Rzecznik, wojownik i tchórz

Jacek Bławut: Człowiek jest dla mnie wyjątkowy poprzez swoje słabości. Wtedy dopiero widać, jaki jest wielki. Pasjonuje mnie sytuacja upadku, która może dotknąć każdego. Nikt nie rodzi się żebrakiem na dworcu, trzeba tam spaść, a spada się nieraz z bardzo wysoka. / Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska.

28.07.2009

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: Dotąd to Pan zadawał pytania i podpatrywał swoich bohaterów. Na moment role się odwrócą: Pan stanie w centrum mojej uwagi. Co czuje w takiej sytuacji twórca wielu dokumentów?

Jacek Bławut: Niepokój. W końcu chodzi o pewien fragment prywatności. Zresztą dokumentaliści świetnie wiedzą, że tyle dostaną, ile dadzą.

Co to znaczy?

Że trzeba zaakceptować ograniczenia. Nie można w dokumencie pokazać więcej, niż pozwolą na to ludzie.

Nie stosuje Pan żadnych psychologicznych technik, które pomagałyby się im otworzyć?

Nie wyjmuję kamery, dopóki nie dostanę na to przyzwolenia. Cierpliwie czekam na moment, kiedy bohater sam podejmie decyzję, mówiąc: "Dobra, Jacek, zaczynamy kręcić". Wszyscy pracujący przy filmie muszą być przekonani, że to, co robią, ma sens. Jeśli tak się nie dzieje, trzeba kamerę wyłączyć i poczekać na dobry czas. Coś takiego miało miejsce z Mariuszem Nowakowskim, żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, który stracił nogę podczas misji w Sarajewie i o którym opowiedziałem w "Miałem przyjaciela". Do Mariusza jeździłem przez trzy miesiące, zanim usłyszałem: "Nie wiem, co wyjdzie z tego filmu, ale możemy spróbować".

Niełatwo było też nakłonić do spotkana tytułowego "Wojownika", Marka Piotrowskiego, mistrza kick boxingu, który ze względu na kłopoty ze zdrowiem musiał zrezygnować z międzynarodowej kariery.

Z Markiem spotkałem się po jego powrocie z Ameryki. Był tak zgnębiony, że wolał schować się do nory jak ranne zwierzę. Dobrze go rozumiałem, bo gdy ja oberwę, też wybieram samotność, nie potrzebuję rozmów czy wsparcia. Marek nikomu nie ufał, za wyjątkiem swojej matki. Wcześniej zawiódł się na wszystkich osobach, które były wokół niego. Gdy już był chory, częściowo sparaliżowany, odeszła od niego żona, a na pożegnanie powiedziała, że to nie on jest ojcem dziecka, które od urodzenia uznawał za swoje. Myślę, że nawet teraz, po latach znajomości i triumfie "Wojownika", to zaufanie do mnie nie jest wciąż pełne. A do uczestnictwa w tym projekcie przekonałem go zdaniem, że to nasze spotkanie nie jest przypadkowe, że jest częścią losu.

Czyjego losu?

Marka i mojego. Filmy kręcę zarówno dla swoich bohaterów, jak i dla siebie. Wie pani, jakie to miłe dostawać miłość, sympatię i dobrą energię od ludzi z moich filmów? Czerpię tyle, ile się da.

***

Wszystkie Pana filmy niosą humanistyczne przesłanie, że człowiek może się dźwigać z najbardziej dotkliwych upadków. Czy to nie Pańskie marzenie o lepszej ludzkiej kondycji?

Człowiek jest dla mnie wyjątkowy poprzez swoje słabości. Wtedy dopiero widać, jaki jest wielki. Pasjonuje mnie sytuacja upadku, ona może dotknąć każdego. Nikt nie rodzi się żebrakiem na dworcu, trzeba tam spaść, a spada się nieraz z bardzo wysoka.

Filmy traktuję jako klucz do tego, aby pojąć, po co tu jesteśmy, dlaczego w ten sposób zostaliśmy skonstruowani, co jest na końcu tej drogi. Z moimi bohaterami powolutku tę drogę przemierzam.

Jak misjonarz.

O nie! Nikogo nie mam zamiaru nawracać. Pomagam, ale tylko w ograniczonym zakresie, bo największą pracę musimy wykonać sami. W sumie chodzi o banalną sprawę: życie jest prostsze i lepsze, kiedy można drugiej osobie coś autentycznego ofiarować.

Prawie każdy z Pańskich bohaterów z natury jest wojownikiem.

Podnoszącym się z dna do walki...

