Rodzic? Nieobecny!

Od zawsze petent, od niedawna klient, jeszcze nie obywatel. Jego wpływ na szkołę ogranicza się zwykle do wybuchów gniewu, gdy jego dziecku dzieje się krzywda. Polski rodzic: w systemie szkolnictwa niewidzialny i niesłyszalny.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / MAGDA WOLNA
/ MAGDA WOLNA

Kilka milionów – tylu ich jest, skoro liczba dzieci szkolnych dochodzi do pięciu milionów. A jeśli dodać tych, którzy mają dzieci w wieku przedszkolnym bądź cieszą się kilku- lub kilkunastoletnimi wnukami – wyjdzie, że więcej niż połowa dorosłych rodaków to ludzie bezpośrednio zainteresowani oświatą.

Bezpośrednio zainteresowani, czyli nie tak jak sądami, systemem pomocy społecznej czy nawet służbą zdrowia, z którymi to obszarami życia możemy mieć w każdej chwili styczność, ale jednak na co dzień nie mamy. Bezpośrednio zainteresowani przez pięć dni w tygodniu, około dwustu w roku, przez co najmniej dwanaście lat, a więc tyle, ile trwa podstawowy cykl edukacyjny dziecka bez przedszkola i studiów.

Zainteresowani, dodajmy od razu, na ogół tylko teoretycznie. A na pewno nie tworzący wyrazistej grupy. Zwykle – poza spektakularnymi epizodami – niesłyszalni i niewidzialni. I to na każdym poziomie.

Dlaczego nas nie słychać

Najłatwiej przyjrzeć się poziomowi ogólnemu: zapowiadana od kilku lat, a wprowadzana w życie od września 2017 r. reforma oświaty PiS nie napotkała jak dotąd na dający się zapamiętać opór wśród rodziców (akcje nieposyłania dzieci do szkół nie wywołały większego echa). Nie narodził się żaden szerszy rodzicielski ruch społeczny (ruchów takich jak choćby Rodzice przeciw Reformie Edukacji większość Polaków nie kojarzy). Na sprzeciwie wobec krytykowanej przecież intensywnie w mediach reformy minister Anny Zalewskiej nie wyrósł żaden lider choćby w ułamku tak wyrazisty, jak Karolina i Tomasz Elbanowscy, którzy za rządów PO-PSL skutecznie zaprotestowali przeciw posyłaniu sześciolatków do szkół, wykorzystując grające na emocjach hasło „Ratuj Maluchy”.

I nie da się tej obywatelskiej martwicy wytłumaczyć nastrojami społecznymi. Owszem, początkowo reforma – z jej sztandarowym postulatem strukturalnym, czyli likwidacją gimnazjów oraz wydłużeniem podstawówek – cieszyła się sporym poparciem Polaków. Znaczenie miały tu zapewne takie elementy, jak sentymentalny stosunek do czasów dawnych (z ośmioklasową szkołą podstawową), a także stereotypowe, choć fałszywe przekonanie, że gimnazja stanowią jakąś szczególną wylęgarnię problemów wychowawczych.

Dziś proporcje między zwolennikami a przeciwnikami reformy są z grubsza wyrównane: wedle sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” z końca maja tego roku na pytanie, jak Polacy oceniają zmiany oświatowe, 48 proc. odpowiedziało, że dobrze, a 46 proc., że źle. Gdy jednak bliżej przyjrzymy się strukturze obu grup, zobaczymy – poza łatwymi do przewidzenia zależnościami, jak ta, że reformę popierają częściej wyborcy PiS – rzecz ciekawą: mniejsze niż przeciętne poparcie dla tej reformy jest wśród rodziców. W tej grupie pozytywnie oświatowe zmiany ocenia 42 proc. respondentów, a źle lub raczej źle – 54 proc.

A więc to nie powszechne poparcie dla zmian w oświacie sprawia, że polski rodzic w momencie największego od lat szkolnego remontu zachowuje się biernie. By się przekonać, jak silna jest wśród rodziców atmosfera sprzeciwu, a nawet frustracji, wystarczy z nimi porozmawiać bądź wejść na pierwsze lepsze szkolne forum internetowe.

Tam negatywne emocje buzują. A jednak z jakiegoś powodu nie sumują się one w żaden zorganizowany sprzeciw, choćby taki jak protest obywateli przeciw demolce systemu sądowego.

Jedno z wyjaśnień zdaje się być oczywiste: jest nas, rodziców, kilka milionów, ale mówimy różnymi językami.

