Rzeczpospolita zakleszczona

Łatwiej dyskutować o naturze prezesa Kaczyńskiego niż o kompromitacji przedstawicieli państwa przy identyfikacji prezydenta Kaczorowskiego...

05.11.2012

Czyta się kilka minut

Powtórny pogrzeb Ryszarda Kaczorowskiego, Świątynia Opatrzności Bożej, Warszawa, 3 listopada 2012 r. / Fot. Michał Dyjuk / REPORTER
Powtórny pogrzeb Ryszarda Kaczorowskiego, Świątynia Opatrzności Bożej, Warszawa, 3 listopada 2012 r. / Fot. Michał Dyjuk / REPORTER

...Łatwiej obśmiewać fantazje na temat zamachu, niż pytać o niedociągnięcia w organizacji lotu do Smoleńska albo w śledztwie na temat katastrofy.


Niby wszystko już było – niesprawdzonymi plotkami, wątpliwymi przeciekami i głupotami, które polskie media publikowały po katastrofie prezydenckiego tupolewa, można by wytapetować wszystkie sejmowe korytarze łącznie z hotelem poselskim. Czy już zapomnieliśmy, że ostatnie słowa pilotów miały brzmieć: „Jezu, Jezu”? A rzekomy cytat z czarnych skrzynek o debeściakach? Słowa, które miały paść z ust kapitana Arkadiusza Protasiuka tuż przed katastrofą: „Jak nie wyląduję, to mnie zabije”? Albo – przechodząc na drugą stronę barykady – sztuczna mgła, dobijanie rannych strzałem z pistoletu czy hel?

Tym razem jednak artykuł o trotylu, z którego w minionym tygodniu dziennik „Rzeczpospolita”, ledwo wyschła drukarska farba, już się wycofywał, a potem nabrał wody w usta – wywołał polityczne trzęsienie ziemi. Jarosław Kaczyński nie wytrzymał i powiedział to, o czym dotychczas milczał – jak można przypuszczać – z przyczyn taktycznych.


Kwestią trzeciorzędną jest analiza, jak słowa prezesa PiS wpłyną na sondaże; czy zniszczą kolejną misterną operację łagodzenia wizerunku; czy znowu odwrócą uwagę od serii rządowych błędów, wpadek i niezręczności, począwszy od zamieszania w służbie zdrowia, poprzez Amber Gold, na Basenie Narodowym skończywszy. Ponad dwa i pół roku po katastrofie widzimy, że erozji ulegają fundamenty naszego państwa.

Żyjemy w państwie, które cierpi na rozdwojenie jaźni – jest jak dr Jekyll i Mr Hyde. Jedno oblicze to krzepnące instytucje państwa prawa; bezpieczeństwo gwarantowane członkostwem w NATO i UE, a także nieźle radząca sobie z kryzysem gospodarka. I oczywiście miliony żyjących normalnie Polaków, którzy każdego dnia starają się wykorzystywać szansę na lepszą przyszłość. Drugie oblicze to postępująca degrengolada życia publicznego, za którą winę ponoszą przede wszystkim politycy oraz media. I obojętność obywateli.

Demokracja zna systemy dwu- i wielopartyjne, ale w Polsce od siedmiu lat egzystujemy w układzie dotychczas w cywilizowanym kręgu niespotykanym. Otóż mamy monopartię, która zarządza nie tyle państwem, ile przede wszystkim zbiorowymi emocjami, i to tak skutecznie, że doskonale marginalizuje inne ugrupowania. Nie, nie chodzi tu tylko o Platformę. Ta jedna absolutystycznie dominująca partia to POPiS – polityczne perpetuum mobile, polski wynalazek. Pozostaje w stu procentach samowystarczalna, bo od 2005 r. wciąż jest u władzy, a zarazem – jest bez przerwy w opozycji. Jednocześnie broni się i atakuje, chwali i krytykuje, utrwala i podważa, jest mainstreamowa i anarchizująca, reformatorska i zachowawcza, poważna i szalona, makiaweliczna i ideowa. Skoro sama w sobie jest jedną wielką alternatywą, nic dziwnego, że większość obywateli nie widzi poza nią alternatywy, a POPiS zjada najsmaczniejsze kawałki wyborczego tortu.