Za wyjątkiem generała Stanisława Skalskiego, bohaterka "Cyrku Skalskiego", i Kazimierza Leskiego, który opowiada o sobie w "Byłem generałem Wehrmachtu". Oni nigdy na to dno nie upadli. Skalski - największy as polskiego lotnictwa, bohater bitwy o Anglię. Leski - specjalista budowy okrętów, dzięki opanowaniu i znajomości niemieckiego, w czasie okupacji w mundurze generała Wehr-

machtu odbywał podróże z Polski do Paryża, werbował francuskich ochotników do budowy umocnień na froncie wschodnim.

Zarówno Skalski, jak i Leski rzucili na jedną szalę całą swoją mądrość, energię i życie. Tyle mogli zaoferować krajowi, ale to zostało zmarnowane przez tępych komunistów. Chciałem pokazać w tych filmach, jak niszczyło się wyjątkowych ludzi. Ale przede wszystkim była to opowieść o kondycji psychicznej człowieka, oprawcy i system polityczny nie był dla mnie ważny.

Moralnie Skalski i Leski odnieśli zwycięstwo. Nie złamali się mimo tortur w stalinowskich więzieniach i wyroków śmierci.

Leski się złamał. Skoczył w więzieniu we Wronkach ze schodów na głowę, chciał popełnić samobójstwo. Bał się, że jest za słaby, że zacznie sypać albo mówić rzeczy nieprawdziwe. Bezpieka podrzuciła mu sfingowany nekrolog o śmierci matki, który przeczytał w gazecie leżącej w toalecie. Wtedy poczuł, że już więcej nie zniesie.

Ale zniósł, bo zarówno on, jak i Skalski nie poszli na żaden układ z władzą ludową. Gdyby to zrobili, nakręciłby Pan o nich filmy?

Sam nie wiem... Mnie bardzo pociąga ten polski heroizm. Imponują mi tacy ludzie jak Skalski i Leski.

Zapewne pochodzi Pan z patriotycznego domu.

Rodzina od strony mamy rzeczywiście miała wielopokoleniową patriotyczną tradycję. Mój pradziadek, Jan Strzelbicki, był kapitanem w powstaniu styczniowym, a jego ojciec oficerem w wojskach napoleońskich, szarżował pod Somosierrą. Dziadek walczył jako legionista i często opowiadał o Piłsudskim. W ogóle w mojej rodzinie jak się o czymś mówiło, to o przeszłości, o tym, że dawniej było lepiej...

Rodzinie z takimi tradycjami za komuny chyba nie było zbyt lekko.

Komunizm praktycznie zniszczył rodzinę mamy. Wszystko straciła: majątki na wschodzie, społeczną pozycję, szacunek. Ze strachu palili papiery o arystokratycznym pochodzeniu. Bali się. Chcieli być przeźroczyści, nie rzucać się nowej władzy w oczy.

A rodzina ojca?

Dziadek Bławut mieszkał na Śląsku, był sztygarem. Ludzie go szanowali. Dziadek też był patriotą: za okupacji nosił literkę "P". Jeden jego syn trafił do Wehrmachtu, drugi służył w wojsku polskim. To oczywiście było zarzewiem rodzinnego konfliktu.

Losy typowe dla polskich rodzin, chcąc nie chcąc, uwikłanych w historię i politykę. A Pana interesuje polityka?

Unikam jej, jak mogę. W młodości to mi nawet proponowano, żebym wstąpił do partii, wtedy mógłbym się bez problemu dostać na studia. Ale nie zapisałem się ani do partii, ani do ZSMP, nawet mi to do głowy nie przyszło. Dzisiaj też do żadnego politycznego ugrupowania nie należę i należeć nie będę.

***

Studiował Pan na wydziale operatorskim w łódzkiej filmówce. Wcześniej jednak zdawał Pan na aktorstwo, coś już wiedząc o tym zawodzie, bo jako dziecko zagrał Pan w kilku filmach, m.in. w "Echu" Stanisława Różewicza.

Na aktorstwo zdawałem za namową mamy. Kiedy na egzaminie zaśpiewałem "Czerwone jabłuszko", członkowie komisji popatrzyli na siebie zbici z tropu. Może nawet przepuściliby mnie dalej, gdyby nie znalazł się wśród nich jeden przytomny, który kazał mi zaśpiewać gamę. Do dalszego etapu egzaminu już nie przeszedłem. A jeśli chodzi o te filmy z moim udziałem, to w sumie nie mam pojęcia, dlaczego mnie do nich angażowano. Może dlatego, że byłem inny, nie zwyczajny, radosny, otwarty, lecz pozamykany, introwertyczny i zalękniony. Mały dzikus. Pewnie to moje dziwactwo brało się stąd, że przez lata mieszkałem na odludziu, w Grodnie, w średniowiecznym zamku, gdzie ojciec pracował jako kustosz. Dopóki nie poszedłem do szkoły, ciągle byłem sam. Błąkałem się wśród zbroi i kościotrupów. W takiej właśnie scenerii zastała mnie filmowa ekipa i zawiozła prosto na plan.

