Rosjanie demontują Gruzję

Do szturmu na Tbilisi nie doszło. Ale ceną za rozejm było wydanie jednej trzeciej Gruzji na rosyjską okupację. Gdy Rosjanie wyjdą, zostawią po sobie spustoszony kraj.

   Czyta się kilka minut

Kostnica w Tbilisi: zamykanie trumien ze zwłokami poległych /fot. Andrzej Meller /
Kostnica w Tbilisi: zamykanie trumien ze zwłokami poległych /fot. Andrzej Meller /

"Za dużo" - powiedział ksiądz Dawid Szaraszenidze z gruzińskiej Cerkwi. Była to odpowiedź na pytanie, ile ciał gruzińskich żołnierzy widział w wiosce Szindisi, między Cchinwali a Gori, w sobotę

16 sierpnia. Dzień wcześniej patriarcha Eliasz II pojechał do Cchinwali, by negocjować sprowadzenie poległych z terenu, który jest pod kontrolą Rosjan i osetyjskich milicji.

Staliśmy dwa kilometry od Gori. Obok przejeżdżały rosyjskie czołgi, kierujące się na Tbilisi. Na poboczach żołnierze okopywali pojazdy. Wyglądało na to, że zamierzają zostać dłużej (dzień później dowódca wojsk rosyjskich w Gori gen. Borisow oświadczy, że Rosja ustanawia swoją "strefę bezpieczeństwa", czyli pas buforowy na de facto jednej trzeciej terytorium Gruzji).

Spalona ziemia

Tu, na posterunku, Rosjanami dowodził kapitan Arsen, Ormianin z Woroneża. - Po co to wszystko, ja tak lubię Tbilisi, mam tam znajomych - powtarzał. - Po co Amerykanie tu zaleźli i zbuntowali Gruzinów przeciw nam.

Arsen narzekał na "maruderów". Twierdził, że dzień wcześniej puścił serię, by odstraszyć osetyjskich szabrowników. Zapewniał, że wkrótce zapanuje spokój, a rosyjska bezpieka stanie na granicy Osetii Północnej i będzie odbierać złodziejom skradzione auta, a potem oddawać je Gruzinom.

Po tych zapewnieniach przypomniały mi się kadry z gruzińskiej telewizji, która pokazała rosyjskie ciężarówki (z napisem "Siły Pokojowe"), wywożące na lawetach luksusowe motorówki i jachty z portu w Poti.

Ale Rosjanie, osetyjskie milicje i Czeczeni (przysłani z "bratnią pomocą" przez prorosyjskiego prezydenta Kadyrowa) grabili nie tylko dobra luksusowe. Przez kolejne dni wysyłali zagony pancerne: krążąc to tu, to tam, stosowali taktykę "spalonej ziemi". Plądrowali opuszczone bazy wojskowe (wyposażane już wedle standardów NATO). Cel był oczywisty: zniszczyć gruziński potencjał militarny, budowany przez lata. A także cywilną infrastrukturę.

Jeden z takich zagonów najechał koszary pod Gori. Dzień później gruzińskie radio nadało dialog, który prowadzili tam dwaj Rosjanie. Brzmiał mniej więcej tak: "Sk..., ale zajebisty mają sprzęt. A my żyjemy w tym naszym wojsku jak menele" (rozmowa została zarejestrowana komórką; jak trafiła do Gruzinów, trudno powiedzieć: może zarejestrował ją operator i podał dalej lub sprzedał?).

Armia rosyjska, formacje osetyjskie i ochotnicy z Kaukazu Północnego - wszyscy oni zachowywali się w zajętych wsiach i miastach podobnie jak Armia Czerwona na zdobywanych terenach podczas II wojny światowej.

Gdy zadzwoniła do mnie gruzińska dziennikarka Ariana Tawakariszwili ze Stowarzyszenia Obrony Mniejszości Etnicznych i poinformowała, że "w gruzińskich wioskach na terenie Osetii i przy granicy z nią trwa plądrowanie, osetyjscy milicjanci i rosyjscy żołnierze palą domy, kradną bydło, kradną samochody, wszystko, co dadzą radę zapakować na ciężarówki" - sądziłem, że Gruzini dramatyzują, by nakręcić spiralę propagandy. Ale informacje się potwierdziły - i to ze źródeł nie gruzińskich i nie rosyjskich, ale od niemieckich dziennikarzy, którzy jechali z rosyjską kolumną i filmowali, co widzieli po drodze. A potem z ust uciekinierów, którzy napływali do Tbilisi i opowiadali, że ich wsie już nie istnieją.

