Sierocińce poza prawem

W polskich domach dziecka mieszka dwa tysiące noworodków, niemowlaków i dzieci w wieku przedszkolnym. Mimo że psycholodzy od lat biją na alarm. I mimo że przepisy tego zakazują.

18.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. GETTY IMAGES
/ Fot. GETTY IMAGES

Budynek jest szeroki, jednopiętrowy, z od dawna nieodnawianą, bezbarwną już właściwie elewacją. Gdyby nie gwar, w tym płacz niemowlaków dochodzący zza otwartych okien, mógłby robić za opuszczony.

Pytanie o historię budynku zadaję na sam początek, bo to najmniej drażliwe z długiej listy drażliwych pytań. – Został wzniesiony przed wojną albo tuż po – mówi pani dyrektor. – Na początku był tu podobno oddział szpitalny. Po wojnie dom dla samotnej matki. A od lat bodaj 50. do dzisiaj dom dziecka.

Jesteśmy dwadzieścia minut jazdy samochodem od centrum, przy Drużynowej w Łodzi. Dyrektor Ewa Seweryńska, która pracuje tu od 1988 r., podejmuje przy stole w ogrodzie. Do rozmowy zaprosiła trzy panie zatrudnione w tutejszym Domu Dziecka dla Małych Dzieci: pracownicę socjalną Halinę Stach, psycholożkę Martę Tomalczyk i terapeutkę Ewę Woldan. Spotykamy się, bo obiecały mi, że opowiedzą bez retuszu o tutejszej instytucjonalnej pieczy zastępczej dla najmłodszych; odpowiedzą, jak to możliwe, że prowadzą dom, którego nie ma w żadnej ustawie i który już dawno nie powinien istnieć.

Ustawa

Wprowadził ją w 2011 r. rząd poprzedniej ekipy. To miała być rewolucja: w ciągu kilku lat, zapowiadano, odejdziemy od domów dziecka – na rzecz rodzinnej pieczy zastępczej. Co to takiego? Najprościej: rodzaj pomostu między rodziną biologiczną a adopcyjną. W świecie idealnym ten pomost albo nie byłby wcale potrzebny, albo jego przekraczanie trwałoby na tyle krótko, że nikt by się jego stanem nie zajmował. Dzieci osierocone (rzadziej) albo porzucone bądź odebrane rodzicom (częściej) trafiałyby do adopcji. Ale idealnie nie jest: na tym pomoście dziecko przebywa czasem kilka miesięcy, innym razem kilka lat, a bywa, że i kilkanaście. Bo nikt go nie chciał adoptować; bo procedury adopcyjne się przeciągnęły; bo rodzice biologiczni nie stracili pełni praw. Takich dzieci jest w Polsce stale ponad 70 tys.

W 2011 r. państwo polskie uznało więc, że pieczę zreformuje. Powód? Domy dziecka są niewydolne i drogie. W zamian – zakładano – wesprzemy rodziny zastępcze (są zawodowe i niezawodowe), a także rodzinne domy dziecka (to samo co rodzina zawodowa, tyle że może przyjąć więcej, bo ośmioro wychowanków). Efekt zmian? Widoczny, ale powolny. Informacja zła: w instytucjach pozostaje ponad 17 tys. dzieci. Nieco lepsza: średnia liczba wychowanków na dom spada, bo zniknęły największe instytucjonalne molochy.

Nowe prawo wyznaczyło też jeden dogmat: koniec z placówkami dla najmłodszych. Od stycznia 2015 r. nie wolno w nich umieszczać dzieci do lat 10 – a te do lat 7 nie mogą w nich przebywać w ogóle (poza wyjątkami, np. jeśli opuszczenie domu wiązałoby się z rozdzieleniem rodzeństwa). Tyle że przepis jest w zasadzie martwy: w instytucjonalnej pieczy przebywa ponad 2 tys. dzieci do lat 6 (minimalny spadek w porównaniu z latami 2013-14), a ponad 250 z nich to noworodki i niemowlaki.