Polska polityka zawsze była bliższa emocjom niż faktom, kreowaniu moralnych dylematów niż rozwiązywaniu realnych problemów, ale po Smoleńsku odrywa się w coraz większym stopniu od racji stanu i, by tak rzec, racji sensu. Jeżeli lider drugiego co do wielkości ugrupowania parlamentarnego bez żadnych dowodów publicznie oskarża o mord dokonany na najważniejszych w państwie osobach – to znaczy, że de facto nie mamy już opozycji. Mamy frondę albo konspirację. Czyli: wojnę domową albo okupację. Pytanie tylko, dlaczego niektórzy posłowie nie wybrali sobie jeszcze podziemnych pseudonimów? Grot albo Nil?

Ale po trotylowym artykule Cezarego Gmyza ujawniła się jeszcze inna choroba. W krainie emocji nie ma mowy o ponoszeniu odpowiedzialności. Tu nie liczą się fakty, obyczaje, procedury, kodeksy spisane i niepisane. Tu rządzi logika Kalego, a jedynym kryterium oceny jest rozróżnienie swój–obcy.

Pierwsza pada ofiarą oczywiście odpowiedzialność za słowo, która w polskim życiu publicznym – ogłaszam wszem i wobec – dawno przestała istnieć. Co tydzień politycy sączą Polakom dziesiątki nagłaśnianych przez media bzdur, zwykłych kłamstw i oszczerstw, a jeszcze nikt – absolutnie nikt – nie poniósł za to odpowiedzialności. Bo tu nie chodzi o sądowy wyrok za zniesławienie i chyłkiem opublikowane w prasie przeprosiny, ale o ostracyzm ze strony dziennikarzy wobec kłamców i oszczerców. A także o wyrok najważniejszy – karę wymierzaną przez obywateli przy wyborczych urnach. Stawiam dolary przeciw orzechom, że w przyszłym parlamencie znowu zobaczymy ten sam legion złotoustych hejterów, którzy gładko wejdą z pierwszych miejsc na partyjnych listach. Bo w Polsce opłaca się szczuć i kłamać – media lubią wyrazistych interlokutorów, którzy dadzą show. Wyborcy zaś głosują na tych, których znają z telewizji.

Brak odpowiedzialności toczy jednak nie tylko język. Doskonałym przykładem jest wotum nieufności, które w Polsce opozycja zgłasza coraz częściej z absurdalnych powodów – nie próbując nawet przekonać innych ugrupowań do poparcia wniosku. Wszystko po to jedynie, by wypełnić sobą czas antenowy. Ba: słabsi ministrowie w duchu modlą się o taki wniosek ze strony opozycji. Mają wtedy gwarancję, że premier wolałby umrzeć, niż dać przeciwnikom satysfakcję, więc marne szefowaniem resortem ujdzie nieudacznikowi płazem.

Znamienne, że dwoje spośród najsłabszych ministrów z ekipy Donalda Tuska w poprzednim rozdaniu – odpowiedzialna za bałagan w służbie zdrowia Ewa Kopacz i nieudolny budowniczy autostrad Cezary Grabarczyk – po wyborach nie wróciło (słusznie) na ministerialne stołki, ale... stanęło na czele Sejmu jako marszałek i wicemarszałek. Oto odpowiedzialność à la polonaise.


Kłopot w tym, że także media przyczyniają się do wandalizacji życia publicznego, rezygnując z roli czwartej władzy. Dla ich wytłumaczenia, choć nie usprawiedliwienia, trzeba powiedzieć, że dziennikarze w Polsce mieli pecha. Jeszcze nie zdążyliśmy zbudować medialnego systemu typowego dla dojrzałych demokracji, a już wraz z resztą świata wpadliśmy w serię niebezpiecznych turbulencji. Kryzys gospodarczy, zderzenie z rewolucją nowych technologii, Blitzkrieg bezpłatnych treści w internecie, agonia czytelnictwa – odbijają się na jakości prasy, radia, telewizji. Wszystko, co poważniejsze i głębsze, albo po prostu kosztowniejsze – ledwo walczy o przetrwanie. Do niszy zepchnięto reportaż, z działów zagranicznych pozostały szczątki, dziennikarze śledczy to gatunek na wymarciu.

