Oblana lekcja wychowawcza

JAROSŁAW PYTLAK, dyrektor szkoły: Kawałek po kawałku odbieramy naszym dzieciom przestrzenie, w których mogłyby się uczyć życia. Szkoła nam w tym niestety pomaga.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / MAGDA WOLNA
/ MAGDA WOLNA

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Przychodzi rodzic do dyrektora…

JAROSŁAW PYTLAK:… bo ma jakiś problem. Rzadko zjawia się, by zakomunikować, że wszystko jest fajnie, choć i to się zdarza.

Np. przychodzą pewnego razu rodzice, bo ich córka dostała ode mnie naganę za sfałszowanie podpisu nauczycielki. Mówią, że chcą rozmawiać z tą nauczycielką. Podaję słuchawkę i słyszę jednego z rodziców, jak mówi: „Proszę pani, podobno moja córka sfałszowała pani podpis – czy pan dyrektor mówi prawdę?” (śmiech).

Straszni ci rodzice.

Ich obraz jest równie złożony, jak obraz polskiego społeczeństwa. A ja mam o tej grupie generalnie dobre zdanie: zwykle są mili, uśmiechnięci, sympatyczni.

A gdy pojawia się problem z ich dzieckiem…

…to wtedy zazwyczaj przestaje być miło.

Na swoim blogu dokonuje Pan boles- nej diagnozy: współczesny rodzic bywa w kontakcie ze szkołą roszczeniowy, a w relacji z dzieckiem – pozbawiony umiejętności stawiania granic.

Warto jednak powiedzieć, że nie jest tak zawsze, a jeśli jest, to owa roszczeniowość ma swoje źródło. To lęk. O bezpieczeństwo, zdrowie, o to, czy szkoła nie zmarnuje jakiejś życiowej szansy dziecka, czy nauczyciele przez brak kompetencji nie wyrządzą mu krzywdy. Moim zdaniem część tych lęków nie ma uzasadnienia. Co nie zmienia faktu, że obiektywnie istnieją.

Dlaczego jest ich tak wiele?

Być może dlatego, że większość ludzi oczekuje dzisiaj, iż świat będzie idealny. Przekaz medialny, wzmocniony w ostatnich latach tym internetowym, sprawił, że nie bierzemy w ogóle pod uwagę, iż cokolwiek może się układać niezgodnie z naszymi oczekiwaniami. Na to nakłada się świadomość, z ilu to fantastycznych dobrodziejstw możemy w dzisiejszych czasach korzystać, by pomóc w rozwoju naszym dzieciom. Samych ofert obiecujących doskonałe metody nauczania znajdzie pan w sieci setki. Więc siada pan, czyta, a potem myśli: „Co ja mógłbym jeszcze zrobić dla mojego dziecka?”.

Co?

Odczepić się od niego! A mówiąc delikatniej, pozwolić mu na samodzielność.

Krzywdzimy dzieci, zbytnio się na nich skupiając?

Im najbardziej brakuje czasu na bycie samym ze sobą. Jeszcze 20 lat temu dziecko w dużej mierze wychowywało się w grupie rówieśniczej. Teraz – przynajmniej w dużych miastach – grupy tej poza szkołą praktycznie nie ma.

Zniknął też czas, który dziecko mogłoby sobie samo zagospodarować. Rodzic odczuwa konsekwencje takiego stanu rzeczy. Dziecko jest rozchwiane, niespokojne, a ukojenie uzyskuje często dopiero wtedy, gdy weźmie do ręki tablet lub telefon. To są dzisiejsze substytuty podwórka!

Szkoła też nie pomaga: ani dziecku znaleźć czas, ani rodzicowi się od tego dziecka odczepić. Dzieci – nawet te w klasach 1–3 – spędzają po dwie godziny dziennie odrabiając zadania domowe. Rodzicom z kolei oferuje się nowinki służące do kontroli. W podstawówce mojego dziecka rodzice mają wgląd w internetowy dziennik, w którym nauczyciele zapisują na bieżąco wszystko, co dane dziecko zrobiło bądź nie zrobiło na lekcjach.