- Kradną wszystko, co popadnie, nawet deski klozetowe i muszle - mówił mi uciekinier ze znaurskiego rejonu (gdzie były gruzińskie lub mieszane wsie na terenie Osetii). Gruzińska telewizja pokazała kadry z kamer przemysłowych w Gori: widać, jak rosyjscy żołnierze kradną komputery z biura telefonii komórkowej.

Nieodebrany telefon

Tymczasem tu, na posterunku pod Gori, kapitan Arsen bał się wpuścić nas do miasta. Twierdził, że "bandy maruderów krążą po okolicy" i lepiej będzie, jak zawrócimy. Pojechaliśmy więc w stronę Tbilisi. Las przy drodze się palił, dym mieszał się ze spalinami z rosyjskich czołgów. W Nasreti Rosjanie ustawili pojazdy na wzgórzach, jakby zajmowali dogodne pozycje do panowania nad okolicą.

Gdy dojeżdżaliśmy do mostu na rzece Lehuri, zatrzymał nas rosyjski patrol: podobno most był zaminowany. Czekaliśmy. Rosyjski żołnierz schował za pazuchę chustę z napisem "Tbilisi".

Przyszła wieść, że pod Kaspi wyleciał w powietrze most kolejowy. Rosjanie zaprzeczyli, że to ich dzieło. Ale potem telewizja pokazała zniszczony most. W ten sposób przecięto główne połączenie kolejowe stolicy z wybrzeżem i z zachodnią częścią kraju - a także drogę, którą kraje Azji Centralnej eksportowały na Zachód swe surowce i towary, przez Gruzję i porty czarnomorskie.

Minęły nas dwie ciężarówki-chłodnie, z których dobiegał odór rozkładających się ciał. Pojechaliśmy za nimi do Tbilisi, przejeżdżając przez miasteczko Igoeti - tutaj najdalej zapuścili się Rosjanie na drodze do stolicy. Już w Tbilisi, ciężarówki skręciły do prosektorium przy Szpitalu Republikańskim. Przy wejściu czekała grupa ludzi w maskach. Okazało się, że to pierwszy transport poległych: po mediacji Eliasza II Gruzini dostali zielone światło i zaczęli zbierać swoich zabitych.

Patolog Ilia Tawzaraszwili miał podkrążone oczy, które widziały już trupy zwożone z wojny w Abchazji 16 lat temu i z masakry w alei Rustawelego w 1988 r., gdy radziecka jeszcze armia otworzyła ogień do demonstrantów. - Ale nigdy nie widziałem ciał w takim stanie. Niektóre nie mają korpusów. Inne leżały tydzień w upale - powiedział.

W prosektorium myto stanowiska do sekcji zwłok, a w namiotach na zewnątrz przygotowywano cynkowe trumny. Na ziemi walały się podziurawione hełmy, pasy, manierki, strzępy mundurów. W powietrzu unosił się koszmarny swąd śmierci.

Przed wejściem chłopak obejmował dziewczynę, która zwijała się w histerycznych spazmach. Na wyczytanej liście zidentyfikowanych ciał nie było jej brata, żołnierza z 2. Brygady gruzińskiej armii. Ostatni raz odezwał się w sobotę 9 sierpnia, a 12 sierpnia na dwie minuty włączył telefon komórkowy. On - albo ktoś, kto miał w ręku jego telefon.

Rodzina ma ciągle nadzieję i dzwoni. Ale nikt już nie odbiera.

Zakłamane statystyki

Do niedzieli 17 sierpnia strona gruzińska przyznała się do 175 własnych zabitych, w tym 115 żołnierzy: taką informację otrzymałem z kancelarii prezydenta. Ale to mało prawdopodobne: skala walk była zbyt duża, aby ofiar mogło być tylko tyle. O własnych stratach krążą więc po Tbilisi fantastyczne plotki. Mówi się nawet, że zabitych Gruzinów mogą być 4 tysiące: taka liczba miała paść w rozmowie gruzińskiego ministra spraw wewnętrznych z jednym ze współpracowników. Minister miał też powiedzieć, że te dane trzymane są w tajemnicy z obawy przed opinią publiczną.