To musiało być dla Pana ekscytujące.

Na samym początku okropnie się męczyłem. W domu wszyscy się cieszyli, chwalili się Jacusiem, który gra w filmie i do tego zarabia. A mnie w tym samym czasie paraliżował strach i jednocześnie byłem szczęśliwy, że wyrwałem się z odludzia, że coś się wokół mnie dzieje, że jestem ważny, że wszyscy są dla mnie mili.

Wzrusza się Pan, gdy widzi Pan siebie sprzed lat na ekranie?

Eeeeee, nie. Moja córka to nawet bezlitośnie się zaśmiewała, oglądając jakiś film z moim udziałem. Naprawdę głębokie emocje budzą we mnie miejsca, wzruszam się, gdy po latach przechadzam się po moim "rodzinnym" zamku. Wtedy wracają obrazy, wspomnienia, zapachy. Gdy ostatnio stałem na polu grunwaldzkim, to dosłownie czułem przez skórę tamtą atmosferę, słyszałem odgłosy bitwy, krzyki, widziałem chorągwie.

Znów ten heroizm...

No tak, podoba mi się odwaga w każdej w postaci. Ale przecież i moi bohaterowie ponoszą klęski, jak choćby Michał, bohater "Szczura w koronie". Zamierzałem zrobić film o człowieku, który zmaga się z chorobą alkoholową, w końcu odnosi zwycięstwo, choć wcale nie spektakularne. Ja ten cud miałem rejestrować. A Michał umarł. To było wielkie zaskoczenie. Miał 32 lata i wszelkie talenty. Uroczy, inteligentny, umiejący cieszyć się życiem. Wspólnie z jego kolegami z klubu AA próbowaliśmy wszystkiego: terapii, pracy, Pana Boga...

Gdzie Pan poznał Michała?

W trakcie kręcenia serialu "Ja, alkoholik". Pokazywałem, jak sobie ci ludzie radzą dwa, trzy miesiące po wyjściu z odwyku... To miała być historia ich walki z nałogiem. Gdy ją przegrywali, gdy się zapijali na śmierć, to wyłączałem kamerę. Chciałem uzmysłowić ludziom, czym naprawdę jest alkoholizm. Bo on może się kojarzyć nawet dobrze. Na picie istnieje społeczne przyzwolenie. "To niby dlaczego nie miałby się napić chłop po ciężkiej pracy?" - pytają żony. A ilu pije moich kolegów filmowców? Tyle że nie tak ekstremalnie jak Michał, bo nie denaturat.

Ilu tych serialowych alkoholików odniosło zwycięstwo?

Niewielu, niestety. W chorobie alkoholowej najtrudniejszy jest etap drugi, przeważnie wtedy alkoholik przegrywa. Gdy już dźwignie się z upadku, kiedy jest abstynentem i usiłuje wrócić do normalnego życia, wtedy najczęściej sypie się jego małżeństwo, odwraca się najbliższa rodzina. Wszyscy przywykli do jego nieustannego pijaństwa, na swój sposób je zaakceptowali, a tu nagle pojawia się odrodzony człowiek, co prawda niezaglądający już do kieliszka, ale pod względem charakterologicznym bardzo uciążliwy.

Niepijący alkoholik staje się egoistą nie do zniesienia, cały świat podporządkowuje swojemu trzeźwieniu. Musi myśleć wyłącznie o sobie, bo w innym przypadku przegra. Dostaje szansę na zwycięstwo, ale jednocześnie traci bliskich. Nikt z nim nie może już wytrzymać. Ma być dobrze, a robi się źle. Chyba nie ma gorszej choroby od alkoholowej, bo człowiek pozostaje sam, nikt mu nie współczuje i nie chce pomagać.

"Szczur w koronie" to historia nie tylko Michała, ale i Pańskiej z nim relacji, która przybrała kształt współuzależnienia. Michał na pytanie lekarza, kto jest dla niego najbliższą osobą, wskazuje na Pana trzymającego kamerę.

Nigdy nie wiadomo, kiedy przychodzi ten moment, w którym alkoholikowi trzeba powiedzieć: "Odejdź, nie chcę cię, nie zbliżaj się".