Nie wiem, czy pan sobie z tego zdaje sprawę, ale pan i pańskie dziecko padliście ofiarami jednej z największych współczesnych zbrodni pedagogicznych. W ten sposób mordowane jest dziecięce poczucie podmiotowości i odpowiedzialności za siebie.

W Pana szkole nie ma internetowego dziennika?

Nie ma i mam nadzieję, że uda się utrzymać taki stan rzeczy, chyba że wprowadzenia tego novum zażąda oświatowa władza, w ramach jednego ze swoich urzędniczych „prorodzicielskich” pomysłów. W mojej szkole to dziecko ma przekazywać w domu informacje.

Dlaczego?

Bo na tym polega odpowiedzialność! To m.in. zdolność radzenia sobie w kryzysowej sytuacji, np. gdy trzeba powiedzieć rodzicom, że coś w szkole poszło nie tak.

Odbieramy naszym dzieciom kawałek po kawałku przestrzeń, w której mogłyby uczyć się życia. Po raz pierwszy ta prawda dotarła do mnie dzięki anegdotycznej sytuacji. To było spotkanie międzyszkolne, każde z gimnazjów było reprezentowane przez nauczyciela i dwójkę gimnazjalistów. Poszedłem ze swoimi uczniami, ale podczas samego spotkania się rozdzieliliśmy, bo odbywało się wedle zasady, że grupy dyskusyjne są wymieszane. Uczeń z innej szkoły, który był w mojej grupie, powiedział w którymś momencie z nieskrywaną furią: „Przecież to jest chore, że moi starzy znają moje stopnie wcześniej niż ja sam!”.

Dlaczego tak się dzieje?

Przyczyn widzę wiele. Pierwsza jest taka, że łatwość komunikacji w dobie pośpiechu kusi. Druga to powszechne dzisiaj w systemie szkolnym zjawisko budowania kolejnych zabezpieczeń przed oskarżeniem o błąd. Ponoć w Ameryce lekarz na każde dziesięć minut pracy przez osiem zajmuje się tworzeniem dokumentacji chroniącej go w razie pozwu. Coś podobnego zaczynamy odczuwać w polskiej edukacji. Przyczyna trzecia jest psycho­logiczna: taki dziennik to być może podświadomy i najbardziej wygodny dla szkoły sposób, by próbować uśmierzać wspomniane rodzicielskie lęki.


Czytaj także: Przemysław Wilczyński: Rodzic? Nieobecny!


Jest jeszcze inny problem: nie pozwalamy naszym dzieciom przeżywać porażek. Dziecko przychodzi smutne do domu, bo któryś z rówieśników coś mu niemiłego powiedział. A rodzic niewiele się zastanawiając, pisze maila albo dzwoni do wychowawczyni z pretensjami, że pozwoliła, by „w takiej szkole dzieci tak ze sobą rozmawiały”. Wytłumaczenie, że w każdej szkole dzieci muszą sobie czasami mówić także nieprzyjemne rzeczy, gdyż na tym m.in. polega życie, jest bardzo trudne.

Krótka historia: nauczycielka ­organizuje pod koniec klasy trzeciej tzw. test trzecioklasisty. Stawia oceny z obu części testu, mimo że tego robić nie musi, a nawet – wedle opinii większości pedagogów – na tym etapie nie powinna. Jedno z dzieci dostaje dwie jedynki, a pani, choć nie ujawnia nazwiska, mówi całej klasie, że test wypadł bardzo dobrze, bo „tylko jedno dziecko oblało obie części”. Na pretensje rodzica, że to praktyka szkodliwa, nie reaguje. Ta historia to jeszcze słuszny gniew czy już skłonność do tego, by nie pozwalać dziecku na porażki?

Odpowiedź jest jednoznaczna: pretensja rodzica jest słuszna, test zaś – na ocenę – nie powinien się odbyć. A jeśli już, to powinien być oceniany procentowo oraz pewnie w jakiejś formie omówiony z dzieckiem i rodzicem. Wystawianie stopni, a już tym bardziej „jedynek”, w trzeciej klasie podstawówki dyskwalifikuje nauczyciela.