Wedle tego źródła, większość ofiar stanowić mają cywile, ale nie z rejonu Gori (miasta, które było wiele razy bombardowane, i o którym mówiło się najwięcej), ale z gruzińskich wsi na pograniczu - zwłaszcza tych położonych na terenie Osetii Południowej i przy granicy z nią, które dziś są puste, rozgrabione, a po części spalone przez Osetyjczyków i Rosjan. Pytanie brzmi: co się stało z mieszkańcami? Czy znaleźli się wśród uchodźców, których prawie 150 tys. napłynęło już do Tbilisi z pogranicza (zaopiekowanie się nimi to dziś największy problem społeczny dla rządu Gruzji)? Czy zginęli?

Cztery tysiące zabitych: prawda czy element wojny informacyjnej? W tej na razie prym wiodą Rosjanie: podawane przez nich liczby cywilów, zabitych rzekomo w Osetii (dwa, czasem wręcz trzy tysiące) krążą po zachodnich mediach jako oczywistość, choć nikt nie jest w stanie ich zweryfikować.

Bomba rozpryskowa

Na pewno wiadomo, że kilkudziesięciu cywilów zginęło w Gori podczas rosyjskich nalotów (Rosjanie twierdzą, że atakowali cele wojskowe, a cywile zginęli przypadkiem). Efekt jednego z takich ataków widzieliśmy we wtorek, 12 sierpnia. Było to zaraz po fatalnym poniedziałku, gdy wydawało się, że gruzińska armia została rozbita i wszystko jest stracone.

Pojechaliśmy do Gori starą ładą. Wlokła się niemiłosiernie. Było południe, gdy przyszedł sms od gruzińskiej dziennikarki: "W Gori zbombardowano szpital, uniwersytet i pocztę. Masa ofiar. Zginął holenderski operator". Po chwili wyprzedziło nas pięć karetek; pędziły do Gori.

Gdy dojechaliśmy do centrum, wyglądało, jakby przeszedł przez nie huragan. Świadkowie opowiadali, co się stało parędziesiąt minut wcześniej: spadły bomby, które po wybuchu rozprysły się na setki małych stalowych zabójców. Od takiej kulki zginęli holenderski dziennikarz, który stał pod centrum prasowym, jego gruziński współpracownik i jeszcze kilku Gruzinów. Zniszczone zostały budynki uniwersytetu i poczta.

Na miejscu znaleźliśmy pozostałości po bombie: wszystko wskazuje, że Rosjanie użyli bomb rozpryskowych ("kulkowych"). Działają one jak wielki granat: rażą wkoło, powodując straszliwe rany. Rosja nie podpisała wprawdzie umowy o zakazie stosowania takiej broni, ale zdaniem części specjalistów od prawa międzynarodowego używanie jej przeciw cywilom to zbrodnia wojenna.

W jednym z poprzednich nalotów w szpitalu zginął chirurg Giga Georgadze: operował, wyszedł na chwilę z budynku - chciał chwilę odetchnąć. Wielka plama krwi zaschła na ziemi, obok walały się resztki puszki po redbullu.

Pobojowisko

Jadąc wtedy drogą Tbilisi-Gori, mijaliśmy porzucone haubice samobieżne czeskiej produkcji, wojskowe ciężarówki, spalony wóz pancerny. Wyglądało tak, jakby żołnierze porzucali sprzęt, by nie narażać się na rosyjskie ataki z powietrza, by móc szybciej oderwać się od wroga. Ślady odwrotu armii gruzińskiej wyglądały przygnębiająco.

Mimo braku wiarygodnych informacji można zrekonstruować, co się zdarzyło.

Przez trzy dni, od piątku do niedzieli, mała, ale bitna armia gruzińska dotrzymywała pola Rosjanom. I być może trzymałaby się dłużej, gdyby nie kilka okoliczności.

