Samotność długodystansowca

Jacek Bławut to ktoś, kto rozumie cierpienie. Potrafi rozeznać ból. Bohaterowie jego dokumentów przyciągają depresje, wpadają w nałogi, żyją na krawędzi. Ale mają szansę na zadośćuczynienie, pokutę.

19.06.2007

Czyta się kilka minut

Jacek Bławut i jego bohater - kickbokser Marek Piotrowski (z lewej) / fot. PIOTR BŁAWUT /
Jacek Bławut i jego bohater - kickbokser Marek Piotrowski (z lewej) / fot. PIOTR BŁAWUT /

Bławuta nie pociąga zło. W świecie i w człowieku. Wierzy w dobro. Najczęściej - w dobro nieoczywiste. Pokazuje bohaterów, o których w pierwszej chwili myślimy jak najgorzej. Pęknięte, przetrącone życiorysy ludzi smutnych i nieszczęśliwych. Predylekcja - w większym stopniu ludzka niż artystyczna - każe reżyserowi poszukiwać momentu, kiedy nieskładna biografia dziwnym trafem zaczyna układać się na nowo. Alkoholik staje się cudownym gawędziarzem, kryminalista spełnia się w pracy społecznej z dziećmi, a sławny, dzisiaj ciężko chory bokser po latach zapomnienia znowu odnosi triumf. W filmie Bławuta.

Bezwzględna przyjaźń

Filmowy portret to długa droga, którą bohater i reżyser pokonują wspólnie. Wymagająca cierpliwości i obustronnego, bezwarunkowego zaufania. Bohater nie może poczuć się zmanipulowany i ośmieszony, a jednocześnie widz ma pewność, że głęboko wkracza w cudze życie. W filmach Jacka Bławuta robi to na palcach, nie w buciorach.

Można by pisać o twórczości autora "Szczura w koronie" w kontekście innych wielkich twórców polskiego (i nie tylko polskiego) dokumentu. To mnie jednak nie interesuje. Chciałbym spróbować zrozumieć fenomen artystycznej drogi Bławuta bez posiłkowania się ściągami. Ten reżyser zasługuje na to, by wreszcie potraktować go indywidualnie. Tym bardziej że kilka autorskich cech znacząco go wyróżnia. Najważniejsza jest oczywiście empatia. Albo rodzaj bezwzględnej przyjaźni, na dobre i na złe, którą kieruje do każdego bohatera. Nieważne, czy chodzi o dramatyczną biografię Kazimierza Leskiego, inżyniera, lotnika, byłego kapitana i pracownika wywiadu AK, który w filmie "Byłem generałem Wehrmachtu" (1988) mówi: "żal mi tylko tych chwil, kiedy nie mogłem zrobić niczego dla Polski", czy o sympatycznego Radka, mieszkającego z matką bezrobotnego polonistę z "Kraju urodzenia..." (2002), albo o pokrytego tatuażami Roberta, bohatera filmu "Born Dead" (2004), kryminalistę, który biorąc udział w eksperymentalnym programie aresztu śledczego zaprzyjaźnia się z malutkimi wychowankami domu pomocy społecznej. Bławut kocha ich wszystkich. Ma przy tym świadomość, że niekreowany dokument musi zaskakiwać. Także reżysera. Życie rzadko jest logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Najczęściej emocjami i wyborami rządzi chaos i przypadek. A następnie zdziwienie. Nawet najgorsi ludzie nieoczekiwanie odkrywają w sobie jasne kolory, nawet najlepsi - przegrywają. Siłą kina Jacka Bławuta jest wnikliwe portretowanie tych zaskakujących, indywidualnych plam, które kapryśnie układają się we wspólny obraz. To nasze życie. Czysta abstrakcja.

Płomienie miłości

Niewiele osób pamięta, że jako dziecko Bławut występował w wielu polskich filmach. Zagrał między innymi Romka w "Echu" (1964) Stanisława Różewicza i Totka Przywłockiego w "Agnieszce 46" (1964) Sylwestra Chęcińskiego. Już wtedy połknął kinowego bakcyla. Ale do zrozumienia, na czym polega siła filmowego przyciągania, dojrzewał latami. Dopiero po studium górniczym, włókienniczym i socjalnym trafił Bławut - rocznik '50 - na Wydział Operatorski Łódzkiej Szkoły Filmowej; a dopiero po kilkunastu filmach, w których pełnił rolę operatora (tę działalność kontynuuje zresztą do dzisiaj, był autorem zdjęć do m.in. "Dekalogu X" Kieślowskiego i "Dnia świra" Koterskiego), zaczął robić własne dokumenty. Długie terminowanie w zawodzie okazało się dla debiutującego reżysera zbawienne. Nie robił wprawek. Dla kina urodził się jako twórca dojrzały, z własnym, natychmiast rozpoznawalnym charakterem pisma.

