Saruh, czyli rakiety

Uchodźcy żyją dniem dzisiejszym. Trzeba wstać, poczekać w kolejce do mycia, przygotować jedzenie, porozmawiać, powymieniać wiadomości, a potem znowu iść spać z nadzieją na obudzenie. Nie wiadomo, czy wojna potrwa jeszcze tydzień, miesiąc, czy - nie daj Boże - kilka miesięcy.

28.08.2006

Czyta się kilka minut

Dzieci uchodźców; Liban, sierpień 2006 r. / fot. PAH /
Dzieci uchodźców; Liban, sierpień 2006 r. / fot. PAH /

Dzień, w którym przekroczyliśmy granicę syryjsko-libańską w Abudija, nie był szczęśliwy dla regionu Mont Liban. Rano na 30-kilometrowym odcinku autostrady prowadzącej wzdłuż wybrzeża zniszczono cztery mosty. Abudija jest już jedynym przejściem, przez które w miarę bezpiecznie można się wydostać z Libanu. Tędy też uciekają ci, którzy mają rodziny w Syrii: obładowani walizami, tobołami i dziećmi, zostawiają samochody po stronie libańskiej i uciekają, byle dalej od wojny. Panuje zamęt, policja i straż graniczna nie radzą sobie z ludźmi i samochodami.

Jednym z czterech zniszczonych mostów był ten z Fidar, położony 200 m od szkoły zawodowej Don Bosco, prowadzonej przez księży salezjanów dla dzieci chrześcijańskich i muzułmańskich. W miasteczku i w obozach dla uchodźców wybuchła panika. Region Mont Liban dotychczas uważano za bezpieczny, ponieważ 75 proc. ludności to chrześcijanie - nikt nie przypuszczał, że też stanie się celem ataku. Niektórzy chrześcijanie wprawdzie popierają Nasrallaha, ale większość boi się wciągnięcia w konflikt.

Po drodze do Fidar ks. Kazimierz pokazuje kolejne strategiczne miejsca, które mogą być zbombardowane: cementownię, elektrownię, jeszcze jeden most, zbiorniki z paliwem, anteny radiowe i telewizyjne. Beznamiętnie tłumaczy, że lepiej przejechać koło nich jak najszybciej.

Podczas bombardowania Fidar zginęły trzy osoby. Rozpacz i gniew były tak silne, że część mieszkańców skierowała się do obozu, gdzie schroniło się kilka rodzin szyickich z południa Libanu. Wpadli tam krzycząc: "Idźcie sobie do swojego wodza, czemu sprowadzacie na nas bomby?". Obecność salezjanów być może zapobiegła linczowi. Gniew zresztą szybko minął: miejscowi coraz bardziej zdają sobie sprawę, że niebawem mogą znaleźć się w podobnej sytuacji. Pogrzeb ofiar bomb odbył się spokojnie.

***

Salezjanie jedli akurat śniadanie, kiedy cztery bomby jedna po drugiej w kilka sekund wybuchły kilkaset metrów od nich. Dobrze, że w jadalni były otwarte okna - inaczej straciliby szyby. Ks. Kazimierz tłumaczy: jak pikuje samolot, nie wolno uciekać, trzeba paść na ziemię i w ten sposób pomóc Opatrzności Bożej. Przeżył już w Libanie trzy wojny, ta jest czwarta. Zaraz po wybuchu pobiegł do obozu, gdzie przebywali szyici. W biegu próbował dodzwonić się do któregoś z kierowców autobusów, którzy tego dnia mieli przywieźć na wakacyjne zajęcia dzieci z okolicznych wiosek: w krytycznej chwili któryś autobus mógł być już na moście...

Dzień po porannym bombardowaniu miasteczko wygląda jak opuszczone. Targowisko, na którym zwykle kłębią się tłumy, jest puste. Sklepy i urzędy zamknięte. Rozpalone od upału, puste ulice i świadomość, że w zamkniętych domach, za spuszczonymi żaluzjami, siedzą przerażeni ludzie. Strach czuć przez ściany.

