Rewolucji moralnej nie będzie

Afera w szeregach PO może przyspieszyć polityczne procesy, o których mówiło się w ostatnich miesiącach. Czy np. Waldemar Pawlak wykorzysta sytuację, by za cenę podtrzymania prezydenckich aspiracji Tuska zostać premierem?

06.10.2009

Czyta się kilka minut

Rok temu napisałem, że minister sportu Mirosław Drzewiecki jest bombą tykającą pod rządem Donalda Tuska. Opierałem się wówczas wyłącznie na doniesieniach o małych skandalikach, dotyczących tego akurat polityka, i na wrażeniu, że jest on w tej ekipie dziwnie bezkarny. Dziś okazuje sie, że Drzewiecki właśnie wybucha - Tuskowi prosto w twarz, przy czym postać tę należy traktować tylko jako symbol w porę nierozpoznanych zagrożeń w najbliższym otoczeniu premiera. W samej Platformie Obywatelskiej od dłuższego czasu trwożliwie oczekiwano na grubą aferę, która w sondażach zachwiać może stabilną pozycją partii. Te obawy, po kątach wypowiadane przez polityków, stają się właśnie ciałem.

Co pokażą sondaże?

Gdy to piszę, nie wiem, co postanowi PO w sprawie ewentualnego powołania komisji śledczej.

Pierwsze sondaże dotyczące afery hazardowej ujawniają niepokój Polaków. Oczywiście dla Tuska testem zasadniczym będzie dopiero pierwszy sondaż poparcia dla partii i badanie osobistej popularności poszczególnych liderów, w tym jego. Przy czym sondaż ten nie musi jeszcze przesądzać o losach partii. Polscy wyborcy są wyjątkowo nieskłonni do porzucania dawnych preferencji - SLD nie stracił poparcia w pierwszych tygodniach afery Rywina.

Z drugiej strony wszakże udział polityków PO przynajmniej w nagannych quasi-towarzyskich praktykach lobbingowych jest bardziej oczywisty, niż był na samym początku udział Millera, ba, nawet Aleksandry Jakubowskiej w historii wyprawy Rywina do Michnika. Sondaże jakimś sygnałem więc jednak będą. Pokażą, czy legendarna już teflonowość Platformy to zjawisko bardzo trwałe, czy z gruntu przemijające.

Dla potrzeb tego tekstu przyjmijmy roboczo, że historia ma charakter rozwojowy, że ujawnią się jeszcze kolejne rewelacje, a sam dylemat: powołać czy nie powoływać komisji śledczej, stanie się dla Platformy politycznym kłopotem. Jakie więc konsekwencje mogą nas czekać w najbliższej przyszłości? W jakim kierunku mogą nastąpić przesunięcia, jeśli nastąpią? Kto spadnie, a kto powędruje w górę?

Zyska Gowin czy Palikot?

Z pewnością już dziś widać, że kryzys może doprowadzić do jakiegoś przesunięcia sił w samej partii rządzącej. Podczas dramatycznego posiedzenia zarządu PO, który próbował ogarnąć sytuację zaraz po "trzęsieniu ziemi", Donald Tusk przestrzegł kolegów, że za pół roku wielu z nich może już nie zasiadać w tym organie. Wyraźna kompromitacja postaci bliskich Tuskowi (tak zwanego dworu) wysuwa na plan pierwszy najrozmaitszych ludzi: od Jarosława Gowina po Janusza Palikota.

Gowin został uczyniony w pierwszych godzinach aferalnego kryzysu oficjalną twarzą partii - bo potrzebna była twarz niezgrana, budząca zaufanie. Palikot musi mieć nadzieję na osłabienie swego głównego wroga - Grzegorza Schetyny. Zresztą fakt, że Schetyna, wciąż jeszcze trochę na marginesie opowieści o aferze, pojawia się w stenogramach CBA, że dotyczy ona dolnośląskiego układu interesów, a więc jego terenu, może przesądzić o przyszłości sukcesji po Tusku, gdyby ten wygrał prezydenckie wybory. Już dziś rozmaici kandydaci do tej schedy, z marszałkiem Bronisławem Komorowskim na czele, zaczynają wychodzić z cienia.