Znakomity okazał się już pierwszy film - portret zapaśnika, Adama Sandurskiego. "Superciężki" (1984) to historia ogromnego, mierzącego 2,15 m wzrostu mężczyzny, który, będąc okrutnym fighterem na macie, po zawodach bawił się z dziećmi i opowiadał dowcipy. Sześć lat później Bławut nakręcił arcydzieło: "Nienormalnych". To dokument przełomowy nie tylko w biografii reżysera. Bławut jako pierwszy polski twórca z tak wielką wrażliwością zobaczył ludzi upośledzonych: w ich rozmaitości, rozwibrowaniu, talentach. Zbuntował się przeciwko "nienormalnym" stereotypom, każącym myśleć, że osoba upośledzona jest brzydka, tępawa i biedna. Należy jej tylko współczuć. Odwrócił tę hierarchię, ustanowił nową.

Nigdy nie zapomnę emocji, które towarzyszyły mi, kiedy po raz pierwszy obejrzałem ten film. Miałem wtedy 14 lat i napisałem długi, emocjonalny list, który wysłałem do debiutującej na rynku "Gazety Wyborczej". Został wydrukowany. A zatem dzięki Bławutowi zadebiutowałem dziennikarsko... Jako zagubiony chłopiec zobaczyłem wtedy w "Nienormalnych" szczęśliwych ludzi. Normalnych. I uwierzyłem, że szczęście może mieć różne twarze. Trzeba tylko o nie walczyć. Zapamiętałem bohaterów - perkusistę-Tomka, mandolinistę w okularach albo "kelnerkę", budzącą postrach na stołówce, a "Płomienie miłości" - "Flames of Love", z wykorzystanej w ścieżce dźwiękowej banalnej piosenki, płonęły we mnie jeszcze długo.

Upadek wojownika

Jacek Bławut pokazuje ludzi "skrzywdzonych i poniżonych". Często zwycięskich, czasami przegranych. Najpiękniejszym "przegranym" Bławuta jest Michał, młody alkoholik, bohater "Szczura w koronie" (2005). To postać trochę jak z Dostojewskiego. Nieszczęsny wesołek, któremu zabrakło sił, żeby uśmiechnąć się naprawdę. Na trzeźwo. Nie było wcześniej w Polsce filmu, który z taką bezsilną determinacją pokazywałby chorobę alkoholową. Michał jest wspaniały. Ma męską urodę, błysk w oku i poczucie humoru. Otaczają go życzliwi ludzie, na czele z reżyserem "Jackiem", o którym na odwyku powie, że jest jego najbliższą rodziną. Wszyscy życzą mu dobrze. Michał też chce się wyleczyć, "Jacek" chce mu pomóc. Nawet jeżeli ma świadomość, że jest przez chłopca wykorzystywany (pożyczane pieniądze są wydawane na wódkę, nie na jedzenie). A jednak film, który w założeniu miał być świadectwem cudu życia, okazuje się dokumentem o triumfie śmierci. O przegranej, która - to najbardziej zasmucające - przynosi ulgę. Bo Michał już nie będzie cierpiał. I nie będzie ranił. Bławut pokazał nie tylko kolejne stopnie alkoholowego klinczu, prowadzącego na dno upodlenia, ale także chorobę równoległą - współuzależnienie, na które cierpi rodzina i przyjaciele alkoholika. W "Szczurze w koronie" choruje także reżyser. I widzowie.

Oczywiście nie zawsze w twórczości Bławuta piętrowo rozumiane współuzależnienie widza jest pełne. Reżyserska empatia niekiedy przesłania Bławutowi porządek przyczynowo-skutkowy, pojawiają się ewidentne dramaturgiczne pęknięcia. Autor "Nienormalnych" powtarza często, że siłą dokumentu jest czas, który trzeba poświęcić na jego przygotowanie. Dlatego zawsze najmniej udawały się Bławutowi te filmy, które realizowane były "na zamówienie" albo zostały ukończone zbyt szybko. Kompletnie zmarnowanym tematem jest "Lot 005" (2007), film o pasji do lotnictwa i latania, z niecodziennym, zdumiewającym finałem. Dokument, który zapowiadał się na rewelacyjną grę z konwencją extreme-movie, został zrealizowany pospiesznie, bez dbałości o suspens i podtrzymanie dramaturgii.