Dlaczego nas nie słuchają

MEN podaje, że 1 września przez progi polskich podstawówek przejdzie nieco ponad trzy miliony uczniów, do nauki w gimnazjach (a w zasadzie do tego, co z nich pozostało, czyli do klas trzecich) przystąpi ponad 350 tys., w szkołach ponadgimnazjalnych (liceach, technikach i szkołach zawodowych) uczyć się będzie niewiele ponad milion, a w ławkach branżowej szkoły I stopnia zasiądzie 113 tys. uczniów. To krótkie zestawienie pokazuje, z jak różnymi problemami mogą borykać się rodzice.

Bo cóż mają wspólnego lęki 7-latka i jego prawnych opiekunów, którzy wysyłają swoje dziecko do szkoły po raz pierwszy, z obawami rodzica szóstoklasisty, któremu trzeba wytłumaczyć, dlaczego nie pójdzie do wymarzonego gimnazjum plastycznego, albo dylematami ojca i matki nastolatka, który wpadnie w tzw. podwójny rocznik licealny (za rok do tych szkół trafią zarówno pierwsi absolwenci ośmioklasowych podstawówek, jak i ostatni absolwenci gimnazjów)? Jakie wspólne hasło mogłoby połączyć tych, którym nie podobają się czysto organizacyjne konsekwencje reformy (choćby dwuzmianowość w podstawówce), z tymi, którzy oburzają się na rewolucję w programach nauczania (z ich motywem przewodnim, czyli akcentem na tzw. wychowanie patriotyczne)?

To oczywiście nie wszystko: różnymi językami mówimy od lat, bez względu na reformy, bo też przez lata nie wytworzyła się w Polsce żadna dominująca koncepcja, do czego mianowicie służy w XXI w. szkoła. Więc znowu: niewiele ze sobą wspólnego będą mieli ci, którzy oczekiwaliby od niej wysokiej pozycji w edukacyjnym rankingu, inni, którzy patrzą na szkołę jak na rodzaj hufca pracy (przygotowanie do sukcesu zawodowego), i jeszcze inni, marzący o szkole rozwijającej pasje oraz talenty ich dziecka, a oburzający się na przejawy zaprzęgania go do edukacyjnego „wyścigu szczurów”.

Dodajmy do tego różnice poglądów politycznych czy zróżnicowane podejście do kwestii wychowania, a wyjdzie nam obraz grupy, w której każdy ciągnie w swoją stronę, o ile ma w ogóle jeszcze ochotę na jakiekolwiek działanie. Zwykle nie ma, bo też rodzicielskim wpływem na szkołę nie jest zainteresowana ona sama.

– Jest pod tym względem coraz gorzej: zaogniają się konflikty między rodzicami a nauczycielami i dyrekcją, narasta nieufność. Ten stan można było zresztą przewidzieć, bo od dawna wiadomo, że jeśli polska szkoła nie zacznie się przeobrażać w bardziej autonomiczną i demokratyczną, to rozdźwięk pomiędzy tymi grupami będzie się pogłębiał – ocenia Elżbieta Piotrowska-Gromniak, wieloletnia nauczycielka, założycielka i szefowa Stowarzyszenia Rodzice w Edukacji.


Czytaj także: Jarosław Pytlak, dyrektor szkoły: Kawałek po kawałku odbieramy naszym dzieciom przestrzenie, w których mogłyby się uczyć życia. Szkoła nam w tym niestety pomaga.


Miasto stołeczne Warszawa w latach 2008-12 realizowało jedyny taki w skali ogólnopolskiej projekt: „Rodzice we wspólnocie szkolnej – Warszawskie Forum Rodziców i Rad Rodziców”. Na populacji 1500 osób przebadano ich aktywność w szkołach i przedszkolach. W zgodnej ich opinii woli współpracy z nimi nie mają ani nauczyciele, ani dyrektorzy szkół, a dominujący wśród opiekunów szkolnych dzieci wniosek sprowadzał się do stwierdzenia: „Po co działać, skoro i tak nic się nie da zrobić”.

– Efekt jest taki, że większość rodziców ze szkołą się nie utożsamia, podobnie nie czują się w niej „u siebie” ani uczniowie, ani nauczyciele – mówi Piotrowska-Gromniak.

I nie chodzi o brak uregulowań, na bazie których rodzice mogliby wpływać na losy szkół. W każdej placówce działają rady klasowe, a ich przedstawiciele wchodzą do działających na poziomie placówki rad rodziców. Te ostatnie jednak są często fasadowe.