Więcej niż co piąte z tej drugiej grupy jest na Drużynowej w Łodzi. Mimo że w domu może, zgodnie z pozwoleniem, przebywać do 30 dzieci, mieszka ich tam ponad 50.

Koszt

Ten rozwojowy zaczyna się podobno już w trzecim miesiącu życia.

– Już wtedy widzimy wielkie „bum”: dziecko konfrontuje się z porzuceniem – opowiada Marta Tomalczyk. – Proste rzeczy: nawiązywanie kontaktu wzrokowego, wodzenie wzrokiem, potem pierwszy uśmiech. To wszystko albo występuje u naszych dzieci później, albo nie widzimy tego w ogóle.

Symptom kolejny: sygnalizowanie potrzeb. – Bywa, że małe dziecko staje się obojętne – mówi pani psycholog. – Najpierw krzyczy, płacze. A potem, gdy się orientuje, że przez kilka, kilkanaście minut nie dostaje tego, co chce, zaczyna obojętnieć. Bo w domu dziecka, przy najlepszej woli opiekunów, nie da się reagować od razu.

– Płacz to sygnał: „Potrzebuję!” – dodaje Ewa Woldan. – Jeśli się nie odpowie w ciągu trzech, czterech minut, dziecko już o nic nie prosi. Rezygnuje.

Marta Tomalczyk zastrzega: nie wolno generalizować. Jedno zobojętnieje po krótkim czasie, inne po dłuższym, jeszcze inne – odporne – nigdy. Ale jakiś regres jest zawsze. Pytam o kolejne etapy rozwoju.

– Weźmy relację przywiązania – mówi Tomalczyk, opisując dzieci półroczne i nieco starsze. – Dziecko już wie, kto się nim zajmuje na co dzień, ale też np. zaczyna bać się obcych. Znowu, u nas tego albo nie ma, albo pojawia się z opóźnieniem. Każdy, kto przyjdzie i weźmie na ręce, jest fajny.

– Co wbrew pozorom nie jest dla dziecka dobre – wtrąca Ewa Woldan. – Każdy inaczej dotyka, mówi, bierze na ręce, karmi. System nerwowy dziecka wariuje.

Czy dom dziecka może zaoferować namiastkę więzi? – Robimy, co w naszej mocy – zapewniają panie z Drużynowej.

Tomalczyk: – Dyżury są 12-godzinne. Teoretycznie więc jedna osoba może być przy dziecku X od wstania do pójścia spać. Tyle że ta osoba nazajutrz już do pracy nie przyjdzie.

Dyrektor Seweryńska: – Nie jest oczywiście tak, że dzieckiem X w ciągu miesiąca opiekuje się 20 osób. Nasz dom podzielony jest na trzy mieszkania. W każdym jest średnio kilkanaścioro dzieci. I w każdym pracuje zmianowo około dziesięciu pań. Jeśli np. pani Zosia ma ukochanego Antosia, to może z nim być 14 razy w miesiącu...

Fikcja

Słowo, którego kilka razy użyje siostra Małgorzata Chmielewska. Dzwonię do znanej zakonnicy, bo spełniała przez lata rolę rodziny zastępczej, a do prowadzonej przez nią wspólnoty Chleb Życia (jest tu m.in. dom samotnej matki) trafiają młode kobiety, które mają za sobą pobyty w domach dziecka.

Fikcja numer jeden: pomoc znajdującym się w kłopocie rodzinom biologicznym. Tu zaczyna się dramat. Długotrwała wychowawcza niewydolność doprowadza w finale do odebrania dziecka. Ustawa z 2011 r. wprowadziła instytucję asystenta rodziny – zatrudnianego przez gminy pomocnika w codziennych sprawach.

