Co widzi okręt. Rozmowa z reżyserem Jackiem Bławutem

Zatracałem siebie i swoje życie. Czułem, że są miejsca, do których nie powinienem wchodzić. Świat moich bohaterów mnie pożerał. Odbierał mi życie osobiste i opanowywał wyobraźnię.

24.10.2022

Czyta się kilka minut

 / BARTOSZ MROZOWSKI / MATERIAŁY PRASOWE
/ BARTOSZ MROZOWSKI / MATERIAŁY PRASOWE

BARTOSZ MARZEC: Zrobił Pan film fabularny, ale czy zdecydowałby się Pan – zgodnie ze swoją specjalnością – wyreżyserować film dokumentalny o historii ORP „Orzeł”, gdyby przeżył chociaż jeden jego załogant?

JACEK BŁAWUT: Trudne pytanie. Informacje o życiu na okręcie zaczerpnąłem z bardzo szczegółowych opisów w książce „Patrole Orła”, autorstwa podporucznika Eryka Sopoćki, który na „Orle” pływał. Dzięki jego wspomnieniom nasz film dość precyzyjnie oddaje atmosferę i warunki życia w głębinach morza. Ale gdyby żył któryś z członków załogi, może opowiedziałby mi więcej? Wtedy na pewno powstałby inny film.

Opowiadamy jednak o prawdziwych osobach, z imienia i nazwiska. Dla mnie trudne byłoby zrobienie z jednego z tych marynarzy psychopaty, aby osiągnąć jakiś dodatkowy efekt dramaturgiczny. Mam dla członków załogi „Orła” wielki szacunek. Zginęli bardzo młodo, niektórzy pewnie jeszcze nie zdążyli się nawet zakochać. Niektórym dopiero co urodziły się dzieci.

U nas bohaterami są przede wszystkim ich oddech i duszność, narastający lęk i klaustrofobiczna przestrzeń, głucha cisza i metaliczne odgłosy dobiegające z trzewi okrętu. Chciałem sprawić, by widz chociaż otarł się o to, co przeżywali członkowie załogi pod wodą, w sytuacji osaczenia.

Jakie środki miały temu służyć?

Jednym z członków załogi uczyniliśmy kamery. Kamera subiektywna, „z ręki”, podpatruje emocje, zagląda w twarze, wręcz w oczy załogantów. Nazwaliśmy tę kamerę „ludzką”. Ale była jeszcze kamera „orłowa”. Pokazywała to, co załoganci starają się przed sobą ukryć. Oni przecież muszą grać pewne role, na przykład udawać opanowanie, bo nie mogą okazywać niepokoju czy paniki. Mają być jednym organizmem – wyćwiczonym, działającym perfekcyjnie. Ich lęki można podpatrzeć z punktu widzenia okrętu, dlatego „orłowa”.

Ta kamera patrzy z nietypowych punktów widzenia. Odsłania coś, czego bohaterowie nie są w stanie sami dostrzec.

Takie było założenie. Dzięki temu także widz wie więcej niż załoga. Organizm, który współtworzą, powoli umiera razem z okrętem. Bo „Orzeł” jest w gruncie rzeczy filmem o umieraniu – długim, powolnym zaciskaniu się pętli. Okręt ulega postępującej destrukcji, zaczyna się rozpadać i pękać, marynarze z kolei coraz słabiej widzą i słyszą. Jest coraz goręcej i duszniej, uwalniają się trujące związki chemiczne.

Nie zależało mi wcale na scenach batalistycznych. Bitwa odbywała się w głowach marynarzy. Chciałem pokazać okrucieństwo zbliżającej się śmierci. Pojawienie się i narastanie świadomości tego umierania. Wróg osacza i zabija, ale go nie widzimy. Nie możemy się z nim zmierzyć, bo znaleźliśmy się w potrzasku, w pułapce.

Kiedy oglądałem „Orła”, przypominały mi się realizacje polskiej szkoły filmowej, które opowiadały o fatalnym losie polskiego żołnierza i powstańca w okresie II wojny światowej.

Gdybym miał powiedzieć, do którego filmu z tego nurtu mi najbliżej, wskazałbym oczywiście „Kanał” Andrzeja Wajdy. Moje pokolenie wychowało się na polskiej szkole, więc patrzymy na polski patriotyzm właśnie przez jej pryzmat. On jednak nie przystaje już do dzisiejszych czasów. Kiedy robiłem dokumentację, starałem się dowiedzieć, jak wyglądali marynarze w przededniu II wojny światowej. To byli szlachetni ludzie. Aż się płakać chce, że straciliśmy to niezwykłe pokolenie – i to zupełnie bez sensu. W filmie chciałem pokazać jego piękno. Dlatego zdecydowałem się na taki casting.