Żeby było jasne: mówiąc o tym, że rodzice nie pozwalają dzieciom na porażki, mam głównie na myśli wtrącanie się w życie rówieśnicze. Bo gdy dzieje się coś złego w relacji rodzic–szkoła, matka czy ojciec mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek reagować.

Pamięta Pan sytuacje, kiedy rodzic Panu pomógł? Skłonił do zmiany decyzji?

Zacznijmy od tego, że gdyby nie mądrzy rodzice, to w ogóle nie byłoby tej – ani żadnej innej – społecznej szkoły.

A jeśli chodzi o codzienność, to rodzice wnoszą do szkoły wiele. Nawet sytuacje przykre, konfliktowe przynoszą dobre rozwiązania. Mieliśmy np. pewnego razu koncert noworoczny, podczas którego dzieci występowały na scenie. Jeden z tych występów nie najlepiej się udał. Mimo przygotowań, dzieci wyszły ze swoich ról, zaczęły się wygłupiać. Następnie dostały burę od nauczycielki, z czego zrobiła się ogromna rodzicielska burza. Rodzice dowodzili, że dzieci były spontaniczne, naturalne i nie można mieć o to do nich pretensji. Mieli swoje racje, zresztą nie o rację w tej historii chodzi. Idzie o to, że dzięki tej burzy wyszła na jaw ich zła relacja z nauczycielką, której nie byliśmy świadomi. Owa sytuacja z koncertu była jedynie zapalnikiem. Po prostu nauczycielka – wcale nie zła pedagog – popełniała błędy w komunikacji z rodzicami.

Ma Pan poczucie, że rodzice mają realny wpływ na Pana szkołę?

I tak, i nie. Jeśli ja, jako dyrektor, zgodnie z prawem odpowiadam za wszystko, co się w tej szkole dzieje, to jasno z tego wynika, że nikt nie może mi narzucić żadnej decyzji.

Z drugiej strony mamy chociażby w szkole Radę Przedstawicieli Rodziców. Ona pełni funkcję doradczą, ale wynikają z tego bardzo konkretne wnioski. Np. rozmawiamy o tym, jak ma funkcjonować przerwa obiadowa. Albo rodzice wyrażają obawę, czy na pewno poziom lekcji języka angielskiego nie mógłby być wyższy, i dyskutujemy, co z tym zrobić. Zdarza się i tak, że podczas takich spotkań ktoś zgłasza, że jakiś nauczyciel popełnia takie czy inne błędy.

Inny przykład: w tym roku wprowadziliśmy w szkole budżet partycypacyjny, w ramach którego i dzieci, i rodzice, i nauczyciele mogli proponować, w jaki sposób wydać szkolne pieniądze.

Raz w roku mamy też sejmik szkolny, w którym spotykają się rodzice, nauczyciele i uczniowie. Ostatnio jednym z tematów był „kodeks smartfonowy”.

Co takiego?

Mamy w szkole strefy wolne od telefonu, gdzie nikomu – ani uczniowi, ani rodzicowi, ani nauczycielowi – nie wolno go używać. Wprowadziliśmy nawet „smartfonowe prawo jazdy”. Dzieci nie znają dzisiaj na pamięć nawet jednego numeru telefonu, bo są przyzwyczajone, że wszystko można wywołać z pamięci telefonu. Więc gdy siada bateria – jest katastrofa. By otrzymać „prawo jazdy”, trzeba znać na pamięć przynajmniej dwa numery. Oczywiście wymagań jest więcej.

A wracając do pana pytania o wpływ rodziców, pewnie znaleźliby się u nas tacy, którzy powiedzieliby panu, że dyrektor jest twardogłowy i niewiele da się na nim wymóc. I coś w tym pewnie jest: nie ma szkoły w pełni demokratycznej, bo to dyrektor ponosi odpowiedzialność. Osobiście preferuję oświecony absolutyzm (śmiech).

Ale to nie znaczy, że rodzice nie mogą mieć wpływu na funkcjonowanie szkoły.

W przeciętnej polskiej szkole mają?

W znikomym stopniu!

Dlaczego?