– Tylko jak ten asystent może pomóc, skoro ma na karku kilkanaście rodzin, bo gminy nie stać, by zatrudnić odpowiednią ich liczbę? – pyta s. Chmielewska. – We wspólnocie sami zatrudniliśmy asystenta. Jednego do jednej rodziny!

Fikcja numer dwa. – Byłam kiedyś na komisji senackiej zajmującej się tym tematem – relacjonuje zakonnica. – Włos mi dęba stanął, jak słuchałam ludzi, którzy decydują o losie dzieci. Byli tam głównie związkowcy walczący o miejsca pracy dla wychowawców w domach dziecka. Niektóre powiaty wręcz rodzinną pieczę zastępczą zwalczają!

Problem kolejny: według s. Chmielewskiej rola rodzica zastępczego to w Polsce głównie problemy. – Znam starsze, choć jeszcze pracujące małżeństwo, które chciało uratować małe dziecko od instytucji – mówi zakonnica. – Sprawa ciągnęła się miesiącami, wnioski, papiery, biurokracja. A jak już rodziną zastępczą zostali, zobaczyli, że spełnianie tej roli wiąże się z częstymi kontrolami i z prawie żadnym wsparciem.

Ten ostatni wniosek potwierdza wydany w zeszłym roku „Raport z oceny realizacji Ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej” (pod redakcją Joanny Luberadzkiej-Grucy, ekspertki Koalicji na Rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej). Brak wsparcia ze strony Powiatowych Centrów Pomocy Rodzinie – to one zwykle odpowiadają za organizację pieczy (w miastach rolę tę spełnia MOPS) – taki refren powraca w wypowiedziach dziesiątek polskich rodziców zastępczych.

– Tak, jestem rozczarowana tempem zmian po wprowadzeniu ustawy – przyznaje Joanna Luberadzka-Gruca. – Mieliśmy iść w kierunku rodzinnej pieczy, a wszystko zmierza w stronę rozwoju instytucji. Owszem, one są coraz mniejsze i lepsze. Ale wyobrażałam sobie, że samorządy będą robić wszystko, by pozyskiwać rodziny zastępcze. Wiele nic w tym kierunku nie robi.

Ekspertka Koalicji dodaje, że samorządowe kampanie mające pozyskać kandydatów na rodziców to często kolejna fikcja, w dodatku kosztowna. Stąd m.in. niedobory będące problemem nie tylko Łodzi, lecz także wielu dużych miast. Przypadek niemowlaków i noworodków w domach dziecka dotyczy też np. Warszawy czy Wałbrzycha. Patologie – mówią zgodnie eksperci – nie wynikają ze złego prawa, ale z nierealizowania istniejących przepisów.

– Ustawa wyznaczyła dobry kierunek, ale zmiany idą za wolno – przyznaje w rozmowie z „Tygodnikiem” rzecznik praw dziecka. Według Marka Michalaka główne problemy to brak rodzin zastępczych i niedostateczna praca z biologicznymi. Ale rzecznik do tej listy dodaje kolejny element: pracę sądów. Po pierwsze, dzieci zbyt długo czekają na uregulowanie swojej sytuacji prawnej (chodzi zwykle o odebranie – stojących na przeszkodzie adopcji – praw rodzicielskich w beznadziejnych sytuacjach). Po drugie, to często sądy rodzinne kierują dziecko do placówki. – Wtedy samorząd czuje się zwolniony z odpowiedzialności za szukanie rodzin – mówi Marek Michalak.

Degradacja

Tkwi w niej – według pań z ul. Drużynowej w Łodzi – coraz większa część tutejszego społeczeństwa. Główne przyczyny? Alkohol i wychowawcza bezradność. Panie służą przykładami: coraz więcej kobiet w mieście porzuca dzieci w szpitalach, a dodatkowo tylko w ostatnich trzech miesiącach na Drużynowej znalazło się troje dzieci z „okien życia”.