Czy doświadczenie dokumentalisty było przydatne w pracy z uznanymi, ale młodymi aktorami?

Praca z nimi była dla mnie najważniejszą częścią realizacji „Orła”. Próbowałem zbudować pewną bliskość i wzajemne zaufanie. Rzeczywiście, pracowałem jak z bohaterami filmów dokumentalnych. Chciałem dotrzeć do tego, jak Ziętek, Kościukiewicz czy Schuchardt dzisiaj przeżywają historię „Orła”. Tak po ludzku. Zależało mi na zdjęciu z nich aktorskiego pancerza i pokazaniu tego, co mają w sobie najpiękniejsze. Nie chodziło mi o rutynowe zadania aktorskie, klasyczne wyjaśnianie „skąd, dokąd, po co” albo jakie są relacje i konflikty między bohaterami. Mam w sobie dokumentalistyczną ciekawość drugiego człowieka. Interesuje mnie, co myśli i dlaczego, co dzieje się w jego wnętrzu.

Jak dotrzeć do tego, co myśli i czuje człowiek?

Otóż, wbrew pozorom, jest to dość proste. Musisz sam się otworzyć, żeby ktoś ci zaufał. W filmie fabularnym nazywają to reżyserią (śmiech).

Bohaterowie Pana filmów dokumentalnych to mocni mężczyźni siłujący się z losem, którzy znajdują rozwiązanie swoich trudności w czymś delikatnym i ulotnym, jak miłość, solidarność czy religia. Z drugiej strony bohaterowie pozornie słabi potrafią zawstydzić swoją wewnętrzną siłą niejednego dorosłego. Te dwa pierwiastki: siły i delikatności splatają się w postaci kapitana Jana Grudzińskiego, którego zagrał w „Orle” Tomasz Ziętek. Już wiele razy musiał się Pan tłumaczyć z tego wyboru.

Tłumaczę się z tego bez przerwy. Wybrałem do tej roli Tomasza Ziętka pod wpływem książki „Szum młodości” Stefana Łaszkiewicza, w której Grudzińskiego opisywał jego kolega ze szkoły kadetów. Grudziński miał ksywę „Panienka”. Używałem jej w filmie, ale doszedłem do wniosku, że musiałbym wciąż tłumaczyć sens tego słowa. Nie chciałem, żeby odczytano je niewłaściwie. Grudziński był delikatny, introwertyczny, słabo komunikował się z załogą. Znaczące jest to, że od komunikacji z załogą miał porucznika Piaseckiego. Sam pozostawał w wewnętrznym skupieniu.

A ta druga strona oblicza kapitana Grudzińskiego?

Gdzieś znalazłem informację, że w trakcie alarmu lotniczego, kiedy wydał komendę, wszyscy pobiegli do włazów, a on do karabinów maszynowych! Spotkały się w nim więc dwa światy, dwie galaktyki.

Wszyscy załoganci kochali „Orła”, to była ich matka, ich świat, ich miłość. Ale tylko Grudziński miał jakąś specjalną, tajemniczą łączność z okrętem. W skupieniu dotykał ścian i burt. Jakby czegoś szukał, jakby chciał wsłuchać się w mowę okrętu. W filmie słyszy więcej niż reszta załogi, dzięki czemu potrafi wyprowadzić okręt z opresji. Brzmi to metafizycznie, ale chciałem, żeby właśnie takie było. Zresztą i mnie podobne odczucia nie są obce. Uważam, że miewamy łączność z przedmiotami, czujemy nawet potrzebę rozmawiania z nimi. Trochę upraszczając: ja na przykład rozmawiam z moim samochodem (śmiech).

W książce „Bohater w filmie dokumentalnym” deklaruje Pan, że najbardziej ciekawi Pana „człowiek w tych momentach życia, w których musi walczyć, pokonywać swoje słabości i w których musi dokonywać wielkich czynów, żeby żyć”. Kiedy opowiada Pan o walce, jaką toczy załoga „Orła”, mam wrażenie, że w ciągu 12 lat, odkąd wydano książkę, nic się nie zmieniło.

Nic. A wie pan, jakie jest największe wyzwanie, przed którym stają ludzie?

No jakie?

