Rodzina słowem silna

Mimo zapowiedzi reform ze strony kolejnych rządów, ponad 20 tysięcy pensjonariuszy domów dziecka pozostaje wyrzutem sumienia polskiej polityki społecznej. Czy czeka nas w tej sprawie przełom?

25.05.2010

Czyta się kilka minut

/ fot. Carsten Schlipf / stock.xchng /
/ fot. Carsten Schlipf / stock.xchng /

W kraju, w którym o rodzinie mówi się z ambon kościołów, a frazę "polityka prorodzinna" politycy odmieniają przez wszystkie przypadki, te statystyki muszą robić wrażenie. Poza rodzinami biologicznymi pozostaje niemal 100 tys. dzieci; 98 proc. z nich to sieroty społeczne; od wielu lat między 25 a 30 tys. osób przebywa w domach dziecka.

Nic się nie zmienia mimo problemów demograficznych, mimo powtarzanych od lat zapewnień o konieczności reform oraz coraz bardziej zawstydzających porównań z innymi krajami, wedle których za Polską - biorąc pod uwagę liczbę pensjonariuszy domów dziecka na 10 tys. małoletnich - są tylko Rosja, Bułgaria i Rumunia.

Z problemem miała się zmierzyć uchwalona w 2004 r. ustawa o pomocy społecznej, ale okazała się nieskuteczna. Deklaracje reform składało Prawo i Sprawiedliwość, ale gdy powstał projekt ustawy, upadł rząd Jarosława Kaczyńskiego. W końcu za jeden ze swoich priorytetów uznała reformę koalicja PO-PSL, ale z powodu sprzeciwu ministra finansów - tłumaczącego odmowę przyznania środków kryzysem - założenia do ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej wylądowały w 2009 r. w szufladzie.

Wyciągnięte ponownie po kryzysie, mają wreszcie trafić do Sejmu, ale uchwalenie ustawy zgodnie z planami - tak, by mogła obowiązywać od 1 stycznia 2011 r. - jest już mało realne.

Tak oto w przeddzień kolejnego, przypadającego 30 maja Dnia Rodzicielstwa Zastępczego nadal nie ma uregulowań wspierających w dostateczny sposób rodzinne formy pieczy zastępczej kosztem - jak niektórzy nazywają domy dziecka - XIX-wiecznych ochronek.

Problemy zastępcze

- Dla polityków ważniejsze są autostrady i stadiony - tak brak tych uregulowań tłumaczy Joanna Luberadzka z Fundacji Przyjaciółka, której przedstawiciele od lat domagają się reformy systemu pieczy zastępczej i opieki nad rodzinami biologicznymi. - Nieraz słyszałam, że kilkadziesiąt tysięcy dzieci to w skali ogólnospołecznej nieduży problem.

Problem jest, i ma wymiar nie tylko społeczny. Domy dziecka to większe wydatki dla państwa - średni koszt miesięczny utrzymania w placówce to ok. 2,5 tys. zł na dziecko, podczas gdy np. w zawodowej rodzinie zastępczej jest to wydatek o połowę mniejszy - ale też przekładające się na wskaźniki ekonomiczne konsekwencje wychowawcze: absolwenci domów dziecka są bardziej narażeni na postawy roszczeniowe, bezrobocie, przestępczość czy uzależnienia.

Początek drogi do domu dziecka to niewydolna rodzina biologiczna. Nad polityką państwa wobec jej problemów dyskutowano w ostatnich miesiącach wiele. Tyle że z dyskusji tej niewiele mogło wyniknąć.

Pretekstem do debaty stały się spektakularne przypadki odbierania dzieci przez pomoc społeczną z jednej strony i prace nad uchwaloną niedawno ustawą o przemocy w rodzinie z drugiej. Nowe uregulowania - pożyteczne choćby dlatego, że ułatwiają eksmisję sprawców przemocy domowej (do tej pory to ofiary tułały się po mieszkaniach krewnych lub schroniskach dla bezdomnych) - wywołały żywe dyskusje nad sprawami drugorzędnymi.

Pierwszą był przepis zabraniający bicia dzieci - niewiele w istocie zmieniający, bo zawarty już w innych aktach prawnych (w tym w Konstytucji) - który wskrzesił odwieczny spór przeciwników klapsa z jego zwolennikami. Drugą: passus o prawie pracownika socjalnego do odebrania dziecka rodzicom w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia. Choć ustawa przewiduje, że pracownik socjalny decyzję o odebraniu dziecka może podjąć tylko z policjantem i lekarzem, a w ciągu 24 godzin musi ona zostać zweryfikowana decyzją sądu, przepis wywołał święte oburzenie obrońców niezależności rodziny.