***

Według Habiba Kajrus, wojewody Jbail, w okolicy jest już ponad 21 tys. uchodźców w 79 skupiskach: szkołach, meczetach, lokalach urzędowych, prowizorycznych obozach namiotowych i pod gołym niebem. Wciąż przybywają kolejni. Lokalna administracja nie nadąża ze zbieraniem informacji i organizowaniem pomocy. Ani w pomocy społecznej, ani u żadnych władz lokalnych (oprócz wójtów) nie można uzyskać informacji o potrzebach uchodźców ani o ilości specyficznych grup: niemowląt i małych dzieci, kobiet w ciąży lub karmiących, przewlekle chorych i starców. Jedyna rada to odwiedzanie obozów osobiście, zebranie informacji i dostarczenie pomocy. Jestem tutaj tylko z wolontariuszem, Szymkiem Wudarskim. Nie dalibyśmy rady, gdyby nie wolontariusze z Don Bosco.

W drodze do obozów rozmawiam z Mają, która skończyła archiwistykę i pracuje na Uniwersytecie Amerykańskim, z energiczną Doną, która studiuje na trzecim roku chemii, i z Manal, siostrą Mai, która jest na drugim roku translatorstwa, uczy się angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego i włoskiego. W autobusie wypełnionym darami jedzie z nami też 21-letni Rabia, student informatyki. Zajęcia z powodu wojny odwołane, pakują więc paczki i jeżdżą z księżmi po zakupy. Wszyscy czują się związani ze szkołą i z salezjanami, bardzo chcą być użyteczni. Gdy tylko w okolice zaczęli przybywać uchodźcy, razem z księżmi zaczęli nieść pomoc. Pytam dziewczyny, czy nie chciałyby wyjechać z Libanu. Odpowiedź Mai może brzmi patetycznie, ale jest poważna: - Jak mogę wyjechać, skoro jestem tu potrzebna? A poza tym, jeśli miałabym zginąć, to wolę tutaj.

***

Żeby dotrzeć do obozu w Annaya, trzeba pokonać ok. 30 km wąską drogą, pnącą się na wysokość 1500 m n.p.m. Trudno myśleć o wojnie, patrząc na piękno krajobrazu, mijając resztki rzymskich, a czasami jeszcze starszych budowli. Sam obóz to po prostu koczowisko z kilkoma namiotami (kilkanaście osób śpi pod gołym niebem), pożyczonymi od karmelitów z Bejrutu: dostarczamy tu kolejnych 10 namiotów, a także koce, pościel, kuchenki gazowe i naczynia do gotowania, środki czystości oraz jedzenie. Uchodźcy pochodzą z Ain Ebel, chrześcijańskiej wioski położonej dwa kilometry od zrównanego z ziemią Bint Jbail. Kiedy opowiadają o przeżyciach podczas bombardowania i ucieczki, trzęsą im się ręce. Jeszcze w czwartek był plan, żeby sprowadzić ich do Fidar, ale po dzisiejszym bombardowaniu nie wiadomo, gdzie jest bezpieczniej.

Habib Wehbe, który z dwójką synów i żoną mieszka pod drzewem, śmieje się, że są jakby na wakacjach: już dawno nie miał tak długiej przerwy w pracy i tak wiele czasu dla swojej rodziny. Uciekli z małej miejscowości pod Bejrutem. W okolicy jest ogromny zbiornik gazowy i zakłady telekomunikacji, w których pracował. Opuścili dom na rozkaz władz miejskich zaraz po tym, jak w ich rejonie rozpoczęły się bombardowania. Fadi i Charbel (11 i 10 lat) biegają po okolicznych górach, bardzo im się tu podoba, chociaż czasami jest nudno. Cieszą ich nasze prezenty: badminton i farby do malowania. Habib i jego żona są zadowoleni, mają niedaleko do kościoła i są bezpieczni. Mogło być gorzej.

Ostatnio dotarli tu kolejni uciekinierzy, ale wójt nie pozwala się osiedlać większej liczbie; boi się, że będzie miał na głowie zbyt wiele osób, więc kieruje ich do Ehmej. Pomimo niemal sielskich warunków, nie jest im łatwo. Wójt odsyła do klasztoru maronitów, klasztor do pomocy społecznej, pomoc społeczna do lokalnych organizacji, i tak w kółko. Rzadko zdarza się, że przyjeżdżają organizacje takie jak my: z konkretną pomocą. Nasi rozmówcy uważają, że obozy prowadzone przez Hezbollah są lepiej zorganizowane, ale nie chcą mieć z nimi nic wspólnego.