Wszystko to nie jest jednak takie proste. Platforma jako całość może stracić bardzo wiele, zbyt wiele. Przed każdym z potencjalnych platformerskich kandydatów do nowego rozdania staje dylemat: na ile dystansować się i żądać rozliczeń (co jest wodą na młyn opozycji i krytycznych mediów), na ile zaś zwierać szeregi. Wojny o sukcesję po Tusku może przecież w ogóle nie być, jeśli on sam straci szansę na skuteczny start do prezydentury. Ten paradoks w groteskowej formie symbolizuje słowotok posła Palikota, który jednym tchem żąda aresztowania Mariusza Kamińskiego i dystansuje się od Schetyny.

Dylemat ma również sam Tusk. Musi odrobić lekcję Leszka Millera, ale nie jest pewne, co to oznacza. Nie ulega wątpliwości, że sam Miller zbyt kurczowo czepiał się swego otoczenia i poszedł na dno razem z "grupą trzymającą władzę". Ale też powtarza on do dzisiaj, że nie poniósłby klęski, gdyby nie pochopne powołanie komisji śledczej - i ta teza brzmi również dość wiarygodnie. Na przecięciu się tych dwóch tendencji - do pójścia w zaparte i wczesnego ukręcenia łba sprawie oraz kontrolowanego odcięcia się od winnych i przejęcia inicjatywy w oczyszczaniu partii - znajduje się dzisiaj Tusk. Zamęt wewnątrz partii może go jeszcze bardziej zdezorientować, choć intuicyjnie twierdzę, że kontroluje on sytuację wciąż daleko pewniej niż początkowo pogrążony w apatii Miller. W ostateczności nie wiemy nawet, czy Tusk może się w ogóle skutecznie odciąć od Drzewieckiego i towarzyszy. Czasem takie odcięcie się oznacza bowiem dla politycznego lidera przymus amputacji własnej ręki, a to z kolei grozi wykrwawieniem.

Opozycja gotowa do czego?

Niewątpliwie afera w szeregach PO może przyspieszyć polityczne procesy, o których w ostatnich miesiącach i bez niej się mówiło. Czy na przykład Waldemar Pawlak nie wykorzysta sytuacji do postawienia brutalniejszych koalicyjnych żądań? Czy nie zechce za cenę podtrzymania prezydenckich aspiracji Tuska zostać premierem, do czego zmierzał różnymi aluzjami i manewrami co najmniej od ostatnich wakacji? Wcześniejsze wybory mogą się stać dla Platformy większym kłopotem, niż były jeszcze niedawno. Kiedyś to ona mogła szantażować ludowców odwołaniem się do wyborców. A dziś to z kolei ludzie PSL, układający się już w publicznych mediach z alternatywną koalicją PiS-SLD, powiedzą być może całkiem gromko: my się wyborców nie boimy, a wy?

Głównym beneficjentem nowej sytuacji powinna okazać się opozycja. Czy się jednak okaże? Bez wątpienia ta sytuacja potwierdza nie tylko diagnozy Jarosława Kaczyńskiego, przedstawiającego Platformę jako partię układu. Potwierdza też jego taktykę. W ostatnim czasie Kaczyński ostatecznie porzucił mrzonki o PiS jako partii różnorodnej, otwartej w różnych kierunkach. Postawił na wojskową dyscyplinę, egzekwowaną przez najbliższych sobie członków tzw. zakonu PC. Postawił, bo był przekonany, że nie trzeba się bardzo starać, licytować własną coraz lepszą jakością, skoro Platforma musi się w końcu wywrócić - no, w każdym razie zrobić fałszywy krok. Ten krok, przypominający krok SLD w przededniu afery Rywina, miałby utorować partii Kaczyńskich drogę do władzy, pomimo wciąż kiepskich sondaży.

Dziś Kaczyński może zawołać tryumfalnie: "a nie mówiłem?!". Czy jednak nie będzie to okrzyk przedwczesny? Nie ma przecież stuprocentowej gwarancji, że na kampanii wokół afery hazardowej można budować całą politykę. Jeśli PiS postawi wszystko na jedną kartę, może się przeliczyć. Zbyt wcześnie uwierzyć, że nie jest ważna własna oferta, że wystarczy tylko mocniej przycisnąć, dodać gazu, jadąc na jednej nucie. Byłby to błąd.

Tyle że przy wszystkich talentach, Kaczyński zbyt często grzeszy zbytnim pośpiechem, nadmierną popędliwością i przesadnymi emocjami. Zwłaszcza że to, co było największą siłą PiS, czyli wpływ na CBA - może się też okazać jego słabością.