Te dwie kwestie zepchnęły na plan dalszy pytania znacznie ważniejsze: co zrobić, by pomoc społeczna interesowała się zagrożoną rodziną, zanim dojdzie w niej do aktów przemocy, oraz jak sprawić, by dzieci z rodzin, w których pomoc okazała się bezskuteczna, trafiały do rodzin zastępczych lub rodzinnych domów dziecka.

Pomoc czy interwencja

Rządowa odpowiedź na pierwsze pytanie to przewidziana w założeniach do ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej instytucja asystenta rodzinnego. Nieco rzecz upraszczając: asystent to "nowy" pracownik socjalny, tym różniący się od "starego", że nieobciążony pracą biurową (nie będzie urzędnikiem) i mający pod opieką nie więcej niż dwadzieścia rodzin.

- Dziś towarzyszenie rodzinie często zaczyna się i kończy na odebraniu dziecka - ocenia Edward Orpik, terapeuta rodzinny, wieloletni pracownik pomocy społecznej, działacz Federacji na Rzecz Reintegracji Społecznej. - Są miejsca, gdzie działają pracownicy środowiskowi, ale generalnie pomoc ta jest nastawiona na redystrybucję świadczeń.

Tymczasem, przypomina fundamentalną zasadę pracy socjalnej Orpik, efektywna pomoc to towarzyszenie w drodze do samodzielności. - Poczucie sprawczości tych ludzi dawno legło w gruzach, a ponieważ wielokrotnie zetknęli się z wrogim stosunkiem świata, świat ten jawi im się jako zagrożenie - tłumaczy terapeuta. - Musi się znaleźć ktoś, kto odbuduje ich poczucie sprawczości.

Praca asystenta rodzinnego to według Orpika cztery trudne do przejścia etapy. Pierwszy to pomoc w załatwieniu bieżących, przytłaczających na co dzień spraw. Drugi: pomoc w rozwiązaniu problemów rodzinnych i osobistych. Trzeci: problemy wychowawcze. Wreszcie czwarty: zachęcenie rodziców do podniesienia zawodowych kwalifikacji i szukanie pracy. - Chodzi o to, by porzucić filozofię pomagania przez dawanie - tłumaczy terapeuta. - Być przy tych ludziach, zachowując bezstronność w konfliktach i nie naruszając ich przekonania, że każdy kolejny krok jest konsekwencją ich pracy.

Wprowadzenie instytucji asystenta rodzinnego, jak zaznaczają działacze organizacji pozarządowych i pracownicy naukowi zajmujący się pomocą społeczną, to nie wotum nieufności dla pracowników socjalnych, bardzo często dobrych i zaangażowanych. - Doświadczenie wskazuje, że nadmierne obciążenie obowiązkami administracyjnymi oraz niepełne przygotowanie merytoryczne nie pozwalają im zająć się wsparciem rodzin - uważa prof. Ewa Leś z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. - Trzeba więc oddzielić obowiązki administracyjne od pracy z rodziną.

Nikt jednak nie ma wątpliwości: nawet najbardziej efektywna praca z rodzinami biologicznymi nie zlikwiduje problemu sieroctwa. By złagodzić jego skutki, potrzebne jest m.in. wsparcie dla rodzinnej pieczy zastępczej.

Fikcyjne wsparcie

Tymczasem, jak przypomina prof. Ewa Leś, dynamika rozwoju rodzin zastępczych niespokrewnionych z dzieckiem została zahamowana, bo warunki ich tworzenia są coraz trudniejsze. Jak pokazuje raport NIK z 2009 r., ograniczenia rozwoju - brak informacji na temat możliwości założenia rodziny, niedobór szkoleń dla kandydatów, brak urlopów dla zawodowych rodziców, wreszcie brak dostatecznego wsparcia ze strony instytucji pomocy społecznej - to tylko niektóre elementy zniechęcające potencjalnych kandydatów.

Potwierdza to wydany w tym samym roku raport Fundacji Świętego Mikołaja, według którego największą barierą dla kandydatów na rodziców zastępczych pozostaje od lat biurokracja. - Ustawa, poprzez rozmaite zachęty, ma szansę przekonać niezdecydowanych - twierdzi Michał Rżysko, który z ramienia Fundacji uczestniczył w konsultacjach do projektu rządowej ustawy.

