„Gdzie Rosja, tam pokój”

Rosyjska interwencja pozbawiła tysiące Gruzinów rodzinnej ziemi, zapewne już na zawsze. W gruzińskich wsiach na terenie Osetii, których mieszkańców wypędzono, buldożery niszczą cmentarze - tak by po niedawnych sąsiadach nie został choćby ślad.

   Czyta się kilka minut

Rosyjski niewybuch w Poti /fot. Andrzej Meller /
Rosyjski niewybuch w Poti /fot. Andrzej Meller /

Gdy wracałem do Polski pod koniec sierpnia, Gruzja pogrążona była w marazmie i powojennej depresji. W okolicach Osetii i na zachodzie kraju - w porcie Poti, w Zugdidi i koło Senaki, największej bazie wojskowej w zachodniej Gruzji - stało ponad dwa tysiące Rosjan, rozrzuconych po kilkunastu posterunkach. Nad dziesiątkami gruzińskich wsi - tymi położonymi na terenie Osetii i tymi, które miały pecha znaleźć się na terenie rosyjskiej "stref bezpieczeństwa" - unosiły się dymy ze zgliszcz, które pozostawili po sobie osetyjscy szabrownicy. W kraju było - jak policzyła w ubiegłym tygodniu agenda ONZ - prawie 200 tys. gruzińskich uchodźców z Osetii, Abchazji i z pogranicza. W tym 31 tys. z terenu Osetii: to ci, którzy do domów nie wrócą już nigdy.

Tbilisi: smutek z "Katyniem" w tle

- Kiedy Rosjanie wyjdą i czy w ogóle wyjdą? - pytali sami siebie Gruzini, od Poti po Tbilisi. To było pytanie podstawowe. Następne, rzadziej stawiane, brzmiało: co dalej zrobią Rosjanie i wspólnota międzynarodowa? Tak jakby dla wszystkich było jasne, że owszem, wojna wybuchła tu, u nas, ale klucze do rozwiązania problemu leżą gdzie indziej - nie tylko w Brukseli, ale przede wszystkim w Białym Domu i na Kremlu.

Teraz, na początku września, na lotnisku w Tbilisi witali mnie przyjaciele Gio i Acziko. Jechaliśmy autem z popularną dziś w Tbilisi nalepką "Fuck Russia" na tylnej szybie. Minęło zaledwie 10 dni, gdy nie było mnie w Gruzji, a zrobiło się jakoś szaro. Kończyło się upalne gruzińskie lato. Gruzini jak zawsze pędzili samochodami, nie stosując się do przepisów ruchu drogowego. Na wylocie najdłuższej ulicy w kraju - alei George’a Busha - w stronę miasta minął nas samochód z rejestracją "McCain".

- A wiesz, że Putina zgłoszono do Pokojowej Nagrody Nobla? - zażartował Gio.

Minę musiałem mieć niewyraźną, bo szybko dokończył: - No tak, za "operację przymuszenia do pokoju"... - tak Kreml nazwał swoją sierpniową interwencję w Osetii Południowej i częściową okupację Gruzji.

W mieście niewiele zostało z sierpniowej atmosfery: sprzeciwu wobec okupacji i lęku, jaki jej towarzyszył. Na wielkich billboardach, tak samo jak przed wojną, widniały reklamówki gruzińskiej armii: dzielni, świetnie umundurowani żołnierze czołgający się w błocie, a w tle najnowsze wozy bojowe. Billboardy wiszą, jak wisiały, choć te i inne cuda techniki wojskowej, w które gruzińskie państwo wyposażyło wielkim kosztem swoją niewielką armię, to dziś w sporej części przeszłość: zostały zniszczone lub zabrane przez Rosjan jako łup wojenny.

Gdyby nie obraźliwe napisy pod adresem Rosji na murach i plakaty wzywające Putina i Miedwiediewa do wycofania wojsk, można by pomyśleć, że nic szczególnego się nie wydarzyło. No, ale w końcu tu, do Tbilisi, wojna prawie nie dotarła.

***

Przyjechaliśmy do domu na ulicy Dolidze, gdzie 11 sierpnia - w chwili, gdy załamał się gruziński front i wydawało się, że wszystko stracone - podczas nocnej narady cała rodzina Guledanich zastanawiała się, co robić, gdy Rosjanie zajmą cały kraj.

- Za pokój - wzniósł kielich do góry Murtaz, 65-letni ojciec Acziko, dostojny przedstawiciel gruzińskich Swanów. - I za Polaków, którzy najsilniej stanęli za nami! - dokończył. - Jesteście mądrzy - tłumaczył Murtaz Guledani - bo nie myślicie tylko o dzisiaj, myślicie też o przyszłości. Jeśli świat nie wesprze Gruzji, Rosjanie zapukają do bram Kijowa, Wilna, Rygi, a potem Warszawy. Zawsze byliście tu mile widziani, ale teraz jesteście naszymi braćmi.