– Dlaczego najmniejszych dzieci nie przyjmuje rodzinna piecza? – pytam.

– Przyjmujemy dzieci na podstawie postanowienia sądu rodzinnego. A także interwencyjnie, w przypadku konieczności natychmiastowego odebrania dziecka z rodziny. W takiej sytuacji dziecko trafia tam, gdzie jest miejsce.

Dlaczego nie ma miejsc w pieczy rodzinnej? Halina Stach, która – niezależnie od pracy na Drużynowej – wspomaga męża w prowadzeniu rodzinnego pogotowia opiekuńczego (rodzaj rodziny zastępczej do sytuacji interwencyjnych), przyznaje: łódzka piecza rodzinna się starzeje, a młodych kandydatów brak. – Nie każdy 50-, 60-latek jest w stanie przyjąć kolejnego niemowlaka – mówi.

– Jaki jest w waszym domu koszt utrzymania dziecka?

– Ponad 5 tys. złotych.

– Rodzina zastępcza dostaje około tysiąca na dziecko – wyliczam. – Zawodowa dodatkowo niecałe 2 tys. pensji. Nawet jeśli dodać do tego pieniądze z programu 500 plus, wniosek jest jednoznaczny: to, co lepsze dla dzieci, a jednocześnie tańsze dla państwa, nie działa. Gdzie logika?

– Nie ma logiki, proszę pana – odpowiada dyrektor Seweryńska. – Ale jest konieczność zaopiekowania się dziećmi. Dlatego nasz dom jest w tej chwili potrzebny.

– Niektórzy mówią, że ta logika polega na obronie etatów.

– To źle mówią. Rzeczywiście, znaczna część budżetu placówki przeznaczona jest na wynagrodzenia. Etatów na ponad setkę dzieci w trzech domach [placówka ma jeszcze dwie filie dla dzieci w wieku 1-6 lat – przyp. PW] mamy też ponad setkę. Proszę jednak pamiętać, że to nie tylko wychowawcy i opiekunowie, ale też logopedzi, pedagodzy, terapeuci, pielęgniarki. Ci wszyscy ludzie są na miejscu do dyspozycji dzieci, by zabezpieczać ich specjalne potrzeby.

Ewa Seweryńska dodaje, że pieniądze są też przeznaczane na bieżące potrzeby dzieci, np. pampersy, środki higieniczne, mleko, lekarstwa, konsultacje medyczne, niezbędne sprzęty i zabawki. – Staramy się stworzyć namiastkę domu i zadbać o ich rozwój. Od rodzinnej pieczy różnimy się tym, że nie możemy wybierać dzieci, mówiąc np., że „chcemy chłopca” albo „możemy przyjąć dziecko powyżej 3. roku życia, bo mamy chore kręgosłupy”. Przyjmujemy wszystkich. Być może dzięki temu udaje się zapobiec wielu dziecięcym tragediom.

– Ktoś was pytał, dlaczego dom istnieje, choć wedle prawa już dawno nie powinien?

– Nikt. Może dlatego, że to temat bolesny.

Pytania

Adresatem najważniejszego – dlaczego organizator pieczy nie zorganizował jej tak, by nie ucierpiały dzieci? – jest w przypadku Łodzi MOPS. Zastępca dyrektora ds. opiekuńczych Agnieszka Duszkiewicz-Nowacka odpowiada: – Urzędnicy stają na głowie, by natychmiast reagować, jeśli dzieciom dzieje się krzywda, i umieszczać je w najlepszych dla nich warunkach. Niech pan zrozumie, mamy wybór między czymś niedoskonałym a fatalnym, jak pozostawienie niemowlaka w rodzinie biologicznej, w której np. jest przemoc.

– Jesteście organizatorem pieczy, odpowiadacie więc również za ten brak wyboru – mówię w rozmowie z urzędniczką.

