Rzecz o ukąszeniach

Fot. DARIUSZ CZAJA

20.09.2007

Czyta się kilka minut

1.

Wieczór z roztopionego szkła. Powietrze żarzy się, choć tego nie widać. Miejscowi, zamiast zwyczajowego pozdrowienia, mówią do siebie: fa caldo. Ale poza tym wszystko po staremu. Miasteczko przypomina choinkę, całe w różnokolorowych światłach. Dzisiaj, dwudziestego ósmego czerwca, i dnia następnego największe święto w Galatinie. Sagra, odpust z okazji dwóch świętych patronów: Piotra i Pawła. Na tę jedyną w roku noc zjeżdża tu cała Apulia. I nikt tej nocy nie zaśnie.

Galatina podzielona jest między dwóch świętych. Piotr reprezentuje sacrum oficjalne, namaszczone, poddane rygorom liturgii, to w końcu z kościoła pod jego wezwaniem wychodzi co roku procesja. Paweł ma w swoim władaniu daleko skromniejsze włości, niedużą kaplicę nieopodal. Tutaj świętość jakby wypadała z przepisanych ram, przyjmowała dalece nieoczekiwane i nieokiełznane kształty. Stawała się intensywniejsza. Bo moc objawiała się tu w tańcu i śpiewie, w modlitewnym krzyku i spazmie. Użyty tu czas przeszły nie jest przypadkiem.

Via Garibaldi 5. Najbardziej znany adres w Galatinie. Tu mieści się kaplica św. Pawła, miejsce święte salentyńskiego tarantyzmu. To tu właśnie - co najmniej od połowy XVIII stulecia - ukąszone przez tarantulę osoby przychodziły podziękować świętemu za uzdrowienie albo prosić o łaskę wyleczenia. Według miejscowej tradycji, św. Paweł miał niegdyś nawiedzić Galatinę. Przyjął go pewien zakonnik, a dom na pamiątkę wizyty został nazwany Domem św. Pawła, zamienionym z czasem na kaplicę. Jej centralnym miejscem była cudowna studnia, do której pielgrzymowały osoby ukąszone przez pająki, ale też żmije i skorpiony. Parę łyków wody ze studni miało przywracać ukąszonym zdrowie i siły.

Dobrze, ale co ma wspólnego św. Paweł z tarantyzmem? Skąd święty apostoł w tych jawnie pogańskich, pajęczych klimatach? Jak to skąd? Z Dziejów Apostolskich, ze sławnego epizodu na Malcie, gdzie miał on sprawę z jadowitym stworzeniem. Żmija, która wypełzła z chrustu, wpiła się w jego rękę. "On jednak strząsnął gada w ogień i nic nie ucierpiał. Tamci [miejscowi] spodziewali się, że opuchnie albo nagle padnie trupem. Lecz gdy długo czekali i widzieli, że nie stało mu się nic złego, zmieniwszy zdanie mówili, że jest bogiem" (Dz, 28, 5-6). Pająk nie wąż, ale też kąsa: zaczynamy pojmować pokrewieństwa Pawła ze światem ukąszeń. Choć, jak widać, nie o obiekt chodziło, a o samo kąsanie. A nade wszystko o postać boskiego uzdrowiciela.

Swoją drogą, to paradne: św. Paweł ze statecznego retora i pierwszego teologa chrześcijaństwa przemienia się w Apulii w opiekuna szalonych tarantystów. Wyobraźnia ludowa nie zna granic, ustanawia własne reguły gry. Często porusza się po trajektoriach obcych kościelnemu nauczaniu. Przyswaja i łączy składniki, których na zdrowy rozum połączyć się nie da. Ale co najciekawsze, z tych klocków wzajem do siebie niepasujących tworzy żywą i dobrze funkcjonującą całość.

2.

No więc Garibaldiego pięć. Wzrok podświadomie szuka ozdobnego wejścia. Nic z tego. Do kaplicy prowadzą zwykłe, dwuskrzydłowe, pomalowane na zielono drzwi. Wchodzi się wprost z ulicy, jak do mieszkania. Za dnia na posadzce leżą psy. Szukają chłodu albo pilnują świętego miejsca. Albo jedno i drugie. Wieczorem polegiwać będą przed kaplicą, nieczułe na dźwięk bębnów i na podrygi tancerzy. Miejscowi wchodzą do kaplicy jak do kogoś znajomego. Robią znak krzyża i szybko wychodzą albo zostają na krótką modlitwę. Kaplica jest niewyobrażalnie mała. Kilka kroków wszerz, od drzwi do ołtarza nie więcej niż dziesięć. Widziałem jej wnętrze na dziesiątkach zdjęć, na kilku filmach, ale nigdy bym się nie domyślił jej prawdziwych rozmiarów. Obraz kłamie, to jasne, ale żeby aż tak? Nad drzwiami galeryjka zdolna pomieścić ledwie parę osób. Za ołtarzem, zamurowana w końcu lat 50. ubiegłego wieku (aseptyka!) studnia. Barokowy ołtarzyk z jasnego piaskowca, z nadkruszonymi wyraźnie gzymsami. W środku obraz: św. Paweł peroruje, palec wskazujący wzniesiony, do jego lewej stopy pełznie mały wąż. Po obu stronach zwiędłe kwiaty. Zwykła wiejska kaplica, jakich setki. I pewnie niczym by się nie różniła od innych jej podobnych, gdyby nie pamięć wydarzeń, które miały tu miejsce.