To śmierć. Starość, umieranie. O godzeniu się z odchodzeniem opowiadał film „Jeszcze nie wieczór”. Ja przez cały czas opowiadam o różnych ograniczeniach. „Nienormalni” są o mierzeniu się z ograniczeniami. To są zmagania, z których można wyjść wewnętrznie bogatszym, dowiedzieć się więcej o sobie, ludziach i świecie. O tym był też „Wojownik” i moje filmy o walce z alkoholizmem. „Orzeł” również mówi o ograniczeniach, o najtrudniejszych chwilach, w jakich może znaleźć się człowiek.

A relacje między bohaterami?

Czasem spotykam się z opiniami, według których powinienem zbudować ich więcej. To w gruncie rzeczy zarzut, że nie zrobiłem innego filmu niż ten, który chciałem zrobić. Bo bohaterowie „Orła” w okresie, o którym opowiadam, płyną razem już dziewięć miesięcy. Powiedzieli sobie wszystko. Stali się jednym organizmem. Są nastawieni na walkę, na zniszczenie wroga, który w tym czasie zabija ich bliskich i sąsiadów, pali ich domy. Bohaterowie nie mogą dopiero zaczynać się poznawać, bo znają się na wylot. Oni już w lutym 1939 r. byli jedną załogą. ­Łączyły ich relacje inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni w filmach o okrętach podwodnych. I całe szczęście, bo inaczej zrobiłbym „Okręt” Wolfganga Petersena. To świetny film, ale nie ­chodziło mi o to, żeby go powtórzyć. Podstawowa różnica polega też na tym, że mój rejs to krótki patrol w płytkim Morzu Północnym, a tamten to wielomiesięczny patrol w głębinach Atlantyku.

A więc to portret męskiej wspólnoty w sytuacji krytycznego zagrożenia. Mam przy tym wrażenie, że rozwija się on w głąb, a nie w przód. Akcent położony jest na zanurzenie w świat załogi, ale nie na to, co się wydarzy.

Zdecydowanie. Zresztą, co miałoby się wydarzyć? Przecież z góry wiemy, jak skończy się ich historia. Żeby finał był inny, musielibyśmy fantazjować. Nie chciałem zmyślać. Zależało mi, żebyśmy weszli do okrętu i popłynęli razem z jego załogą do kresu.

Ukończył Pan Wydział Operatorski łódzkiej Szkoły Filmowej. Jak układała się współpraca na planie „Orła” z wybitną autorką zdjęć Jolantą Dylewską?

Przed rozpoczęciem realizacji spotykaliśmy się z Jolą od czasu do czasu i za każdym razem dopytywała mnie o „Orła”. Intuicja podpowiadała mi, że kobieca wrażliwość dostrzeże i poczuje coś szczególnego w historii grupy mężczyzn. Opowiadałem Joli o moim projekcie i liczyłem w duchu, że w końcu spodoba się jej na tyle, że będzie chciała wziąć w nim udział. No i któregoś razu powiedziała, żebym wziął pod uwagę jej kandydaturę. A ja już wtedy wiedziałem, że jesteśmy w „Orle” razem.

W czym się przejawiała?

Na przykład potrafiliśmy rozstrzygać, jak okręt się poci. Jak to się dzieje? Jak uzyskać odpowiednią fakturę zdjęć? Czy krople mają spływać po obiektywie? Rozmawialiśmy o różnych rodzajach oświetlenia, o bliskiej nam kolorystyce. Szukaliśmy inspiracji w malarstwie. Nasze założenia oczywiście zmieniały się w trakcie pracy nad filmem. Kiedy wydawało się, że mamy skrystalizowaną koncepcję, okazywało się, że powinniśmy ją zmodyfikować, aby nie popaść w schemat, w którym coś konsekwentnie pokazujemy w zimnych odcieniach, a coś innego w ciepłych. Każde ujęcie rozpatrywaliśmy indywidualnie. Bohaterowie byli coraz bardziej zmęczeni, narastał niepokój, a okręt ulegał stopniowej degradacji: parował intensywniej, uszkodzenia były coraz poważniejsze. Zależało nam, żeby uszkodzenia mechaniczne szły w parze z emocjami załogantów, na przykład jakieś pęknięcie dopowiada i podkreśla to, co w danej chwili czuje któryś z bohaterów.

Rozumieliśmy się z Jolą bez słów. Była między nami chemia.

Kapitan Grudziński umiera, gdy okręt się rozlatuje. I na odwrót – okręt rozlatuje się wraz z umieraniem kapitana Grudzińskiego.

„Orzeł” to Pana kolejny film, którego bohaterami są mężczyźni. Z czego to wynika?