Te zachęty to między innymi wyższe wynagrodzenia dla rodziców zastępczych, wprowadzenie urlopów oraz powołanie instytucji koordynatora, który będzie wspierał rodziny w codziennej pracy (administracja, kontakty z urzędnikami).

Edward Orpik: - To ważna zmiana, bo do tej pory rodziny zastępcze były niejako podwładnymi pomocy społecznej. Koordynator ma pomagać, nie kontrolować. Będzie też podlegać co roku ocenie rodzin.

Jak przypomina terapeuta, dziś koordynacja rodzicielstwa zastępczego jest usytuowana w powiatowych centrach pomocy rodzinie - instytucjach jeszcze słabszych niż GOPS-y - co powoduje, że wsparcie bywa fikcją. - Skutek jest taki, że wiele niespokrewnionych rodzin się po prostu rozwiązuje - ocenia Orpik. - Co roku taki los spotyka 10 proc. spośród nich. Efektem jest sięgający pięciu tysięcy deficyt rodzin zastępczych.

Rządowa ustawa, jeśli wejdzie w życie, ma też zmienić rodzinne domy dziecka, ograniczając liczbę przebywających w nich dzieci do ośmiu. Wsparcie rodzinnych form pieczy zastępczej ma ograniczyć liczbę sierot społecznych trafiających do tradycyjnych placówek opiekuńczo-wychowawczych, w których najtrudniej o prawidłowy rozwój emocjonalny.

Ochronki do lamusa

Słowo klucz to więź - odpowiada na pytanie o specyfikę domów dziecka Edward Orpik. - Dzięki niej odbywa się cała transmisja przekazu kulturowego. W domu dziecka mogą być fantastyczni ludzie, ale sam system pracy uniemożliwia zbudowanie więzi. Jeśli jej nie ma, to nie ma się od kogo uczyć. Dzieje się tylko tu i teraz. Jeśli nie ma przyszłości, to wszystko można. Trzeba złapać cukierka i go przełknąć, praca nie ma sensu. Tak też często wygląda życie po wyjściu: "Niewiele mogę, ale i niewiele muszę".

Te doświadczenia to według Orpika wstęp do postaw roszczeniowych w dorosłym życiu. - Ludziom się wydaje, że roszczeniowość wynika z jakiejś zawieszonej w przestrzeni etyki - mówi terapeuta. - A ona jest skutkiem doświadczenia. Daje korzyści, bo odwraca sytuację związaną z godnością. Jeśli jestem roszczeniowy, to nie jestem gorszy. Żądam, jestem klientem. "To wy nie nadążacie, uchybiacie, zaniedbujecie. Wy - państwo, wy - system".

Te postawy są przekazywane z pokolenia na pokolenie, a w skrajnej postaci oznaczają reprodukcję sieroctwa społecznego: wychowankowie domów dziecka zakładają rodziny, a ich dzieci po kilku latach trafiają w to samo miejsce.

Walka o rodzinne domy dziecka ma wysoką stawkę. - Z badań wiemy, że 1/3 wychowanków takich placówek kończy studia, pomimo że 76 proc. ma mniejsze możliwości kształcenia od rówieśników - mówi Michał Rżysko. - Tymczasem w zwykłych domach dziecka absolwentów można policzyć na palcach jednej ręki.

Edward Orpik przypomina, że duże domy dziecka to w świecie zachodnim anachronizm: - Wiele krajów, choćby Irlandia czy Australia, przeprasza swoje społeczeństwa za placówki opiekuńczo-wychowawcze, które w tych krajach zostały już zlikwidowane.

Jednak nowe uregulowania nie zakładają likwidacji domów dziecka. Ich ograniczona liczba będzie potrzebna chociażby dla tych, którzy z powodu zaawansowanego wieku i problemów wychowawczych nie znajdą miejsca w rodzinach adopcyjnych czy zastępczych.

Założenia do rządowego projektu zakładają jednak stopniowe zmniejszanie liczby pensjonariuszy, tak by docelowo (nie jest do końca jasne, jak długo potrwa okres przejściowy) liczba ta nie przekraczała czternastu w jednej placówce i by nie trafiały do nich dzieci poniżej 10. roku życia.