***

Pniemy się jeszcze wyżej, do obozu w Ehmej, który mieści się w starej szkole. Warunki wodno-sanitarne są tu bardzo trudne. Wodę do picia dają mieszkańcy domów otaczających budynek, trudniej o wodę do mycia czy prania. Wojsko od czasu do czasu napełnia kamienny zbiornik przy szkole, ale wody brakuje. Chadi Mourkazel stoi na korytarzu ze śliczną dwuletnią Jennifer, która chowa się za workami ze środkami czystości. Chadi mówi, że córeczka boi się obcych i zamętu od czasu, jak musieli uciekać z Bejrutu. Udaje się ją wywabić z kąta dopiero pluszowym misiem. U pani Antoinette Gerges, która jest szefową obozu, zostawiamy środki czystości i higieny osobistej, żywność, koce i materace, artykuły dla niemowląt oraz materiały piśmienne i gry dla dzieci. Mają tu komitet, dzielą wszystko wspólnie.

Kolejny obóz w tych samych górach mieści się w szkole salezjanów w El Hossun. Przebywa tu ok. 130 uchodźców: chrześcijanie i muzułmanie, uciekinierzy z pierwszych dni wojny. W obozie działa komitet złożony z wyznawców obu religii, który rozdziela dary, podejmuje decyzje i rozwiązuje konflikty. Mamad pochodzi z wioski Ain Ebel, w której mieszkało dwa tysiące mieszkańców. Stoi oparty o mur budynku, a do jego kolan tuli się czteroletni Jama. Z jednej strony Mamad ma powody do radości, bo tydzień temu urodziła mu się córka. Z drugiej - trzy tygodnie temu stracił rodziców i rodzinę stryja, razem dziewięć osób. Kiedy bomba uderzyła w dom stryja, Mamad był akurat pod prysznicem, rodzice wyszli przed dom, a ciężarna żona karmiła synka. Mamad wybiegł nago spod prysznica, pociągnął żonę z dzieckiem do samochodu, podbiegł do leżących rodziców, ale już nie żyli, do płonącego domu stryja nawet nie zaglądał. Kilka dni temu do obozu przyszedł znajomy Mamada - powiedział, że ciała jego bliskich wciąż leżą przed domem. Podobny dramat przeżywa Samir, który jest tutaj z żoną i trójką synów. Obaj są muzułmanami i wierzą, że dusze bliskich nie trafią do raju, jeżeli ich ciała nie zostaną pochowane.

***

Kwaszim jest tu z trzema siostrami, wszystkie są ze swoimi rodzinami i razem, w 13 osób, zajmują jeden pokój. Jeden kąt jest zasłonięty niebieską zasłoną - to łazienka. Na korytarzu cztery palniki gazowe (to wspólna kuchnia), nieco dalej - toalety i umywalki. Trzeba zająć kolejkę, żeby się umyć lub coś wyprać, ale wody jest pod dostatkiem. W kącie pomieszczenia piętrzą się materace dla całej rodziny. Gdy się je ułoży jeden obok drugiego, jakoś się mieszczą. Synek Kwaszim, Jean-Pierre,­ śpi na materacu: to dla kobiety chwila odpoczynku, bo mały właściwie jej nie odstępuje. Przez trzy dni nie mogła wypuścić go z ramion - kiedy usłyszy huk czy odgłos samolotu, ucieka płacząc. Siedzimy w otoczeniu sióstr Kwaszim i ich dzieci, popijając kawę z małych filiżanek. Opowiadają o swoim życiu sprzed wojny. Kwaszim z mężem Eliasem prowadzili firmę wynajmu samochodów. Powodziło im się bardzo dobrze, mieli 40 aut. Dzisiaj Elias nie wie nawet, gdzie są.

Fahud, mężczyzna w średnim wieku, uciekł z Bejrutu. Miał prywatną firmę zajmującą się dekoracjami wnętrz, świetnie zarabiał. Teraz został bez pracy i oszczędności - miesięczną pensję, którą wziął ze sobą, już wydał. - Ale ludzie sobie pomagają - mówi - różnice religijne nie mają znaczenia. Bardzo chwali tutejszych księży, którzy zawsze znajdą czas, żeby go podtrzymać na duchu. Pytany, kiedy zamierza wrócić do domu, odpowiada: - Jak tylko będzie tam bezpiecznie. Nie wiem tylko, czy będę miał do czego wracać...

