetlenia podpisało 21 osób. Osobny list wysłał dyrektor szkoły, namówiony przez rodziców. Okazało się jednak, że petycję skierowali pod niewłaściwym adresem: że o wiele skuteczniejsza mogłaby się okazać rada dzielnicy. Choć mieszkali tu już ponad trzydzieści lat, do tej pory nie wiedzieli, kto właściwie jest prawnym właścicielem ulicy: spółdzielnia czy miasto.

- To już była sprawa honorowa: w końcu jestem elektrykiem. A rzemieślnik to rzemieślnik. Nawet jeśli pracuje nie “na własnym", ale “dla kogoś". Nie miałem pojęcia, gdzie urzędują radni. Zresztą radny to trochę urzędnik, a więc władza, od której lepiej trzymać się z daleka. Kiedy jednak nie można się bez niej obejść, trzeba o nią pytać w urzędzie. Więc pojechałem najpierw tam, gdzie załatwiałem rejestrację samochodu. Potem tam, gdzie odbierałem nowy dowód. Nikomu nie chciało się poszukać właściwego numeru telefonu. Adres rady dzielnicy zdobyłem przypadkowo: od kolegi z bloku naprzeciwko. Kiedyś pracował w Hucie, potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Czasem chodzimy razem na ryby. Wiedział, gdzie ich znaleźć, bo kiedyś wydawało mu się, że radni pomogą mu uzyskać zniżkę na czynsz... - Andrzej wspomina historię, od której minęły już ponad dwa lata.

Kiedy okazało się (to prawda, nie tak szybko, jak się spodziewali), że petycja mieszkańców przyniosła efekt - na pełnej chaszczy drodze między blokiem a szkołą pojawiły się latarnie, najbardziej chyba estetyczny element osiedlowej architektury - zaczął przychodzić na posiedzenia rady.

Co tam prezydent...

Czasem bardzo go irytowały - i wtedy opowiadał o nich sąsiadom. A oni namawiali go, by występował w ich imieniu.

- Zostałem kimś w rodzaju rzecznika prasowego mojego bloku. No i może jeszcze bloku sąsiedniego. Kiedy nie miałem czasu, zastępował mnie kolega-wędkarz. Okazało się, że pani Ania jak nikt inny potrafi napisać zażalenie, protest albo petycję. A Kazio z naprzeciwka, za którego nikt nie dałby złamanego grosza, potrafi przedrzeć się przez wszystkie te kodeksy i paragrafy. Dopiero teraz dowiedziałem się, że nie skończył studiów, bo po śmierci ojca trzeba było zarabiać na rodzinę. Innymi słowy: iść do kombinatu. I kiedy tak patrzę, jak wyciąga z tych opasłych tomów zakładki, przekłada je i cytuje z pamięci całe fragmenty, czuję jakiś żal pomieszany z szacunkiem.

Ostatnio coraz bardziej schorowanego Andrzeja na posiedzeniach rady dzielnicy zastępuje jego córka, również Ania. Dziś już maturzystka, z perspektywą studiów ekonomicznych. Opowiada o sąsiedzkich sukcesach: udało się zlikwidować melinę “przy jeziorku", dokąd schodzili się okoliczni włóczędzy (wystarczyło systematycznym “nękaniem" wymusić na policji częstsze i bardziej skuteczne patrole). Jeden rodzic odbiera po szkole wszystkie dzieci z sąsiedztwa. Nikt nie zadeptał posadzonych na wiosnę krzewów (czujne oko pani Ani), wydobytych skądś przez brata pani Basi. I co najważniejsze: sąsiedzi znają nawzajem swoje imiona.

Ale nie wszystko się udało. Agnieszka zachorowała już na początku lat 90., tuż po maturze. W ciągu kilku miesięcy zupełnie straciła kontakt ze światem. Rodzice próbowali jej pomóc, choć wydawało się to nierealne. Codziennie powtarzali z dziewczyną ćwiczenia, które miały pobudzić końcówki nerwów do działania. Ćwiczenia wymagały jednak pomocy kilku osób. Ta pomoc to ciężka fizyczna praca. Bez nadziei na spektakularne efekty. Kiedyś przychodzili sąsiedzi. Dziś jakby omijali drzwi przy windzie na drugim piętrze. Na klatce schodowej pojawili się natomiast obcy, młodzi ludzie, każdego dnia pukający do mieszkania Agnieszki punktualnie o ósmej rano.

Większość mieszkańców bloku nie wie, co to takiego NGO. Nie chcą zakładać stowarzyszenia ani fundacji. Ania mówi jednak, kończąc rozmowę: - Mnie naprawdę nie interesują twarze na ulotkach wyborczych, programy polityczne wielkich partii. Oczywiście, to bardzo ważne, kto będzie prezydentem mojego kraju, kto zasiądzie w Sejmie, a kto w Senacie. Ale dla mnie najważniejszy jest sąsiad z bloku. I radny z mojej ulicy. Bo to on ma sprawić, że droga, którą moje dzieci będą szły do szkoły, będzie oświetlona.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2005

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (39/2005)