Ja go przegapiłem w relacji z Michałem mimo ostrzeżeń żony, dzieci, lekarzy. Zmniejszyłem dystans, zniosłem barierę ochronną. A tego robić nie wolno. Michał mnie okłamywał, wyłudzał ode mnie pieniądze, emocjonalnie mnie szantażował, a ja się temu poddawałem. Gdy dzwonił do mnie, natychmiast biegłem na spotkanie z nim.

***

Czy Pan dostrzega, że w swoich filmach wyłącznie opowiada o mężczyznach?

Widzę i jest mi z tego powodu wstyd... Kobiety są wyjątkowe, to absolut miłości. Kto ma taką skalę emocji? Kto tyle dostrzeże? Mężczyźni w porównaniu z nimi są zwyczajnymi nieudacznikami. Ale właśnie takie typy najlepiej nadają się na bohatera filmowego.

Ależ Pan się wykręca od odpowiedzi.

No dobrze, ale czy nie będzie zbyt schematycznie, kiedy powiem, że jako dwunastolatek straciłem ojca, ale wcześniej praktycznie też nie był obecny w moim życiu? Czy to jednak ma coś wspólnego z tymi moimi męskimi typami? Sam nie wiem. Robię filmy m.in. po to, żeby to w sobie odkryć.

Spotkanie z upośledzonymi na planie "Nienormalnych" też było dla Pana osobistym odkryciem?

Chyba najważniejszym w całym moim życiu zawodowym. Z takimi osobami spotkałem się już w czasie pracy w studium socjalnym, gdzie schroniłem się przed wojskiem tuż po zdaniu matury.

Tam też poznałem moją żonę, która później studiowała pedagogikę i która dodała mi odwagi w kontaktach z upośledzonymi. Pamiętam, kiedyś chciałem nakręcić film o olimpiadach sportowych osób niepełnosprawnych. Szybko przerwałem zdjęcia, bo wiedziałem, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Aby pokazać upośledzonych wiarygodnie, musiałem się do tego dobrze przygotować. Dlatego przez pół roku jeździłem po szkołach życia i szukałem aktorów, którzy w końcu zagrali w "Nienormalnych". Powstawanie tego filmu to była dla mnie wielka lekcja: pokory, cierpliwości, akceptacji inności.

Ci ludzie bardziej niż ktokolwiek inny pokazują, jak ważny jest czas i uwaga, którą trzeba sobie nawzajem dawać. Że należy być nastawionym do życia na tak. Upośledzeni są obdarzeni szerokim wachlarzem pozytywnych emocji, które bez przerwy okazują. Są snajperami uczuć, cudownie potrafią rozbrajać. Nas, zdrowych, mogą wiele nauczyć, choćby mówienia: "Kocham cię".

Robert Jurczyga, bohater"Born Dead", który osiem lat spędził za kratkami, w ramach resocjalizacji pracował z głęboko upośledzonymi. Pod wpływem tego kontaktu z chuligana stał się lepszym człowiekiem.

To wielka dla mnie satysfakcja. Robert ułożył sobie życie, pracuje, nie pije, nie pali, ma narzeczoną, wkrótce jadę na jego wesele.

Robert jest jednak wyjątkiem. Dla większości społeczeństwa upośledzeni umysłowo to właśnie "nienormalni", z którymi nie wiadomo jak się obchodzić.

I tak dużo się pod tym względem zmieniło. Kiedyś ich zamykano w gettach, w zakładach, szpitalach, a jak mieszkali w domu, to rodzina wstydziła się wychodzić z nimi na ulicę. Chorobę psychiczną mylono z upośledzeniem umysłowym. Obawiano się, że można się zarazić zespołem Downa podczas zabawy w piaskownicy. Teraz już jest większa świadomość, mówi się o tym w mediach, wydaje książki, są akcje społeczne, kręci się filmy. Ale wciąż istnieją tematy tabu, np. miłość między upośledzonymi. Pod tym względem stoimy w miejscu.

Gdy montowałem "Nienormalnych", wiedziałem, że muszę usunąć znakomitą scenę pocałunku kuchareczki Ewy i perkusisty Tomka. A to było tak czyste, niewinne, piękne. Wiedziałem jednocześnie, że ten obraz obróciłby się przeciwko Ewie i Tomkowi, w ogóle przeciwko całemu filmowi. Zamiast sympatii widzów, pojawiłyby się zjadliwe głosy: "czubki będą się rozmnażać i rodzić kolejne czubki". Wielkim wyzwaniem jest love story z udziałem upośledzonych, chciałbym coś takiego kiedyś nakręcić.