Siedzieliśmy przy gruzińskich specjałach - chaciapuri (placki z serem), lobio (fasola z ziołami) i saciwi (kurczak w sosie orzechowym) - a Murtaz analizował sytuację z właściwą Gruzinom mieszanką pychy i ironicznego poczucia humoru: - Co to jest ta Osetia? Nigdy nie było takiego pojęcia geograficznego tu, w Gruzji. Osetyjczycy walczyli dla nas z Turkami, dostali ziemię, założyli wsie. Osetia była, owszem, ale na Kaukazie Północnym, przy Rosji - tłumaczył, a na jego pociągłej, swanskiej twarzy nie drgał ani jeden nerw. - Czy jeśli w Moskwie na ulicy Dużej i Małej Gruzińskiej, gdzie od setek lat żyją nasi, ktoś zacznie tłuc Gruzinów, to mamy tam przeprowadzać operację przymuszenia do pokoju i słać czołgi?

Murtaz kontynuował swoje dywagacje, a telewizja gruzińska emitowała w tym czasie "Katyń" Andrzeja Wajdy.

Gori: czystki w "strefie bezpieczeństwa"

Na dworcu Didube panował zwyczajny ruch. Marszrutka do Gori zapełniła się, mogliśmy jechać. Na drodze do miasta narodzin Stalina nie było widać już prawie oznak sierpniowej wojny. Z naprzeciwka przejechała tylko wojskowa laweta z dwoma wieżyczkami spalonych czołgów.

Miałem wrażenie, jakby Gruzini chcieli natychmiast usunąć świadectwa swojej niedawnej klęski: przy drodze, gdzie niedawno stały pozostawione w panice haubice, wozy z amunicją i spalone wraki pojazdów, nie było teraz po nich śladu. W Igoeti, gdzie w sierpniu Rosjanie zapuścili się najdalej w drodze na Tbilisi, teraz było pusto. Nikt nie stał przy kioskach, gdzie miesiąc wcześniej dziennikarze kupowali namiętnie kawę i snickersy, by oszukać głód i zmęczenie. Po stertach śmieci leniwie dreptały kundle.

Przy wjeździe do Gori - tam, gdzie drugiego dnia wojny spadały rosyjskie bomby - robotnicy powoli remontowali budynki: wstawiali okna, tynkowali ślady po odłamkach, odnawiali spalone fasady. Miesiąc wcześniej pod tymi domami przechadzali się w asyście ochroniarzy Bernard Kouchner, francuski minister spraw zagranicznych, i prezydent Micheil Saakaszwili.

Ten ostatni właśnie przyjechał na chwilę w to samo miejsce, skąd 12 sierpnia przepłoszyły go przelatujące bombowce. Ale teraz, w czas pokoju, paradoksalnie nie było już tak łatwo do niego podejść. Może bał się o swoje bezpieczeństwo. A może bardziej "Misza" obawiał się trudnych pytań, które coraz częściej formułuje gruzińska opozycja - na czele z byłą przewodniczącą parlamentu Nino Burdżanadze.

Umówiłem się z Anną, dziennikarką telewizji Alania. Pod pomnikiem Stalina, którego ominęły ładunki bomb kulkowych, spadających na centrum Gori. Plac zajmowały teraz TIR-y z pomocą humanitarną z Włoch i wozy strażackie.

Miasto pełne było uchodźców z Osetii i ze wsi przylegających do granicy osetyjsko-gruzińskiej. W Tbilisi ludzie coraz częściej przebąkiwali, że można, a nawet trzeba usunąć ten pomnik. - Długo tak będzie stać? - spytałem Annę, rodowitą mieszkankę Gori. Oczywiście się oburzyła. - To symbol naszego miasta - odparła bez zrozumienia dla moich wątpliwości. - On będzie tu stać zawsze.

***

Parę przecznic od pomnika Stalina, pod średniowieczną cerkwią na wzgórzu, rozpościerał się obóz uchodźców. Do namiotów, gdzie rozdawano pomoc i udzielano opieki medycznej, ustawiały się kolejki, głównie matek z dziećmi. Mężczyźni palili papierosy, kucając bądź siedząc na starych sprężynowych łóżkach bez materacy.

Choć wojna dawno się skończyła, do obozu cały czas przybywają nowi uchodźcy, bo Osetyjczycy nie przestali grabić, palić i terroryzować gruzińskich mieszkańców swojego quasi-państwa oraz pogranicznych wsi - tych leżących już na terenie "Gruzji właściwej", to znaczy w rosyjskiej "strefie bezpieczeństwa".

