Raz morderca, raz święty

Daniel Olbrychski: Nie obrażam się na rzeczywistość. W wolnym kraju każdy powinien mieć własne zdanie i bezkarnie je demonstrować. Olbrychski i Śniadek. Rozmawiał Łukasz Maciejewski

21.09.2010

Czyta się kilka minut

Łukasz Maciejewski: Niedawne obchody trzydziestej rocznicy Porozumień Sierpniowych w niczym nie przypominały niegdysiejszego "karnawału Solidarności".

Daniel Olbrychski: Nie było mnie w Polsce w czasie podpisywania porozumień w sierpniu 1980 r., ponieważ kręciłem we Francji film z Claude’em Lelouchem ["Jedni i drudzy" - przyp. ŁM], ale w grudniu 1980 r. odczytywałem apel poległych przed Pomnikiem Stoczniowców, wzniesionym w dziesięciolecie tragicznych wydarzeń z grudnia 1970 r.

Kiedy zostałem zaproszony do odczytania apelu, zasugerowałem Lechowi Wałęsie, żeby nazwiska poległych wygłosił robotnik, nie aktor. "Jesteś jednym z nas" - usłyszałem. W tamten grudniowy wieczór było bardzo zimno. Część ludzi tłoczyła się przed Stocznią imienia Lenina (nomen omen), ale większość wyszła po prostu na ulice, ustawiła się pod głośnikami.

Po wysłuchaniu "Lacrimosy" Krzysztofa Pendereckiego i odczytaniu "Psalmu" Czesława Miłosza, zacząłem wymieniać nazwiska zamordowanych. Po każdym z nich tłum wołał: "Jest wśród nas". Docierało do mnie echo tysięcy głosów. "Jest wśród nas, jest wśród nas...". Kolana uginały się ze wzruszenia. Ale do końca opanowałem emocje. Wałęsa miał rację. Przypuszczalnie żaden robotnik nie wytrzymałby tego ciśnienia.

Trzydzieści lat później wzruszenia było niewiele.

Nie obrażam się na rzeczywistość. Sytuacja jest normalna. W wolnym kraju każdy powinien mieć własne zdanie i bezkarnie je demonstrować. Olbrychski i Śniadek.

Na uroczystościach był nieobecny Lech Wałęsa.

Wałęsa postąpił słusznie. Gdyby przyjechał, zostałby wygwizdany. To nasza narodowa specjalność. Bohater, symbol walki o wolność, człowiek, którego zazdrości nam cały świat, nie może przyjechać na ważną uroczystość upamiętniającą dzieło jego życia, ponieważ ma świadomość, że zostanie upokorzony przez ludzi z tak zwanej "Solidarności", która nie ma nic wspólnego z "naszym" związkiem. Nie powinni w ogóle używać tej nazwy. To fałszowanie historii. Dzisiejsza "Solidarność" przypomina PZPR w schyłkowym okresie, jest związkiem zawodowym będącym na wyłącznych usługach jednej partii, Prawa i Sprawiedliwości. Podobnie jak organizacja o nazwie "Radio Maryja".

Czytający to zdanie słuchacze Radia Maryja mogą poczuć się urażeni.

Miliony ludzi głęboko uraża Radio Maryja. Żyjemy jednak w kraju, w którym dopuszcza się polaryzację opinii. Po raz pierwszy zetknąłem się z Radiem Maryja w pierwszej połowie lat 90. Byłem zdumiony, że w wolnym kraju usłyszałem głos okraszony jadem, znany z czasów antysemickiej nagonki ’68 roku. Niestety, temat Radia Maryja został wówczas zignorowany przez hierarchiczny Kościół i wielu wpływowych ludzi, m.in. przez kogoś tak wybitnego jak Adam Michnik.

...czyli Pana szkolny kolega.

Rzeczywiście, jakiś czas uczęszczaliśmy razem do liceum im. Batorego w Warszawie, ale ciągle albo mnie, albo Adama wyrzucano. Michnika za poglądy, mnie głównie za podszczypywanie dziewcząt, chociaż Adam również podszczypywał panienki (śmiech). W końcu Michnika relegowano, ja cudem dotrwałem do matury.