Zadaję sobie to pytanie od lat. Może robię filmy o mężczyznach dlatego, że ich nie znam? Może dlatego, że ojciec zmarł, kiedy byłem chłopcem? Może dlatego, że wychowałem się z mamą na odludziu, w średniowiecznym zamku? Może dlatego, że przez całe życie czułem lęk i zagrożenie? Nie wiem.

Nie rozumie Pan mężczyzn?

Sądzę, że można ich poznać w sytuacjach granicznych. Faceci sprawiają wrażenie, jakby swoje żagle nastawiali tak, by wiatr prowadził ich na granicę przepaści. Do miejsca bez odwrotu. I dopiero kiedy stają w takim miejscu, zrzucają maski i przynajmniej na chwilę stają się sobą.

Dzięki kinu udało się Panu lepiej zrozumieć mężczyzn?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że tak. Ale moja droga przez życie z kinem daje mi możliwość zobaczenia czegoś więcej i poznania samego siebie. Filmy mnie zmieniały i kształtowały. Każdy dawał mi coś niezwykłego i zostawiał trwały ślad. Dzięki nim więcej widzę. Ile jeszcze mogę zobaczyć? Idę dalej, ta droga jeszcze się nie skończyła.

Mówił Pan: „Robię filmy, bo muszę. Tak samo jak muszę oddychać, jeść, spać. Robię filmy, bo nie znalazłem bardziej fascynującego sposobu na poznanie życia we wszystkich jego wymiarach”.

Takie przeżywanie, uczestniczenie w życiu swoich bohaterów to coś niezwykłego. Nie tylko w filmie dokumentalnym. W okresie pracy nad „Orłem”, kiedy wstawałem rano, nie mogłem się doczekać, aż odpalę komputer i znowu wejdę do tego świata – będę poznawał załogę i żył z nią. To jak wejście w inną rzeczywistość. Ale wie pan, jak trudno wraca się z takich wypraw? Co wtedy się zastaje? Zastaje się pustkę. I człowiek szuka sposobu, żeby znów wyruszyć w podróż. Robienie kina pod tym względem trochę przypomina wyprawy wysokogórskie. Poszukuje się emocji, chce się doświadczać czegoś wyjątkowego. W pewnym momencie już trudno bez tego żyć.

Brzmi pasjonująco, ale też groźnie.

Oczywiście. Robiąc filmy o ludziach chorych na alkoholizm, „Szczura w koronie” i „Ja, alkoholik”, w pewnym momencie poczułem, że sam ginę i tonę. To mnie przerażało, chciałem się od tego uwolnić. Zatracałem siebie i swoje życie. Czułem, że są miejsca, do których nie powinienem wchodzić. Dostawałem od bohaterów niezwykle dużo, ale w pewnym momencie proporcje zmieniły się i ich świat zaczął mnie pożerać. Odbierał mi życie osobiste i opanowywał wyobraźnię. Czyli mój świat.

Mimo to uważam, że nie ma w życiu nic ważniejszego niż dawanie ludziom nadziei. Wierzyłem, że moimi filmami mogę komuś pomóc wyjść na prostą.

Czasami to się udawało.

A czasem nie. Mam jednak wiarę w to, że komuś w czymś pomogłem. Po premierze „Orła” na festiwalu w Gdyni jeden z konsultantów przedstawił mi swojego kolegę z pracy. Okazało się, że on zna na pamięć moje filmy, zwłaszcza „Szczura w koronie”. Powiedział, że kiedy był na dnie, stracił wszystko i był bardzo blisko śmierci, one go uratowały. Odkąd obejrzał „Szczura w koronie”, jest trzeźwy. Od tego czasu minęły już lata. A kiedy dopada go kryzys, wraca do tego filmu. On ratuje jego i jego najbliższych. Wiem, że takich osób jest więcej. To dla mnie największa nagroda.©

ORP „ORZEŁ” był okrętem podwodnym Marynarki Wojennej od 2 lutego 1939 r. Wziął udział w początkowym okresie obrony polskiego Wybrzeża. Internowany w stolicy Estonii, pozbawiony map, zdołał zbiec do Wielkiej Brytanii. Z niewyjaśnionych przyczyn zaginął wraz z całą załogą podczas patrolu na Morzu Północnym na przełomie maja i czerwca 1940 r.

JACEK BŁAWUT jest operatorem i reżyserem. Autor wielu filmów dokumentalnych. Właśnie miał premierę jego drugi film fabularny – „Orzeł. Ostatni patrol”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2022