Ci drudzy wrócą do swoich ograbionych wsi, gdy wreszcie odejdą Rosjanie; po ostatniej wizycie w Moskwie zirytowanego Nicolasa Sarkozy’ego zapowiedzieli, że uczynią to do połowy października. Ci pierwsi już nie wrócą, Osetyjczycy na to nie pozwolą. Po czystkach i wypędzeniach liczbę mieszkańców Osetii Południowej trzeba będzie zmniejszyć w encyklopediach prawie o połowę - tę gruzińską.

Na przykład we wsi Disewi, gdzie mieszkało kiedyś 150 rodzin, ocaleć miało jedynie osiem domów; reszta spłonęła. W Nuli i Awnewi po ucieczce Gruzinów Osetyjczycy mieli przekopać buldożerami miejscowe cmentarze - tak aby nawet po przodkach Gruzinów, którzy kiedyś byli w Osetii (a także w Abchazji) etniczną większością, nie został dziś choćby ślad.

Do domu 62-letniego Tardżeta Turaszwilego szabrownicy zawitali 12 sierpnia rano. Do jego wsi Tirdznisi najpierw przyszli Rosjanie, a potem Osetyjczycy. Turaszwili opowiada, że spalili 16 domów i ukradli wszystko, co zdołali wywieźć. Mówi, że swój dom budował sam, przez całe życie, a i tak po upadku ZSRR brakło pieniędzy, więc nigdy go nie ukończył. Ale cieszy się, że dom stoi. I ma nadzieję, że do niego wróci, w końcu Tirdznisi leży tuż za granicą Osetii, już w "Gruzji właściwej".

Jego sąsiad Dżemali Rtweladze miał mniej szczęścia. Gdy przyszli Osetyjczycy, uciekł z żoną i czwórką dzieci do lasu. Przez krzaki patrzyli, jak wynoszą z domu telewizor, meble, jak wyprowadzają dziewięć krów i byka. I jak potem, nie spiesząc się, podkładają ogień. Nie mieli po co zostawać, lasami doszli do Gori. - "Misza" obiecał pomoc, schronienie - powiedział mi Dżemali. - Tam nie mamy już czego szukać.

***

Podczas gdy uchodźcy w obozie w Gori czekali na efekty wizyty Sarkozy’ego w Moskwie, na pograniczu nadal było niespokojnie. Podjechaliśmy z Anną na rosyjski posterunek na granicy "strefy bezpieczeństwa" w miejscowości Karaleti. Rosyjski oficer nie puścił nas dalej. Zadzwoniłem do rzeczniczki prezydenta Osetii, Iriny Gagłojewej, która wyjątkowo nie lubi Polaków. Powiedziała, że "wjazd na terytorium niepodległej Osetii Południowej możliwy jest wyłącznie od północy, przez Władykaukaz, za okazaniem akredytacji wydanej przez rosyjskie MSZ". Kiedy spytałem, czy skoro już jestem tak blisko, nie mógłbym wjechać od strony Gori, Gagłojewa krzyknęła: - A co ma do tego wszystkiego Gori! - i rzuciła słuchawką.

Parę dni później tu, w Karaleti, zginął gruziński policjant - postrzelony z pozycji rosyjsko--osetyjskich.

Kiedy rano piłem kawę w jedynej działającej w Gori kawiarni, spoglądał na mnie niewzruszony Stalin, a z głośników leciał radosny rosyjski pop, i to w mieście, na które miesiąc wcześniej spadały rosyjskie pociski i bomby: "Eto piesnia frontowaja, nie straszna nam bambiożka nikakaja!".

Poti: marzenie o "drugim Dubaju"

Miał to być "czarnomorski Dubaj": handlowa metropolia Kaukazu, na wzór Emiratów. Tak o Poti pisały gruzińskie gazety, gdy w kwietniu prezydent Saakaszwili podpisywał umowę o wydzierżawieniu na 49 lat portu w Poti inwestorom z Zatoki Perskiej. Poti miało stać się specjalną strefą gospodarczą, ściągającą miliardy dolarów i tworzącą 20 tys. miejsc pracy - ogromna liczba, jak na miasto liczące 50 tys. ludzi.

Czy dlatego Rosjanie najpierw zbombardowali, a potem zajęli i zdewastowali nie tylko port wojskowy w Poti, ale także port cywilny, zarządzany już przez międzynarodową spółkę? Aby przekreślić gospodarcze nadzieje Gruzinów?

- Czego by nie mówić, to mimo bombardowań i ofiar, jakie ponieśliśmy, nie odczuliśmy tej wojny tak jak w latach 90. - pocieszał się Dato, gospodarz hotelu, w którym się zatrzymałem. - Cały czas był prąd, gaz i woda w kranach. To już nie te czasy, kiedy po wojnie nawet nasi parali się grabieżami, bo taka była bieda.