Wracając do Radia Maryja ? od początku byłem przekonany, że chodzi o dywersyjną robotę. "Nie warto się tym przejmować, to wszystko nie ma znaczenia, samo się wypali, zniknie" - odpowiadał mi Michnik. Niestety, to ja miałem rację. Mam zresztą wrażenie, że wszystko to, co dzieje się wokół tak zwanej "sprawy krzyża" przed Pałacem Prezydenckim, jest m.in. pochodną naszej bezradności.

***

Kilka dni temu przypadkowo przechodziłem Krakowskim Przedmieściem. Weekend, piękna wrześniowa pogoda, ostatnie tchnienie lata. Przed Pałacem Prezydenckim brzydkie zasieki, wokół nich amatorscy muzycy zbierają na piwo, krzyczą przebierańcy.

Zawstydzenie. To jednak przede wszystkim klęska Kościoła katolickiego w Polsce. Mówię to z wielkim bólem, nie tylko dlatego że rozmawiamy w "Tygodniku Powszechnym". Kościół, który przez cały okres komuny był dla wszystkich nonkonformistów oazą swobody i wolności, dzisiaj staje się miejscem, gdzie rządzi oportunizm i intelektualne lenistwo.

Ze ściśniętym gardłem patrzyłem na młodziutkich księży, oddelegowanych do przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego do kościoła świętej Anny, którzy zostali wygwizdani przez "obrońców" krzyża. Dlaczego na tej uroczystości nie pojawili się hierarchowie? Przestraszyli się agresji? Zapewne, ale Chrystus, którego są następcami, na pewno by się nie przestraszył. Tej odwagi najwyraźniej polskiemu Kościołowi brakuje.

Według części publicystów, odwaga Kościoła przejawia się dzisiaj przede wszystkim w niemal jawnym opowiedzeniu się politycznym.

W ogóle tego nie rozumiem. Przecież tylko najbardziej naiwni wierzą nadal, że w rozpętanej przez PiS i lidera tej partii hucpie na Krakowskim Przedmieściu chodzi o żałobę. Najważniejszy dla chrześcijaństwa symbol został ośmieszony przez polityków dla ich egoistycznych, partykularnych celów, a Kościół jest tu największym przegranym.

Sytuacja wymknęła się spod kontroli.

Nie tylko hierarchom, nie tylko politykom i obywatelom, ale także - może nawet przede wszystkim - włodarzom miasta. Pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz poinformowała wszystkich, że "była na wakacjach".

Pani Gronkiewicz jest zapewne dobrą gospodynią. Rozdziela pieniądze na drogi i mosty, natomiast jeśli chodzi o kulturę, nie wykazuje się żadnym zainteresowaniem, zapominając, że w dużej mierze dzięki poparciu środowisk twórczych i elit kulturalnych jej partia zdobyła władzę.

Na premierach teatralnych nie widać polityków.

Jeden raz widziałem panią Gronkiewicz-Waltz na koncercie, w którym brałem udział, a nad którym przyjęła patronat honorowy.

Niestety, musiała wyjść w połowie naszego przedstawienia. Zapewne miała ważniejsze sprawy. Gdybym był wtedy na scenie, widząc czmychającą między rzędami panią Gronkiewicz, prawdopodobnie przerwałbym spektakl i sprowokował pożegnalną owację dla "uciekającej pani prezydent".

Mówiąc zupełnie serio, sytuacja teatrów jest w Warszawie nie do pozazdroszczenia. Kiedy czytam, że od jakiegoś czasu "dyrektorem" Teatru Ochoty jest główna księgowa, budzi to mój szczery gniew. Ale trudno się temu dziwić w sytuacji, w której doradcą pani prezydent jest w tej kwestii dyrektor miejskiego Biura Kultury, niejaki Marek Kraszewski, o którego kompetencjach w dziedzinie teatru nie jestem w stanie powiedzieć niczego sensownego, natomiast sporo ? propos jego manier.

***

Pod artykułem na temat filmu "Salt" Phillipa Noyce’a z Angeliną Jolie, w którym zagrał Pan właśnie znaczącą rolę, znalazłem prawie same złośliwości pod Pana adresem. Duża, świetnie zagrana rola, Hollywood, międzynarodowy przebój. Skąd ta agresja, nie rozumiem.