Problematycznym sukcesem jest także głośny "Wojownik", czyli film o Marku Piotrowskim, dziewięciokrotnym mistrzu świata w kick-boxingu. Owacyjnie przyjęty na Krakowskim Festiwalu Filmowym, "Wojownik" zbiera liczne komplementy, chyba nie do końca zasłużone. Oglądając go, odnosiłem bowiem wrażenie, że nie został dokończony i przemyślany. Bohater jest emblematyczny dla Bławuta: oto wspaniały niegdyś sportowiec, dzisiaj trochę zapomniany. Był na szczycie (sportowym) i na dnie (ludzkim). Teraz walczy o pion. Reżyser znalazł klucz do zrozumienia psychiki Piotrowskiego, ale nie znalazł pomysłu na kino. Rytm "Wojownika" jest przemienny: ring, starcie, archiwalia, gadające głowy plus chory Piotrowski - dzisiaj. Ale pomiędzy chorym, z trudem mówiącym mężczyzną a czempionem sprzed lat kryje się zbyt wiele białych plam. To nie jest błąd w dociekliwości reżysera, tylko w konstrukcji filmu. Pierwsze walki, aż do przełomowych, przegranych starć z Rickiem Roufusem i Robem Kemanem - oglądamy chronologicznie, niemal runda po rundzie. A potem nagle wszystko się kończy. Bez wyjaśnienia. Nie muszę koniecznie wiedzieć, na co choruje wybitny sportowiec, ale kiedy sam opowiada, że był na dnie, pracował jako taksówkarz, rozstał się z żoną, po czym dowiedział się, że nie jest ojcem siedmioletniego chłopca, są to wyznania tak przejmujące, że naprawdę proszą się o głębsze wyjaśnienie.

W "Wojowniku" Bławut chyba po raz pierwszy sprzeniewierzył się sobie. Wyostrzając chwalebną przeszłość polskiego fightera, wyrugował na dalszy plan dramatyczną teraźniejszość, tak podobną do losów bohaterów jego niezapomnianych filmów. Paradoksalnie, z "Wojownika" zostaje przede wszystkim to, co udało się sfotografować przez przypadek. Polski los. Podczas kiedy Roufus jest dzisiaj świetnie prosperującym biznesmenem, a opalony Keman wyleguje się na tle palm, ich najwspanialszy sportowy konkurent - Marek Piotrowski - każdego dnia walczy z oporem materii życia. Walczy desperacko. Bo inaczej nie potrafi. Może Bławut nakręci kiedyś o tym film?

***

W sztuce dokumentu nieodzowna jest wrażliwość autora, która kondensuje emocje i wzruszenia portretowanych ludzi z własną odwagą. Odwaga dokumentalisty może być predylekcją do penetrowania ciemnych korytarzy ludzkiej psychiki i zachowań, ale i humanistyczną wizją człowieka błądzącego, upadającego, wreszcie podnoszącego się z dna. Jacek Bławut poszerza tę drugą kategorię o charakterystyczny stempel własny. To reżyser, który rozumie cierpienie. Potrafi rozeznać ból. Człowiek cierpiący to w dekalogu Bławuta kwintesencja emocjonalnej kondycji naszych czasów. Po

XX-wiecznych wojnach, zrywach i dyktaturach obudziliśmy się znużeni, zakompleksieni, w podłym nastroju. Właściwością wnuków musilowskich "ludzi bez właściwości" jest cierpienie. Nadane lub wmówione, ale zawsze przejmujące. Bohaterowie dokumentów Bławuta przyciągają depresje, wpadają w nałogi, żyją na krawędzi. Ale mają szansę na zadośćuczynienie, pokutę. I właśnie ten moment fotografuje reżyser. Droga Jacka Bławuta to jeden z bardzo rzadkich w polskim kinie przykładów, kiedy "życie w sztuce" opiera się na konsekwentnym uwzniośleniu pięknego życia - poza sztuką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007