Poszedłem do portu, który w tym roku świętował 150-lecie istnienia. Oprowadzał mnie Zurab Paczulia z portowego zarządu. - Dobrze, że oddaliśmy go w dzierżawę Arabom, teraz oni się będą martwić zniszczeniami. Nasz dyrektor, Brytyjczyk Alan Middletown, ponoć szykuje już sądowe pozwy przeciw Rosji - opowiadał, pokazując zniszczone bombami budynki portu handlowego. Pokazywał też, gdzie od odłamków zginęło sześciu robotników. Obok elektrowni zasilającej urządzenia portowe czekał na nas strażnik Igor Czitaszwili, z którego brzucha chirurdzy dopiero co wyciągnęli cztery odłamki. Podwinął sweter, pokazywał zagencjanowane rany.

Poszliśmy dalej, do części wojskowej - tam, gdzie do 10 sierpnia stała gruzińska flota wojenna.

Z może 20 jednostek żadna nie przetrwała najpierw nalotów, a potem ładunków wybuchowych, które po wejściu do miasta podkładali Rosjanie. Z wody sterczały żałosne kadłuby okrętów.

Mniejsze łodzie Rosjanie zapakowali na lawety i wywieźli do Abchazji samochodami należącymi do "sił pokojowych". Sztab marynarki ograbili doszczętnie. Kradli nawet taborety i półki na książki; wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość.

- Spaliśmy, kiedy usłyszeliśmy świst nurkujących bombowców - opowiadał Lewan, który 10 sierpnia pełnił dyżur. - Najpierw zrzucili na spadochronach ładunki oświetlające teren. Dobiegłem do zenitki (działko przeciw­lotnicze) i wtedy spadła pierwsza bomba kasetowa - wspominał, bawiąc się walającymi się odłamkami.

W porcie wojskowym zginęło 12 ludzi, 35 zostało rannych.

Męczyłem Zuraba, żeby pokazał mi posterunek Rosjan obok portu. Ociągał się, podkreślając, że to niebezpieczne. Przejechaliśmy najpierw obok posterunku nad rzeką. Obok wału przeciwpowodziowego Rosjanie rozłożyli obóz: parę wozów pancernych, kilka namiotów. Paru żołnierzy stało nad rzeką z wędkami. - Chyba głodni są, widocznie skończyły im się parówki - powiedział Zurab. Bo parę dni wcześniej Rosjanie okradli magazyn lokalnych zakładów mięsnych.

Pojechaliśmy dalej, na wiejskie przedmieścia Poti. Zurab zasugerował, żebyśmy wdrapali się na 10. piętro bloku, z którego jakoby widać było rosyjski obóz. Na jednym z balkonów faktycznie stała ekipa gruzińskiej telewizji i filmowała posterunek oddalony o kilkaset metrów. Postanowiliśmy podejść do Rosjan, porozmawiać. Gdy podeszliśmy pod zasieki, wartownik zareagował: - Stajat’, nie snimat’, małczat’! - krzyknął, łapiąc za broń. - Powiernut’ i abratno, bystra!

Zrozumieliśmy, dlaczego Gruzini w ogóle tu nie podchodzą.

***

Pojechaliśmy nad morze. Przechodzący obok Wachtang zaprosił nas na kawę do kafejki nad wodą. Mali chłopcy wyławiali kijami wielkie meduzy, dziewczynki robiły sobie komórkami zdjęcia na tle morza.

Wachtang, urodzony w Oczamczirze z matki Abchazki, zapytał o Katyń, bo widział film w telewizji. Był zszokowany, bo historii uczył się jeszcze w radzieckich szkołach. - Jak to możliwe, że jest wojna, tyle nienawiści, a potem Gruzini jadą na wczasy do Turcji i romansują tam z rosyjskimi turystkami? Gdzie tu logika? - pytał Wachtang, a w telewizorze nad barem prezydent Miedwiediew obiecywał, że już wkrótce wojska rosyjskie opuszczą terytorium Gruzji.

- Może wyjdą - zamyślił się Wachtang. - Ale Rosjanie jak już grają w jakąś grę, powiedzmy w szachy, to nie przestają, dopóki nie osiągną wszystkich zamierzonych celów. Dopóki wszystkie pionki i figury nie staną po ich myśli.

- A tutaj gra tak naprawdę dopiero się zaczęła - kontynuował Wachtang, a mnie migały w pamięci obrazki widziane kilka miesięcy temu w Abchazji: plakaty rosyjskich "sił pokojowych" z wielkim napisem - "Gdzie my, tam pokój".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2008