***

Miejscowość Lassa również leży wysoko - ponad 1700 m n.p.m. Prowadzi tu górska droga, na której z dużym trudem mijają się dwa samochody. Trudno dostępne tereny sprawiają, że uchodźcy czują się bezpiecznie; ich kolejne grupy napływają niemal codziennie.

Liczbę osób niebędących mieszkańcami Lassy pomaga oszacować sołtys Ali Mehded. Dysponuje listą, ale nie wie, czy są na niej wszyscy. Ma zarejestrowanych tych, którzy mieszkają w obozach umieszczonych w szkołach, ale ich liczba też się zmienia: w tej chwili ma na liście ok. pięć tysięcy nazwisk. W jego domu przebywało 70 osób, jednak 24 zamożniejsze wyjechały dalej. Każda rodzina przyjęła kogoś do siebie, ponad 70 osób schroniło się w meczecie, większość jednak mieszka w prowizorycznie skleconych szałasach, część w namiotach, a reszta pod gołym niebem. W meczecie są dwie proste i niezbyt czyste toalety. Wodę pitną, ale również do mycia, można czerpać z wystającej ze skały rury. Dla tych, którzy nie mieszkają w domach, oznacza to stanie w kolejce z pojemnikami, wiadrami, czajnikami - co kto ma.

W pomieszczeniach biblioteki publicznej Kwar Masshum (książki na czas wojny zgromadzono w jednej izbie) mieszka pięć rodzin ze wsi Maarami spod Sur. 13-letnia Mariam Hammond porusza się z trudem, cała prawa strona jej ciała jest poraniona odłamkami. Opowiada swoją historię, patrząc na mnie oczami dorosłej kobiety. 14 lipca była u dziadka, kiedy dwa metry od domu spadły dwie rakiety. Wraz z rodzeństwem wybiegli z domu, wszędzie było pełno krwi. Na szczęście nikt nie zginął, bardzo szybko przyjechały ambulanse i zabrały rannych do szpitala. Ale Mariam do dziś boi się zam­kniętych pomieszczeń.

Najmłodszy syn jej siostry, niespełna dwuletni Ali, mimo że prawie wcale nie mówi, gdy słyszy jakiś hałas, krzyczy: saruh, saruh (rakiety), i próbuje się chować. Płacze po nocach, zresztą nie tylko on. - Tutaj w obozie jest dobrze - mówi Mariam. Wójt Kwar Masshum pozwolił im zamieszkać w bibliotece, mieszkańcy wioski przychodzą często i pytają, czy czegoś nie potrzeba, zwłaszcza małym dzieciom.

Kiedy dowiedzieli się, że możemy kupić leki dla chorych, proszą o te na nadciśnienie, na astmę. Jedna z kobiet ma cukrzycę i rozpaczliwie potrzebuje insuliny. Gdy pytam, czego jeszcze najbardziej potrzebują, Mariam nieśmiało mówi, że dawno nie jadła jajek, a bardziej praktyczna Layla, że w obozie nikt nie ma poduszek. Kobiety dyskretnie proszą o bieliznę, jednak największym problemem jest woda. Ta przywożona przez wojsko znajdowała się w galonach po ropie i nie nadaje się nawet do mycia.

***

Jadąc do następnego obozu, słyszymy odgłosy bombardowania. Zatrzymujemy się na skraju drogi. Jesteśmy w górach i widzimy wybrzeże, skąd unosi się dym. Bombardowana jest stacja radiowa w Amchit, gdzie wczoraj rozdawaliśmy pomoc w dwóch obozach. Dona blednie ze strachu: w Amchit, niedaleko wież radiowych, pracuje jej ojciec. Na szczęście ojciec dzwoni: i z nim, i z resztą krewnych wszystko dobrze. Na jak długo?

Polska Akcja Humanitarna apeluje o pomoc dla ofiar konfliktu izraelsko-libańskiego. Pieniądze można wpłacać na konto: BPH 28 1060 0076 0000 3310 0011 3996.

Każdy darczyńca przez dopisek ma prawo wskazać kraj, na pomoc któremu przekazuje pieniądze. Misja rekonesansowa PAH przebywała w Libanie w dniach 4-10 sierpnia. Za tydzień relacja z Izraela.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2006