– Rady mogą opiniować szkolne dokumenty, ale ich opinie zwykle nie są w ogóle brane pod uwagę – mówi szefowa Rodziców w Edukacji. – Co więcej, zdarzają się przypadki łamania prawa przez dyrektorów. Przykład z ostatniego czasu: dzwoni do nas rodzic z pytaniem, co ma zrobić w sytuacji, gdy kierujący szkołą, zamiast przeprowadzić wybory do rady rodziców według zasad zapisanych w Ustawie o Systemie Oświaty, sam wyznacza jej członków, rekomendując ich jako „sprawdzonych”…

W polskich szkołach i placówkach mogą też funkcjonować rady szkoły – skupiające uczniów, nauczycieli i rodziców, które mogłyby być najlepszymi platformami współpracy. Rady mogą nie tylko opiniować i wnioskować – także w sprawach dydaktycznych, choćby dotyczących zajęć dodatkowych – ale bezpośrednio tworzyć statut szkoły, czyli najważniejszy dokument, który określa zasady działania i kierunki rozwoju placówki. Co z tego, skoro w polskiej oświacie w zasadzie ich nie ma. Jak podaje badaczka tego zjawiska prof. Danuta Uryga z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, funkcjonują w ledwie kilku procentach placówek.

Dlaczego nie słuchamy

Nie bez winy są oczywiście sami rodzice: jesteśmy nieuleczalnymi indywidualistami. Musimy nimi być, bo grupa kilku milionów obywateli nie może się różnić od całego społeczeństwa, wychowywanego w tej samej, gardzącej raczej współpracą i tzw. miękkimi kompetencjami szkole, czy to tej z lat 70., 80., czy już z 90.

Nieprzypadkowo i w przekazie medialnym, i w opowieściach nauczycieli „aktywny rodzic” kojarzy się nie najlepiej, występując zwykle w wersji roszczeniowej. Wiedziony – czasami uzasadnionym, innym razem przesadnym albo wręcz urojonym – poczuciem, że jego dziecku dzieje się w szkole krzywda, interweniuje u dyrektora lub wychowawcy. Owszem, może i osiąga swój cel, ale trudno to uznać za wpływ na edukację. Wciąż za to spotykamy w mediach historie o kolejnej szkole, w której rodzice doprowadzili do relegowania „agresywnego ucznia” (często – choć nie zawsze – chodzi o dziecko ze specjalnymi potrzebami, np. autystyczne, któremu wystarczyło poświęcić więcej czasu i uwagi).

Prof. Uryga w artykule opublikowanym na stronie rodzicewedukacji.pl kreśli historyczny rys roli polskiego rodzica w oświacie: najpierw był on „petentem”, odpowiedzialnym za „posłanie” swojego dziecka na lekcje. „Pojawiał się on ze swoją »sprawą« (dzieckiem), licząc, że zostanie ona ostatecznie »pozytywnie załatwiona«” – pisze badaczka. Wraz z przemianami końca lat 80. stał się dodatkowo „klientem”, i to niekoniecznie wyłącznie w placówkach pobierających czesne. „Rodzic-klient pozostaje nieaktywny, gdy szkoła spełnia jego oczekiwania, aktywizuje się zaś wtedy, gdy doznaje zawodu” – charakteryzuje prof. Uryga.

To właśnie na tym etapie, diagnozuje badaczka, zatrzymała się polska szkoła, nie przechodząc do kolejnego. Jakiego? Chodzi o „rodzica-obywatela”, którego rola jest „zaczerpnięta z zupełnie innego niż »petent« i »klient« imaginarium społecznego”. Jak podsumowuje Uryga, „w naszym kraju, póki co, taka szkoła nie istnieje”.

I nie zmienią tego liczne przykłady chwalebne: pozostających nadal w niszy szkół demokratycznych, w których także rodzice czują się częścią wspólnoty, gęstej sieci placówek społecznych, gdzie udział w nich rodziców wpisany jest z definicji, czy najzwyklejszych zdawałoby się szkół publicznych, w których udało się wypracować formułę wspólnego działania. Obraz dominujący jest inny: rodzic przekracza próg szkoły, gdy chce wyrazić niezadowolenie.

Reforma za trzysta złotych

Dodajmy kontekst polityczny: reforma szkolna Prawa i Sprawiedliwości pozornie dowartościowała rodziców. Zmiany strukturalne miały przecież wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom, minister Zalewska wielokrotnie mówiła o tym, jak ważni są rodzice. Nie szczędziła też grosza: zbliżający się koniec wakacji upływa – przynajmniej medialnie – pod znakiem specjalnej wyprawki szkolnej zwanej 300 plus, czyli zapomogi wypłacanej rodzicom na każde dziecko szkolne, bez żadnego dochodowego kryterium.

To jednak tylko fasada: reforma sprawia, że nieufność między władzą z jednej strony, nauczycielami i dyrektorami z drugiej, a rodzicami z trzeciej może tylko narastać. To na tych drugich ciąży przecież obowiązek wdrażania i tłumaczenia zmian, poczynając od organizacyjnych, kończąc na programowych. Zmian, których sensowności sami często nie ogarniają i które przynoszą tymczasowy przynajmniej bałagan. W tych warunkach model rodzica „petenta” i „klienta” może się tylko wzmocnić. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018