– Od lat zachęcamy do bycia rodziną zastępczą. Robimy kampanie, zwalniamy z opłat za przedszkola. Dajemy rodzinom zastępczym preferencyjne stawki za mieszkania. Ulgi na przejazdy komunikacją. Są szkolenia, superwizje. Wymieniam tylko niektóre działania.

– Gdzie szukacie nowych rodzin?

– Współpracujemy z urzędami pracy. Chodzimy z pogadankami do szkół. Naprawdę nie siedzimy przy biurkach.

– A może zlikwidować dom, i zaproponować pracownikom stworzenie, na dobrych warunkach, rodzin zastępczych?

– Wspaniały pomysł! Tylko że ja w takiej sytuacji zawsze słyszę: „Mogę być mamą dla dzieci na 8 godzin, ale nie na 24”. Dzisiaj nie ma realnej alternatywy dla tego domu. Zresztą on wcale nie jest nielegalny, ma przecież pozwolenie wojewody.

– Na jakiej podstawie? – pytam Barbarę Szczepańską, kierowniczkę Oddziału ds. Rodziny w łódzkim urzędzie wojewódzkim. W odpowiedzi słyszę, że pozwolenie zostało wydane, zanim uchwalono ustawę o pieczy – na podstawie prawa o pomocy społecznej; że przepis z tej pierwszej jest w przypadku Łodzi nierealny do spełnienia, bo w mieście nie ma ani wystarczającej liczby rodzin zastępczych, ani interwencyjnego ośrodka preadopcyjnego.

– W każdym z przypadków kierowano się dobrem dziecka, nie mając możliwości umieszczenia go w rodzinnej pieczy zastępczej, a jednocześnie musząc zapewnić natychmiastową i specjalistyczną pomoc (w tym medyczną) – mówi urzędniczka.

Inaczej sprawę widzą przedstawiciele łódzkiego środowiska rodzinnej pieczy zastępczej. O sytuację pytam Małgorzatę Matynię i Jarosława Majczaka, przewodniczącą i zastępcę w łódzkim oddziale Stowarzyszenia Zastępczego Rodzicielstwa (oboje od lat prowadzą rodzinne domy dziecka).
Mówią zgodnie: miasto nie wspiera rodzin zastępczych. – Wszystko odbywa się na zasadzie: „Chciałeś rower, to pedałuj” – opowiada Majczak. – Gdy idziemy do MOPS z jakimkolwiek problemem, nie dostajemy zwykle pomocy.

Domy dla małych dzieci? Według Majczaka i Matyni Łódź nie ma strategii ograniczania zasięgu instytucji. – Fundacja Gajusz chce otworzyć pierwszy w mieście interwencyjny ośrodek preadopcyjny, który może te domy trochę odciążyć, ale po pierwsze to za mało, a po drugie to inicjatywa sektora pozarządowego – mówi Małgorzata Matynia. – Tymczasem miasto w oficjalnych dokumentach chwali się, że do 2020 r. wybuduje... 20 małych domów dziecka.

– O tym, że w Łodzi jest źle, wiedziałam, ale ta sytuacja jest poza moim wyobrażeniem – mówi z kolei Joanna Luberadzka-Gruca. – Tłumaczenie, że nie ma innego wyjścia, jest bardzo dobrą wymówką. Oczywiście, teraz z dnia na dzień nie da się niczego rozsądnego zrobić. Ale Łódź od lat robi niewiele, by pozbywać się pieczy instytucjonalnej!

– Odpowiedzialność za sytuację zawsze ponosi organizator, czyli miasto, ale trzeba też pamiętać o organie nadzorującym, czyli wojewodzie, któremu w ustawie przywrócono kompetencje kontrolne – mówi w rozmowie z „TP” Marek Michalak. – O sytuacjach naruszających prawa dziecka oraz ustawę o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej należy informować organy kontrolne, w tym także rzecznika praw dziecka.