Kamienne płyty przed kaplicą. Na biało ubrana kobieta leży na ziemi, nogi podkurczone. Wokół niej ciasna gromada ludzi, z boku policjant. Ujęcie z góry, kobieta ma już poduszkę pod głową, obok niej czekający na rozwój wypadków mężczyzna. Zbliżenie: ta sama kobieta, ręce szeroko rozłożone, jakby spała. To fotografie Paola Longo. Trzy kobiety ubrane na czarno leżą na stopniach ołtarza, bose nogi, zaraz obok bezwładne nogi w czarnych pończochach i w butach. Kobieta w czarnej spódnicy wspina się właśnie na ołtarz, twarze kobiet stojących z boku przerażone. Młoda dziewczyna w białej sukience już stoi na ołtarzu, prawa ręka podniesiona, oczy szeroko otwarte, wzrok uciekający gdzieś daleko. To zdjęcia Chiary Samugheo. Dziewczynka skacze po stopniach ołtarza. Teraz, zmęczona, odpoczywa na stole ołtarzowym. Starzec leży na wznak z rozpostartymi rękoma, krzyczy. To fotografie André Martina. A jeszcze te sławne ujęcia kobiety z chustką, która wykonuje szalony taniec po obwodzie koła, z najsławniejszego filmowego dokumentu o ukąszonych, "La Taranta" Gianfranco Mingozziego...

3.

Poranne mgły, gaj oliwny i gdzieś nad nim unoszące się zawodzenie starszego mężczyzny: "Non ci sono le tarante". Nie ma już pająków. Tak rozpoczyna się świetny film o historii i dniu dzisiejszym tarantyzmu, nakręcony pod koniec lat 90. przez Paola Pisanellego. Nie ma już pająków. "Pestycydy, panie" - mówi do kamery miejscowy chłop. Ale przecież w tym zawołaniu jest coś więcej. Tu nie o chemię idzie. Obwieszcza ono koniec pewnego fenomenu kulturowego i religijnego. Już w końcu lat 50. Ernesto de Martino, najwybitniejszy badacz apulijskiego tarantyzmu, stwierdzał autorytatywnie rozkład zjawiska. Ukryty na balkonie kaplicy św. Pawła obserwował przybywających tarantystów. Notował: "przed naszymi oczami rozwijały się kryzysy nieujęte w żadne ramy, panował nieporządek i chaos. W kaplicy nie było ani muzyki, ani kolorowych wstążek, ani atmosfery stworzonej w domu, ani wreszcie całej tej symboliki wprawianej w ruch przez działanie egzorcyzmu muzycznego".

Dziś pająk już nie kąsa. Za dwa euro można go nabyć na straganie. Z włóczki i drutu, więc niegroźny. Ale daleki byłbym od opłakiwania tego, co minione. Albo wyrzekania na współczesny, czasem komercyjny wymiar "tarantyzmu". Powiada się, że w naturze nic nie ginie. W kulturze też. Zmienia jedynie formy, znaczenia, konteksty. Na południu istnieje ekspansywny ruch neotarantismo, którego ideą główną jest uczynić z martwej przeszłości żywą, pulsującą rzeczywistość. Ale tarantella też uniwersalizuje się. Mamy więc dzisiaj i Stewarta Copelanda (tak, ten z The Police!), grającego w Melpignano z miejscowymi muzykami na "Notte della Taranta", i wyrafinowaną L'Arpeggiatę z "La Tarantellą". Dalekie to od formy wyjściowej, ale że żywe, nie zaprzeczy nikt. A na pytanie, co zostało z "prawdziwego" tarantyzmu, odpowiadam prosto. Jak to co? Trans!

4.

Sceny są dwie. Instaluję się przy jednej z nich, ustawionej przy kościelnym placu. Kawa, żeby nie zasnąć, pracujemy dzisiaj do rana. Na początek gwiazda wieczoru: Uccio Aloisi Gruppu. Uccio ma pod osiemdziesiątkę i łudząco przypomina Hrabala. Na scenie pojawia się w T-shircie w kolorze odblaskowej zieleni, co też upodabnia go do znanego z ryzykownych toalet czeskiego pisarza. Jest bodaj największym żyjącym śpiewakiem salentyńskim. Osobistością, autorytetem, chodzącą encyklopedią tarantelli. Kiedy zaczyna śpiewać "Stornelli" czy "Su natu a Cutrufianu", po chwili śpiewają wszyscy. Krokiem niedźwiedzia schodzi ze sceny, szaleństwo. Później kolejne miejscowe kapele, o nazwach, które postanawiam zapamiętać: Kumenei, Scazzacatarante, Nui...Nisciunu. Tarantella ludowa, jazzowa, rockowa, w rytmach reggae, jaką tylko chcecie. Brak tylko tecnopizzica, ale to mam na płycie. Cały plac dudni, bębni. Co chwila z tłumu odrywają się soliści. Wokół nich tworzą się spontanicznie kręgi entuzjastów. Po dłuższej chwili koło rozpierzcha się, bo gdzie indziej pojawiają się tancerze.