Nie przepadamy za zwycięzcami. Kiedy wiele lat temu Jerzy Hoffman proponował mi rolę Kmicica, byłem u szczytu popularności. Co roku zdobywałem nagrody dla najpopularniejszego aktora. Udzielałem wywiadów, miałem fantastyczne recenzje. I nagle wybuchła bomba. Andrzej Kmicic w "Potopie"? Nie, tego już za wiele. Rozpoczęła się regularna nagonka. Dostawałem anonimy, ktoś groził mi podpaleniem, w prasie wypisywano same plugastwa na mój temat. Po premierze (oraz sukcesie) filmu Hoffmana sytuacja diametralnie się zmieniła. Byłem jednak ostrożniejszy. Miałem świadomość, że połowa zachwyconej publiczności wcześniej pluła na samą myśl, że to ja zagram tę rolę. Po takim doświadczeniu żadne internetowe obelgi nie są w stanie mnie zdenerwować.

W "Salt" gra Pan szwarccharakter, przebiegłego agenta KGB, Wasilija Orłowa. Jak Rosjanie zareagowali na tę rolę?

Entuzjastycznie, o wiele cieplej niż Polacy. Nie mogłem przyjechać na premierę "Salt" do Moskwy, miałem wówczas inne zobowiązania zawodowe, ale otrzymałem bardzo dokładną relację. Na konferencji prasowej z udziałem ekipy co drugie pytanie do Angeliny Jolie dotyczyło współpracy z "naszym Danielem", bo dla Rosjan jestem "ich" aktorem, i nie ma znaczenia, że w "Salt" gram stereotyp złego Rosjanina, typa spod bardzo ciemnej gwiazdy. Jestem ich i już.

Rosjanie doskonale znają nasze filmy, dla nich kino Wajdy, ale także Kawalerowicza czy Hasa, to był kiedyś prawdziwy Zachód. Uczyli się języka polskiego, żeby czytać "Film" lub "Przekrój".

Regularnie występuje Pan w kinie rosyjskim: niedawno zagrał Pan w filmie "Tylko nie teraz" Wasilija Pendrakowskiego oraz w "Adnoklassnikach" Siergieja Sołowiowa.

Co drugi, trzeci film kręcę za granicą. Rosja nie jest wyjątkiem. Poza Polską zagrałem w ponad osiemdziesięciu tytułach. Większość z nich nigdy nie trafiła do Polski. Nie przebiły się nawet dzieła Loseya czy Kaufmana. W latach 80. ubiegłego wieku obowiązywał u nas zapis na moje nazwisko. Nawet "Blaszany bębenek" Schlöndorffa miał wystawną premierę w Moskwie, ale w Polsce pokazano go tylko w świetlicach albo na zamkniętych pokazach.

***

Jest Pan zwolennikiem konserwatyzmu w teatrze i jednocześnie urodzonym skandalistą o liberalnych poglądach. Trudno się w tym połapać.

Bardzo dobrze, tak powinno być. Wybitni aktorzy z mojego pokolenia - Gérard Depardieu, Robert de Niro czy Meryl Streep, albo młodzi, z którymi grałem na początku ich drogi - Daniel Day-Lewis czy Andie MacDowell, nieustannie wymykają się klasyfikacjom.

Aktor, czy szerzej artysta, jest stale w ruchu - myślowym, intelektualnym, również emocjonalnym. Każdy kolejny projekt oznacza coś innego, definiuje nowego bohatera. Oczywiście ogranicza nas fizyczność, ale w znaczeniu mentalnym nie ma barier. Jednego dnia mogę być mordercą, zaraz potem świętym; grałem bandytę i złamanego, pogrążonego w depresji człowieka. Żeby sprostać takiej rozpiętości charakterologicznej ról, trzeba być otwartym na zmiany, nie wstydzić się intuicji.

Aktorstwo jest jak moje ukochane sporty: jeździectwo i boks. Dobry jeździec, niczym reżyser, musi mieć temperament, żeby mocno poprowadzić konia (aktora), dając mu jednocześnie swobodę; z kolei wychodzący na ring bokser jest jak aktor przed wejściem na scenę. Powinien być przekonany, że jest dobry, wygra walkę. Wygra przedstawienie.

Nigdy nie słyszałem, żeby jakikolwiek reżyser żalił się na pracę z Panem.

