Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiem, jak Polska kibicuje Ukraińcom. Wiem, ile robią zwykli ludzie (sam wiozłem w kieszeni składkowe pieniądze na pomoc humanitarną), wiem, że polscy politycy są tu najbardziej aktywni. Ukraińcy są za to szalenie wdzięczni.
Skąd wstyd? Że nie robiliśmy więcej, że nasza miłość do nich jest jak sinusoida. Kochamy, gdy mają kłopoty, potem wracają stare demony, podejrzliwość, często niechęć.
Powiedziałem o tym ukraińskiemu przyjacielowi, stał obok, obejmował mnie i krzyczał mi przed chwilą wprost do ucha: „Diakujemo!”.
– Przestań. Robiliście, co mogliście – odparł. – Czego chciałbyś więcej? To była nasza rewolucja, nasz dom, musieliśmy załatwić to sami. Szkoda ludzi, którzy zginęli, ale widać, że nie dało się inaczej.
Wtedy przypomniała mi się scena, którą Jan Józef Szczepański opisał w książce „Kadencja”. W czerwcu 1981 r. noblista Czesław Miłosz odbierał na KUL-u doktorat honoris causa. Wziął przy okazji udział w wiecu Solidarności, na którym występował Lech Wałęsa.
Miłosz czytał robotnikom swoje wiersze. Po nim wystąpił lider „S”. Zaczął od tego, że wyciągnął śrubokręt i naprawił coś w mikrofonie.
Następnie przyznał się, że wierszy nie czyta: „Ale za Miłosza już dwa razy siedziałem”. A potem powiedział coś na temat Zachodu, co wszystkim zapadło w pamięć: „Oni patrzą na nas jak na proroków, ich problemy to pieniądze i wygoda. My naprawdę zmieniamy świat”.
Dziś te słowa należą się Ukraińcom.