Bo nie ma odpowiednich dla takiego wpływu mechanizmów. A jeśli są, to nikt z nich nie korzysta. A jeśli jednak jakimś cudem skorzysta, to nikt tym jego korzystaniem nie jest specjalnie zainteresowany. W polskiej edukacji istnieje niewielka przestrzeń, gdzie dałoby się uśmierzyć te wszystkie lęki rodzicielskie, o ­których rozmawialiśmy. Bo nauczyciele nie mają czasu, bywają pryncypialni albo są przemęczeni i nie bardzo mają ochotę, by im zawracano głowę.

U nas w szkole jest inaczej, ale tylko dlatego, że dysponujemy odpowiednio liczną kadrą. W przeciętnej polskiej szkole ten warunek nie może być spełniony, w związku z czym kontakt rodzice–szkoła sprowadza się do sytuacji kryzysowych.

Jakieś mechanizmy pozwalające na uczestnictwo jednak istnieją.

Owszem, np. rady szkoły. Ale one funkcjonują w kilku procentach placówek, bo ich istnienie byłoby trudne i niewygodne. Niech pan to sobie wyobrazi: wysiadywać godzinami na spotkaniu, w którym uczestniczą mający różne opinie rodzice, nauczyciele i jeszcze dyrektor, który nie bardzo wie, jak się w tym wszystkim odnaleźć. Znani mi rodzice, którzy w takie rady się zaangażowali, szybko się wypalali.

Dlaczego?

Czasami winny jest dyrektor, innym razem nauczyciele, jeszcze innym rodzice. Niekiedy też grają rolę obiektywne sprzeczności interesów, które sprawiają, że te dwie grupy nie mogą się dogadać. Aby do takiego porozumienia doszło, potrzebne jest zaufanie i poszanowanie swoich kompetencji. Tymczasem tego w szkole być nie może, bo nie ma tego w polskim społeczeństwie.

A do tego mamy kolejną reformę. Rodzice nie bardzo ją rozumieją, ­nauczyciele są przestraszeni. Efekt: wszyscy skupiają się na sobie.

I trudno się dziwić. Problemów w związku z tą reformą jest masa, ale nie mówi się prawie w ogóle o tych najbardziej fundamentalnych.

Jakich?

Minister Anna Zalewska przeprowadza coś w rodzaju oświatowego zamachu stanu. Wystarczy spojrzeć na wprowadzane zmiany prawne, by zorientować się, że zamiast zapisanych w konstytucji wartości liberalno-demokratycznych i obywatelskich wprowadza do naszego systemu te narodowo-patriotyczne.

I fundament drugi: etyka. Ta reforma jest z gruntu niemoralna, bo zmienia zasady gry w jej trakcie! Mam na myśli uczniów starszych klas sześcioletniej podstawówki, którzy mieli przed sobą perspektywę pójścia do gimnazjum, a nagle się dowiedzieli, że pozostaną w macierzystej placówce. Nawet jeśli części z nich się to spodobało, to otrzymali naukę, że w Polsce władza może odebrać prawa nabyte, ­jeśli ma na to ochotę.

Jak by Pan odpowiedział przeciętnemu rodzicowi na pytanie: po co była ta reforma?

Po to, żeby zrobić z waszego dziecka nowego obywatela. Zbudować nowe społeczeństwo.

Dlaczego mimo to wśród tych kilku milionów obywateli nie narodził się silny ruch protestu?

Bo edukacja nie jest ważna w świadomości społecznej. Nie mamy też w oświacie powszechnie rozpoznawalnych autorytetów. Zapewne wielu rodziców zna takie nazwiska prawników, jak Zoll, Strzembosz, Łętowska czy Safjan. Zna pan jakiegoś pedagoga, nauczyciela czy lidera ruchu rodziców o podobnym autorytecie i rozpoznawalności?

Nie znam, ale może to skutek, a nie przyczyna? Skutek tego, że my, rodzice – w dużej mierze absolwenci szkół z PRL-u – przyswoiliśmy sobie zasadę: „My skończyliśmy, to i oni skończą”.

„Wyszedłem na ludzi, to oni też wyjdą”; „Nigdy w edukacji nie było tak, żeby jakoś nie było”. Coś w tym jest.