Nie prowokuję konfliktów, słucham reżysera, staram się rozumieć jego argumenty. Natomiast jeżeli ktoś mnie zachwyca, jestem w oczarowaniu nieumiarkowany. Niedawno pracowałem z Anną Jadowską. Zagrałem jedną z głównych ról w filmie "Z miłości". To była wzorcowa współpraca, po której mam wrażenie, że już wkrótce to właśnie Jadowska będzie wyznaczała kierunek poszukiwań w naszym kinie.

W "Bitwie warszawskiej 1920" Jerzego Hoffmana gra Pan marszałka Józefa Piłsudskiego. Jak można się przygotować do takiej roli?

Najważniejszy jest zawsze scenariusz. Uważna lektura - druga, czwarta, dziesiąta. Potem praca nad postacią - próba odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę był Piłsudski. W budowaniu roli najważniejsze okazało się dla mnie stwierdzenie, że marszałek był sfinksem, enigmą. Wiedziałem już, że bohater będzie tajemniczy, ale ową niedefiniowalną aurę trzeba jeszcze wzbogacić precyzyjną, drobiazgową wiedzą na temat biografii. Dużo czytałem, oglądałem archiwalne kroniki z udziałem Piłsudskiego. Zachowało się może szesnaście minut materiałów filmowych. To musiało mi wystarczyć. Podpatrzyłem, jak Piłsudski otwiera usta, salutuje, jak patrzy. Odkryłem, że miał piękne, dobre oczy. Czyli poza piorunami, musiał być także dobry...

Kiedyś, podczas prób do ujęcia, w którym rozmawiam z Bogusiem Lindą - filmowym pułkownikiem Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, obok nas przeszła urodziwa script-girl. Nie przerywając dialogu Piłsudskiego z Wieniawą, mimowolnie obejrzałem się za dziewczyną i natychmiast pomyślałem, że Piłsudski zrobiłby dokładnie to samo. Byłem "w roli" - niestety, takiego pretekstu w filmie nie mam (śmiech).

Cud nad Wisłą, Józef Piłsudski i mocny film Anny Jadowskiej o branży porno. Znowu to samo: ze skrajności w skrajność.

Wiele lat temu Andrzej Wajda chciał mnie obsadzić w teatralnej adaptacji "Idioty" Dostojewskiego. "Kogo chcesz zagrać? - zapytał - Rogożyna czy Myszkina?". "Obydwu" - odparłem bez chwili wahania. W aktorstwie chcę być mordercą-Rogożynem i Chrystusem-Myszkinem. Ten sam Dostojewski, pisząc "Braci Karamazow", rozpisał przecież własny osobowościowy portret na każdego z braci. Biografowie Dostojewskiego są w tym zgodni. W autorze "Zbrodni i kary" było trochę z Dymitra, trochę z Aloszki i Iwana. W identyczny sposób buduję swoje role. Starałem się być jednakowo wiarygodny jako energiczny Karol Borowiecki w "Ziemi obiecanej" i introwertyczny, proustowski Wiktor w "Pannach z Wilka".

Taka nieustanna zmiana osobowości nie jest groźna?

Wprost przeciwnie. Aktorstwo to najlepsza terapia. Kiedy jest mi smutno, marzę o komedii. Nigdy nie byłem w lepszej formie komediowej, niż grając w "Mężu i żonie" Fredry w reżyserii Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. W tym czasie rozstawałem się z partnerką, ale na scenie tryskałem dobrym humorem. Rogi przyprawiano mi w sztuce i w życiu. Ale obydwie przygody udało się zamknąć happy endem. Jak w dobrym filmie. Jak w dobrym życiu.

Na tle polskich aktorów wyróżnia się Pan pewnością siebie. Nie wstydzi się Pan powiedzieć: jestem świetny, znakomity, najlepszy.

Nigdy nie uważałem, że jestem najlepszy i nigdy tego nie powiedziałem. W moim zawodzie nie da się tego zmierzyć. I tu zazdroszczę sportowcom. Ich sukcesy są wymierne. Bóg dał mi talent. To powód do radości, nie do wstydu. Gdyby było inaczej, nie dostawałbym tylu propozycji. Ale chociaż predyspozycje do uprawiania zawodu nie są moją zasługą, cała reszta już tak, jak najbardziej.

Mam wrażenie, że nie zakopałem talentu i dobrze pokierowałem karierą. Mówię biegle w czterech językach, potrafię zagrać główne role w sześciu. Ciężko pracuję, ale praca to bardzo ważna część mojego życia. To, co kocham.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010