Nie ulega wątpliwości, że antykorupcyjna służba, kierowana przez opozycję, w jakiejś mierze spełniła swoje zadanie. Nie wierzę, że gdyby była kontrolowana przez nominatów Platformy, odważyłaby się dobrać do skóry tak prominentnym politykom tej partii. Wypowiedzi ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy, zawczasu rozgrzeszającego kolegów, pokazują, że tak by nie było.

Ale równocześnie usytuowanie trzy lata temu polityka PiS na czele służby, która formułuje dziś tak fundamentalne, mogące zaważyć na losie rządu zarzuty, czyni to śledztwo cokolwiek dwuznacznym. A w każdym razie tak może się wydawać wielu wyborcom. Sprowadzenie całej sprawy do rozgrywki PiS-owskiego biura z platformerską władzą wciąż wydaje się dość łatwe. Platforma z pewnością skorzysta z tego schematu jeszcze po wielokroć. A PiS-owi występowanie w dwóch rolach: opozycji powołującej się na ustalenia bezstronnej służby i politycznego mocodawcy Kamińskiego, może nie ułatwić tryumfalnego marszu ku władzy.

Widmo kompromisu

Nie ułatwi mu go też zapewne coś innego. Jako alternatywa dla obecnych rządów jawi się coraz wyraźniej przywoływana już koalicja PiS-SLD. Partia Kaczyńskiego wydaje się wciąż za słaba, aby samodzielnie sięgnąć po władzę. A współpraca obu partii w rozgrywce o publiczne media czyni ten układ nieprzesądzonym wprawdzie, ale nie całkiem nieprawdopodobnym.

Z pewnością teraz role się odwrócą. To nie PiS Platformie, a słabnąca Platforma PiS-owi będzie wciskała tę koalicję w brzuch. Czy wystraszy w ten sposób wielu potencjalnych wyborców obu formacji? Nie wiem. Z pewnością sięganie na fali antykorupcyjnych i rozliczeniowych nastrojów po władzę wspólnie z Grzegorzem Napieralskim, który do dziś neguje aferę Rywina (i do dziś żąda rozliczenia CBA), nie będzie łatwe ani strawne dla wielu Polaków. Nawet jeśli obocznym, pozytywnym efektem takiej ewentualności byłoby przełamanie zbyt wielkiej dominacji PO w życiu politycznym i społecznym. Bo że jest ona zbyt wielka, pokazuje ujawniona w stenogramach CBA niefrasobliwość czołowych polityków Platformy podczas afery hazardowej. Oni naprawdę uważali, że cała Polska leży u ich stóp.

Perturbacje wokół nieco dwuznacznej roli CBA i wokół hipotetycznego współdziałania PiS-owskiej prawicy z postkomunistyczną lewicą, osłabiają jeszcze jeden potencjalny skutek nowej afery: ewentualne odrodzenie obywatelskich postaw, tak istotnych w czasach afery Rywina. Bo to prawda, że dziennikarze różnych mediów, bardzo sprawnie przesłuchujący ministra Drzewieckiego na okoliczność jego związków z szemranymi biznesmenami, przywracali wielu swoim kolegom wiarę w sens wykonywania tego zawodu. Brakowało nam tego w ostatnich latach. Ale czy to wystarczy?

Z jednej strony emocje wywołane prowadzoną w konwencji popkulturowego widowiska walką z "kaczyzmem" wydają się wciąż bardziej chwytliwe niż tęsknoty za oczyszczeniem państwa, które w 2005 r. symbolizował choćby premierowski program Jana Rokity. Może to się zmieni, ale pewności nie ma żadnej. Z drugiej, twarze tropicieli korupcji spod znaku PiS stały się przeważnie twarzami zmęczonych partyjnych biurokratów, nie tylko niezbyt popularnych, ale nie niosących nadziei na wielki przełom, co najwyżej na korekty. W tej sytuacji rewolucji moralnej nie śmiałbym dekretować. Można wątpić, czy obywatele powierzą jej przeprowadzenie jakimkolwiek politykom obecnej generacji, łącznie z takimi (pozornie stojącymi z boku) liderami jak Andrzej Olechowski, Ludwik Dorn czy organizatorzy Polski XXI. Oni mogą oczywiście politycznie skorzystać na poczuciu, że "wszyscy się skompromitowali". Ale akuszerami przełomu na pewno nie będą.

Piotr Zaremba jest publicystą dziennika "Polska. The Times".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2009