Gruzini najwyraźniej nie spodziewali się, że próba wcielenia na powrót Osetii spotka się z tak miażdżącą odpowiedzią. Na linię frontu skierowali początkowo, jak słychać, cztery brygady (tj. większość swej małej armii, ale bez rezerwistów). Próbę zniszczenia tunelu rockiego (połączenia między Osetią a Rosją) podjęli dopiero, gdy rosyjskie czołgi ruszyły nim do Osetii; próbę nieudaną. Dopiero wtedy ogłosili mobilizację i do Gori - punktu strategicznego - zjeżdżać zaczęli rezerwiści, którzy mieli tworzyć kolejne jednostki.

Za późno. Zdecydowała rosyjska dominacja w powietrzu: gdy nad Gruzją przebywało naraz 50 rosyjskich samolotów i bojowe śmigłowce Mi-24, Gruzini nie mieli nic, co mogliby im przeciwstawić - poza czterema (podobno; w każdym razie liczba jednocyfrowa) samolotami i obroną przeciwlotniczą, która i tak strąciła kilka maszyn (według Rosjan) lub kilkanaście (według Gruzinów). Ofensywa z powietrza i z lądu - z dnia na dzień naprzeciw Gruzinów zjawiły się nagle oddziały z kilku rosyjskich dywizji zmechanizowanych i dywizji desantowej - doprowadziła do rozbicia gruzińskich brygad.

W poniedziałek 11 sierpnia Gruzini mieli do wyboru: albo walczyć dalej i dać się wybić, albo oderwać się od wroga, ocalić, co ocalić się dało (tj. ludzi, nie sprzęt), i cofnąć w głąb kraju - ze świadomością, że to przyznanie się do klęski. Ale też z nadzieją, że aby zniszczyć całą armię gruzińską, Rosjanie musieliby wchodzić coraz głębiej, na Tbilisi. Stolica stała się ostatnią linią obrony: tu skierowano jedyną sprawną brygadę (ściągniętą z Iraku), tu ściągały rozbite jednostki.

Do szturmu na Tbilisi nie doszło. Ale ceną klęski i odwrotu było wydanie jednej trzeciej Gruzji na rosyjską okupację.

Sedesy dla rosyjskiej armii

Christiana ma 80 lat i jest jednym ze 150 tys. gruzińskich uciekinierów z pogranicza. Wraz z grupą krewnych i sąsiadów mieszka teraz w byłym ośrodku turystycznym w Tbilisi, tuż obok rosyjskiej ambasady.

Musieli uciekać z Tamaraszeni, gruzińskiej wsi leżącej kilka kilometrów od Cchinwali. - Sąsiad miał ciężarówkę. Upchnęło się nas na niej z kilkadziesiąt osób i uciekliśmy. Dżip, którym jechali za nami inni, wyleciał w powietrze - opowiada jeden z uchodźców.

- Z tymi, co zostali, nie ma kontaktu - mówi Christiana. - Tam nie ma prądu i nie można naładować komórek. Nigdy byśmy nie zostawili domów, bo pod ostrzałem żyliśmy od 18 lat, ale kiedy zaczęli bombardować, postanowiliśmy uciekać. Nie zdążyliśmy nawet pochować zabitych, pewnie do dziś leżą w polu kukurydzy.

Młody chłopak opowiada, że jest wojskowym i Osetyjczycy przyszli po niego od razu, bo mieli go na liście. Na szczęście nie było go w domu. - Znaleźli podobno mój mundur i od razu podłożyli ogień pod budynek.

Wracamy, jest już ciemno. Gia poprawia flagę na balkonie. - Niech nawet Marsjanie wiedzą, że "jeszcze Gruzja nie zginęła".

Bo mimo wszystko humor ludzi nie opuszcza. Gdy świadkowie donieśli, że Osetyńcy i Rosjanie wywożą z Gori nawet deski klozetowe, wśród muzyków z Tbilisi pojawił się pomysł, by pójść pod ambasadę Rosji z sedesami i złożyć je na ręce ambasadora. "Dla armii rosyjskiej od narodu gruzińskiego".

- Może jutro już się wycofają - mówi Tamuna, którą jej mąż Gia pierwszy raz w życiu widział płaczącą. Może wyjdą. Od paru dni Tbilisi kładzie się spać z taką myślą: wyjdą czy nie wyjdą?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2008