Utrzymuje Pan kontakt z bohaterami "Nienormalnych"?

Tak. Cieszę się, bo wszyscy z nich żyją. Kiedyś ludzie z zespołem Downa umierali młodo, na ogół z powodu osłabienia odporności organizmu. Współczesna medycyna znajduje już na to sposoby.

Wie pani, nie trzeba jechać na wakacje na Riwierę. Wystarczy tydzień spędzony w szkole życia, tam od razu człowiek odzyskuje siły. Ponieważ nakręciłem jeszcze kilka filmów o niepełnosprawnych, koledzy mi mówią, żebym dał sobie z tym tematem spokój, bo zostanę zamknięty w szufladce jako ten od "nienormalnych". A ja to traktuję jako komplement, jestem z tego dumny. Tak, czuję się rzecznikiem upośledzonych, reprezentuję ich na zewnątrz. To nie jest byle co!

Ostatnio nakręcił Pan "Jeszcze nie wieczór", fabułę o pensjonariuszach domu aktora w Skolimowie. Gdy oglądałam ten film, miałam wrażenie, że tym razem chce Pan udowodnić sobie i widzom, że starość może być piękna.

A nie może?

Raczej jest to przygnębiający moment życia.

Ależ ona ma rozmaite oblicza. Tak jak i młodość, która może być szczęśliwa i beztroska albo tragiczna i pełna cierpienia. Młodość poza płaską urodą nie wyraża niczego więcej. To starość mówi całą sobą, całym doświadczeniem, które odbija się jak pieczątka na ludzkim ciele.

Pan myśli o swojej starości?

Od dziecka. Pamiętam, myślałem, byle dożyć do pięćdziesiątki. A teraz mam na karku sześćdziesiątkę i wciąż rośnie mi apetyt na życie. Jestem przekonany, że jak się będę starał, to ta starość będzie dobra. Wszystko w moich rękach.

Naprawdę wszystko?

No, nie wszystko. Moja 90-letnia mama mówi, że człowiek umiera od głowy. Więc dopóki ona pracuje, będę waleczny.

***

Znalazł się Pan kiedyś w tak węzłowych sytuacjach, w jakich pokazuje Pan swoich bohaterów?

Chyba jeszcze nie. Wie pani, ja mam ciekawe życie, osiągnąłem w nim to, czego pragnąłem. Dopiero przygotowuję się do takich sytuacji, choćby do śmierci mamy. Sam się zastanawiam, jak sobie z tym poradzę... Czy pozostanę tym samym człowiekiem, zrobię się mądrzejszy, czy się złamię i pokurczę. Ja chyba po prostu nie jestem silny jak moi bohaterowie, to od nich uczę się życia. Czasami myślę o sobie jak o wojowniku, czasami jak o kompletnym tchórzu. Pewnie też dlatego szukam do filmów takich ludzi, którzy swoją postawą dodadzą mi odwagi.

A Pan miałby odwagę, żeby obnażyć się w filmie dokumentalnym, tak jak czynią to Pańscy bohaterowie?

Dzisiaj nie.

Robiąc film dokumentalny, często decydujemy za bohatera, chodzi o to, że nie zawsze ma on świadomość, co jest dla niego dobre, a co złe... Ale pani pyta chyba też o to, ile można w dokumencie pokazać? To jest sprawa tajemnicy, a z nią trzeba postępować bardzo ostrożnie.

Kiedyś chciałem kręcić film o młodych ludziach, którzy idą do zakonu, towarzyszyć im w tej decyzji, zrozumieć, dlaczego to robią. Ponieważ znałem wielu księży, budziłem ich zaufanie, mogłem wejść z kamerą do najbardziej obwarowanych klasztorów. Ale taki mądry dominikanin powiedział mi, że po co to robić, po co otwierać niektóre drzwi. Niech zostaną zamknięte, nie wszędzie należy zaglądać.

Chrońmy te tajemnice - przez ich odkrycie świat stanie się banalny. No i ja tego filmu nie nakręciłem.

Jacek Bławut (ur. 1950) jest operatorem, reżyserem, wykładowcą. Autor zdjęć do wielu fabuł, m.in. "Dekalogu X" Krzysztofa Kieślowskiego czy "Dnia świra" Marka Koterskiego. Twórca dokumentów, m.in. "Cyrku Skalskiego" (1986), "Byłem generałem Wehrmachtu" (1988), "Nienormalnych" (1990), "Born dead" (2004), "Szczura w koronie" (2005) i "Wojownika" (2007). Niedawno na ekranach kin gościła jego pierwsza fabuła "Jeszcze nie wieczór".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2009