Czy założenia są realistyczne? Jeśli opierać się na doświadczeniu, trudno o optymizm. Już w 2004 r. wszedł w życie przepis nakazujący zmniejszenie do końca 2006 r. liczby mieszkających w placówkach dzieci do trzydziestu. Próba zakończyła się fiaskiem, dlatego przedłużono termin do końca roku 2010. Jak mówią przedstawiciele domów dziecka oraz działacze pozarządowi, i tym razem się nie uda. - Dzisiaj spojrzałam na dane dotyczące liczby dzieci w placówkach opiekuńczo-wychowawczych - mówi Luberadzka. - Średnia to nadal prawie pięćdziesiąt na jeden dom.

Termin zagrożony

Zmiana standardów placówek opiekuńczo--wychowawczych to nie jedyna wątpliwość dotycząca nowych uregulowań. Największa dotyczy asystentów rodzinnych. Choć w projekcie zaplanowano dla nich wysokie jak na polskie warunki wynagrodzenia, trudno dziś powiedzieć, czy okażą się wystarczającą zachętą dla kandydatów.

- Znam powiaty, które tę instytucję już zaczęły wprowadzać - mówi Luberadzka. - Te przykłady pokazały jednak, jak trudno znaleźć odpowiednich ludzi.

W skali ogólnopolskiej znalezienie chętnych może okazać się jeszcze trudniejsze, tym bardziej że za zmianami legislacyjnymi nie poszły impulsy edukacyjne: uczelnie nie szkolą pracowników socjalnych wyspecjalizowanych w pracy z rodzinami. - Od dawna powinien istnieć plan szkolenia kadr dla asystentów rodzin zastępczych oraz asystentów rodzinnych - mówi Luberadzka.

- Na razie nieliczne uczelnie prowadzą odpowiednie programy - potwierdza prof. Leś. - Konieczne jest kształcenie w zakresie profilaktyki rodzinnej i antycypowania problemów społecznych. Wymaga to także inwestowania w dotychczasowych pracowników socjalnych i innych specjalistów instytucji polityki rodzinnej, w ich wiedzę, w tym na temat praw rodziny i dziecka.

Wreszcie ostatnia wątpliwość: nowe prawo, które przeleżało w ministerialnych szufladach kilka lat, ma coraz mniejsze szanse na wejście w życie w 2011 r. Jest tak mimo politycznej zgody co do konieczności jego uchwalenia (np. politycy PiS, choć nie bez zastrzeżeń, przychylnie odnoszą się do założeń).

Obawy co do realności planowanego wejścia ustawy w życie ma też Joanna Luberadzka: - Trzeba by ją uchwalić do września, wymuszają to choćby zmiany umów w ośrodkach opiekuńczo-adopcyjnych, które zmienią się w ośrodki adopcyjne. To wymaga kilkumiesięcznych okresów wypowiedzenia. W tej chwili szanse na wejście ustawy zgodnie z planem oceniam jako minimalne, tym bardziej że projekt nie trafił jeszcze nawet do prac parlamentarnych.

***

Skala sieroctwa społecznego, ponad dwadzieścia tysięcy dzieci w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, zapaść systemu opieki zastępczej - te problemy wpisują się w szerszy kontekst: braku efektywnej polityki prorodzinnej państwa, i to w obliczu problemów demograficznych.

- Ta ustawa idzie w dobrym kierunku - ocenia prof. Leś. - Ale nie zmienia to faktu, że polityka rodzinna w Polsce musi ulec zmianie. W szczególności podniesienia wymagają kryteria dochodowe uprawniające do korzystania ze świadczeń rodzinnych i świadczeń pieniężnych pomocy społecznej. Inne deficyty to dramatyczny niedobór przedszkoli, żłobków i instytucji wyrównujących szanse edukacyjne. Problem sieroctwa społecznego urósł do takich rozmiarów z powodu niezaspokojenia elementarnych potrzeb rodziny biologicznej. Jej ubóstwo jest jedną z głównych przyczyn umieszczania dzieci w placówkach opieki zastępczej.

Świadomi znaczenia polityki rodzinnej w społecznym odbiorze zdają się być politycy, o czym przypomniała trwająca właśnie kampania wyborcza (Bronisław Komorowski z własnej rodziny uczynił jeden z elementów wizerunku, zaś Jarosław Kaczyński - chętnie fotografujący się z rodziną bratanicy - zapowiedział, że kwestie związane ze wsparciem rodziny będą dlań priorytetowe). Niestety, kampania przypomniała też, że polska polityka prorodzinna pozostaje głównie w sferze słów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010