Poza tym rodzice, którzy są ofiarami tej kontrreformy, to ogromnie zróżnicowana grupa. Edukacja młodego człowieka trwa od przedszkola do matury około 15 lat. Zupełnie inaczej myślą i funkcjonują rodzice czterolatka, a inaczej tegorocznego maturzysty. Ci ostatni czekają tylko końca, w nic się nie angażując. Ci pierwsi jeszcze nie wiedzą, o co chodzi.

Poza tym każdy rodzic oczekuje czegoś innego. To znak czasu: świat jest dziś traktowany trochę jak menu w restauracji – każdy wybiera to, na co ma dzisiaj ochotę. A szkoła jest ze swojej natury mało elastyczna.

A jednak państwu Elbanowskim, twórcom akcji „Ratuj maluchy”, udało się porwać tysiące rodziców.

Nawet ich w tym wspierałem, bo uważałem – i wciąż uważam – że pomysł koalicji PO-PSL, by posłać sześciolatki do szkoły, był fatalnie przygotowany. A Elbanowscy wykorzystali rodzicielski strach w grupie najbardziej do tego predestynowanej, czyli rodziców najmłodszych dzieci. To oni ich poparli, w uczciwym przekonaniu, że czynią to dla dobra swoich dzieci.

W kontrreformie minister Zalewskiej nie ma niczego, co nadawałoby się na akcję o podobnym oddźwięku. Co więcej: cała ta tzw. reforma jest cudem socjotechniki. W ogóle lekceważenie minister Zalewskiej jest ogromnym błędem. Nie wiem, czy to jej zasługa, czy jej doradców, ale jakoś tak wyszło, że wszyscy pokornie jemy tę żabę i wypełniamy bez specjalnego sprzeciwu te wszystkie pomysły. A niemała część społeczeństwa nadal uważa, że ta reforma jest świetna.

Bo?

Np. dlatego, że przywróciła ośmioletnią szkołę podstawową, którą „myśmy kończyli, i którą tak dobrze wspominamy”.

I zlikwidowała „złe gimnazja”.

Tak jest! Ktoś musiał naród o tym przekonać, i minister Zalewska zrobiła to skutecznie. Mimo że sam tylko podwójny licealny rocznik powinien wystarczyć jako zarzewie rodzicielskiego buntu.

Teraz jest już za późno.

Nic nigdy nie jest do końca stracone, choć nie sądzę, by rodzicom udało się stworzyć silny ruch protestu. Przestrzegał­bym też przed jednym: przerzucaniem swojej wściekłości czy frustracji dotyczących skutków tej reformy na samorządy. One sobie tej reformy nie wybrały – została im narzucona.

Ma Pan jakąś radę dla rodziców na ciężkie edukacyjne czasy?

Mogę im jedynie poradzić, by pozostawiali dzieciom jak najwięcej przestrzeni na samodzielne działania. Choćby nie wiem, jak było to trudne, zaprocentuje w przyszłości.

Wszystko inne, o czym tutaj mówiliśmy, to problemy wspólne: rodziców i nauczycieli. I wspólnie trzeba się z nimi zmierzyć.

Może warto zorganizować coś w rodzaju szkolnego lub przedszkolnego „okrągłego stołu”, przy którym jedni i drudzy będą mogli powiedzieć, co jest dla nich najtrudniejsze, a co wydaje im się najbardziej palące.

Wiem, że takiej instytucji nie ma w prawie oświatowym, ale nie chodzi o tworzenie nowej struktury, tylko płaszczyzny dla porozumienia.

A co do sprzeciwu wobec reformy, najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się usunięcie jej autorów za pomocą kartek wyborczych. ©℗

JAROSŁAW PYTLAK jest pedagogiem, nauczycielem i autorem podręczników. Od 1990 r. kieruje zespołem szkół Społecznego Towarzystwa Oświatowego na warszawskim Bemowie. Prezes zarządu Fundacji „Harcerska Wola”, odznaczony m.in. Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Srebrnym Krzyżem „Za zasługi dla ZHP”, a w 2017 r. wyróżniony Nagrodą Miasta Stołecznego Warszawy za działalność edukacyjną. Twórca kwartalnika pedagogicznego „Wokół Szkoły” i bloga wokolszkoly.edu.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018