Jest prawie trzecia nad ranem. Piąta godzina z muzyką. Nadmiar zabija. Powoli mam dosyć, tarantella wylewa mi się uszami, myślę tylko o kolejnym espresso. Ale na scenie pojawia się jeszcze jedna grupa muzyków, wśród których zwracają uwagę faceci z tamburi, pokaźnych rozmiarów bębnami. Tamburellisti di Torrepaduli. Z wioski nieopodal. Poruszenie wśród publiczności, okrzyki zachęty, oklaski. Zaczynają. Znany już do bólu rytm, od paru godzin wrzynający się w mózg, staje się, mam wrażenie, jeszcze intensywniejszy. W pewnej chwili solówka samych bębnów. Palce z nieprawdopodobną wprawą poruszają się to po membranie, to po brzegu ramy. Trzy minuty, pięć, przy ósmej przestaję patrzeć na zegarek. Intensywny rytm zabija w człowieku rozum. A za nim wolę. To, co zostaje, to jakaś wiązka luźno powiązanych elementów. Podmiot w rozsypce. Kant by tu zwariował. (Nawiasem mówiąc, Nietzsche też, ale z całkiem innego powodu). Ile to może jeszcze trwać? To tak już będzie? Tak już zostanie? Ziemia napełni się po brzegi rytmem i odlecimy stąd wszyscy, jak tu stoimy? Jeszcze nie, jeszcze nie teraz.

Ale wtedy na scenie pojawia się ona. Bębny galopują znowu. Serena tańczy. Ma na sobie białą szyfonową sukienkę, w prawym ręku czerwona chustka, białe baletki. Trzech tamburellistów podaje rytm, a ona odgrywa taniec pająka. Pizzica pizzica. Wiruje, zrazu spokojnie, później przyspiesza, opada jakby z sił, by za chwilę ze zdwojoną mocą rozpocząć kolejne obroty. Dwa kroki do przodu, krok do tyłu, spazmatyczny rzut do przodu, wygięcie, ciałem wstrząsają drgawki, wirowanie staje się jeszcze szybsze, nie widać już rąk, chusteczka zmienia się w krwawy strzęp, długie włosy, jak skręcone czarne węże, poddają się biernie sile odśrodkowej, już nie patrzę, cały jestem patrzeniem, już nie słyszę, cały jestem w słuch zamieniony, już nie stoję, bo stopy mam nad ziemią, napowietrzna karuzela, od ziemi odwyka się lekko, potężniejący rytm, wszystko pulsuje i drży, światło krążące po kościelnej fasadzie wprawia kamień w ruch, za białym wirującym kłębem teatr cieni, ostatnie uderzenie, ostatnie tchnienie, tancerka pada na ziemię, nagle wszystko nieruchomieje, zalega gęsta cisza, tylko punktowe światła wydobywają z mroku nieostre kształty, dając jeszcze złudzenie realności zdarzenia.

Teraz kamera robi zwrot i jesteśmy już za sceną. Serena siedzi oparta bezwładnie na krześle. Ręce zaplecione za głową, nogi rozrzucone. Martwa chusteczka między białymi palcami. Nieobecna zupełnie. Uśmiecha się z trudem, jakby jeszcze stamtąd nie wróciła. Włosy w nieładzie, w splątanych pasmach. Twarz rozpalona. Czoło przecina szklista strużka potu, opiera się chwilę o brew, po czym spływa dalej przez policzek. Oczy szukają rozpaczliwie jakiegoś zaczepienia w twardej materii. Wstaje dopiero po dłuższej chwili, robi niepewnie kilka kroków. Żegnamy się, odwzajemnia uścisk. Wreszcie wchodzi w ciemność, rozkołysana, taka sama, taka biała. Ostał mi się ino mejl.

5.

Świt rozbiela kształty, wsącza normalność w szaleństwo. Puste butelki turlają się samotnie po placu, ktoś kopie puszkę, która z łoskotem odbija się od kamieni. Śmieciarka wzbija chmurę kurzu. Fasada świętego Piotra znów zaczyna przypominać kościół. Paru oberwańców jeszcze tańczy przed kaplicą. Jakoś bez przekonania. Chłopak z butelką pod pachą usiłuje niezdarnie wybijać rytm. Pośród porannych chochołów biegają psy. Ludzie gromadzą się już przy drzwiach kaplicy na pierwszą Mszę. Kilka osób dostaje się do środka. Punkt szósta drzwi zamykają się z trzaskiem. Tarantyści jeszcze nie przyszli, jeszcze nie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2007