Tyle że o sytuacji domu z Drużynowej nikt rzecznika nie poinformował...

Historie

Na przykład Magdy, którą mama – to rzadkość – odwiedzała sześć razy w tygodniu, dzięki czemu dziewczynka mocno na obecności w domu dziecka nie ucierpiała. – Zachowywała się niemal tak, jakby jej u nas nie było – zapewniają panie z Drużynowej.

Albo Tomka, „ukochanego dziecka pani Marty”, które trafiło już do adopcji. Kiedy chłopiec był jeszcze na Drużynowej, nieustannie płakał. Głośno, spazmatycznie. Nie pomagało branie na ręce, przytulanie. Aż podeszła pani Marta.

– Doszłyśmy do tego, że to z powodu moich długich, rozpuszczonych włosów – opowiada Marta Tomalczyk. – Kiedy był jeszcze w szpitalu, systematycznie odwiedzała go mama, mająca podobne włosy do moich. U nas już nigdy się nie pojawiła.

Albo historia Mateusza, związanego z „ciocią Anią”, jedną z pracownic domu. Miał syndrom dziecka odrzuconego. Do tego stopnia, że proszono Ewę Woldan, by sprawdziła, czy dziecko widzi, czy może tak się „wycofało” (ta wersja okazała się prawdziwa). – A pani Ania tak go wyniańczyła, że ruszył do przodu – opowiada dyrektor Seweryńska. – Dostał od niej bezcenny zasób emocjonalny.

Historie dziejące się dziś przy Drużynowej? Panie zapraszają do środka, choć tu o historie trochę trudniej, bo niektóre dzieci jeszcze nie mają imion, a inne przychodzą „bez przeszłości” (tzn. nie wiadomo, co działo się w domu rodzinnym). W pomieszczeniu pierwszym – w środku dom robi zdecydowanie lepsze wrażenie niż na zewnątrz – pani dyrektor prosi o ciszę. Jest wczesne popołudnie, tutejsze noworodki jeszcze śpią. Obudzą się około 14. Pomieszczenie drugie – dzieci powyżej 3. miesiąca życia. W trzecim – z jeszcze starszymi – zastajemy m.in. Maksa, który płacze i chce na ręce. – Jest opóźniony w rozwoju, bo mama będąc w ciąży brała narkotyki – informuje dyrektor Seweryńska.
W pomieszczeniu następnym, już na piętrze domu, panie zaprezentują „starszyznę” – tak nazywają dzieci roczne. Np. Adrianna powinna iść już do domu dla starszych dzieci. Więc panie zawożą ją tam od jakiegoś czasu, by się przyzwyczajała... Pokój ostatni: jest w nim dwudziestka dzieci, choć powinna być dziesiątka. Wśród nich – w łóżeczkach poustawianych rzędami – Artur. Z cechami FAS, czyli płodowego zespołu alkoholowego: słabo zarysowaną rynienką podnosową, ledwie widoczną czerwienią górnej wargi i wąskimi szparami oczu. Właśnie wstał. Opiera się o brzeg łóżeczka i badawczo nam się przygląda.

– Na te ponad pięćdziesięcioro dzieci dwudziestkę odwiedzają rodzice – powie już na odchodne dyrektor Seweryńska. – Reszta ma na razie tylko ten dom.

Konstytucja

W jej 72. artykule napisano m.in., że opuszczone dziecko „ma prawo do opieki i pomocy władz publicznych”.

A we wstępie do wprowadzonej w 2011 r. ustawy czytamy: „Dla dobra dzieci, które potrzebują szczególnej ochrony i pomocy ze strony dorosłych, środowiska rodzinnego, atmosfery szczęścia, miłości i zrozumienia, w trosce o ich harmonijny rozwój i przyszłą samodzielność życiową, dla zapewnienia ochrony przysługujących im praw i wolności”. ©℗

Imiona dzieci zostały zmienione

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2016