Słabe media w obliczu takiego molocha jak POPiS mają niewielkie szanse. Albo dołączą do orkiestry i będą grać według partytur pisanych przez polityków, albo będą musiały szukać zarobku wśród ulicznych grajków. Co gorsza, trudno oprzeć się wrażeniu, że coraz więcej dziennikarzy zaciąga się do obu armii dobrowolnie – z przekonania, że nie ma alternatywy. Trzeba walczyć, nawet za cenę rezygnacji z zawodowych standardów. Na prawicy mówi się o tym czasem bardzo wprost: musimy zrobić wszystko, aby wesprzeć Jarosława Kaczyńskiego; tylko lider PiS gwarantuje jedność i szansę na rozbicie Tuskowego układu, który prowadzi Polskę ku katastrofie. Druga strona wychodzi z założenia zgoła odmiennego, ale mechanizm jest podobny: trzeba przymknąć oko na błędy rządu, bo w przeciwnym razie dostarczymy paliwa Kaczyńskiemu, a świr – posługuję się tu określeniem z okładki najnowszego „Newsweeka” – w miejsce wolności i demokracji zaprowadzi totalitaryzm.


Czy mamy mieć pretensje do autora trotylowego artykułu? Cezary Gmyz przyniósł newsa, ale w przypadku każdego tekstu, a już zwłaszcza takiego, który może wysadzić w powietrze pół państwa, za publikację odpowiada redakcja. Redaktorzy, szef działu, sekretarze redakcji, redaktor prowadzący, wreszcie naczelny i jego zastępcy – nieprzypadkowo nad jednym wydaniem pracuje armia ludzi. Chodzi o minimalizowanie ryzyka błędu.

Ale tym razem procedury w dzienniku „Rzeczpospolita” zawiodły. Czemu? Nie wiem. Ale wiadomo, że za taki błąd ponosi się odpowiedzialność. Czasem także personalną, gdy skutki są poważne.

A co dzieje się w Polsce? Dziennik bije się w piersi, ale zaraz łagodzi pierwsze oświadczenie. Potem grupa prawicowych publicystów pisze list w obronie Gmyza i jego redakcji. Tekst utrzymany w duchu, że oto biją naszych. Sygnatariusze argumentują, że ewentualne konsekwencje prowadziłyby – sic! – do dalszego „ograniczania wolności prasy”. Drodzy koledzy po fachu, jak mamy pociągać polityków do odpowiedzialności, skoro sami uważamy się za bezkarnych?

Jednocześnie najważnieszym tematem tygodnia jest w głównym medialnym nurcie analiza kondycji i natury prezesa Kaczyńskiego. Bez większego echa mija fakt, że odbywa się drugi pochówek Ryszarda Kaczorowskiego, tym razem już jego właściwych szczątków. W tym konkretnym przypadku nie ma wątpliwości, że państwo zawiodło. Rodzina ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie była gotowa zidentyfikować ciało, podobno dobrze zachowane, ale otrzymała zapewnienie, że to zbędne. Jeszcze przed pierwszym pogrzebem jego bliscy poinformowali jednak, że wręczona wdowie obrączka nie należy do prezydenta. Nikt nie zareagował. To w minionym tygodniu był prawdziwy skandal, dodatkowy ból, smutny dzień dla naszego państwa. Dla wielu mediów – rzecz mało istotna, niewarta nagłośnienia i zbadania (a przykłady niedociągnięć przedstawicieli państwa można mnożyć – i sprzed katastrofy smoleńskiej, i po, i również z ostatniego tygodnia, żeby przywołać opieszałą i niejasną reakcję prokuratury na publikację „Rzeczpospolitej”).

Może krył się za tym lęk, że krytykując władze – wpiszemy się w jeden szereg z tymi, co wierzą w dwa wybuchy, zamach i spisek Tuska z Putinem. Ale taki strach byłby dowodem, że POPiS do końca połknął czwartą władzę. Już nikt i nic nie stoi mu na drodze. Może już tylko pożreć sam siebie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2012